sobota, 27 września 2014

ZaFraapowana filmami (105) - "John Carter"

Niecały miesiąc temu pisałam o Księżniczce Marsa – nie miałam wtedy pojęcia, że powieść dorobiła się ekranizacji. Nie wiem, czy najpierw zobaczyłam w Auchanie tytuł John Carter i w oczach zapaliły mi się serduszka, czy może jednak ktoś mi o tym filmie powiedział. Faktem jest, że teraz płyta leży obok monitora, a ja siedzę i się zastanawiam, jak dużego młotka użyć.

Zacznę od przytoczenia swego rodzaju podsumowania, które przy okazji powieści popełnił w komentarzach robk – bo jednym zdaniem ładnie ujął to, co u Burroughsa było naprawdę ogromną, ogromną zaletą:
„miód na czytelnicze serce bez 200 stron na temat psychologii i dram postaci :)”

Tak. Ten brak dram i niepotrzebnego psychologizowania sprawiał, że przez tę przygodę mknęło się tak szybko, przyjemnie i z nieustającym, radosnym wyszczerzem na obliczu.
I odpalając film, ja się spodziewałam powtórki z rozrywki. Tym bardziej, że przecież film Disneya, a Disney ma już pewną praktykę, jeśli chodzi o robienie filmów, no nie? Na miłość Jeżusia, przecież Piraci z Karaibów też są Disneya, a pierwsza część wciąż w moim prywatnym rankingu pozostaje rewelacyjna. Jest właśnie opowieścią o dziwacznych przygodach, bez dram. Ok., są poważniejsze sceny, jest wątek miłosny, ale w bardzo strawnym dawkowaniu.
Ale w Johna Cartera coś się Disneyowi stało.
Ujmę to najdelikatniej jak potrafię: ten film jest straszny. Okropny. Beznadziejny. Fatalny jako adaptacja książki i bezsensowny jako samodzielna opowieść. Wielkie FUJ.
kadr z filmu (Tarkowie)
A więc zacznijmy od historii. W Księżniczce Marsa mieliśmy całkiem przyjemne stopniowanie: najpierw bohater próbował jakoś się odnaleźć w nowym, dziwnym świecie, potem poznał kobietę, potem drugą, więc były próby ocalenia już nie tylko siebie, ale też swoich najbliższych, w końcu okazało się, że w tle rozgrywa się coś większego i właściwie jakby przypadkowo dotarliśmy do ratowania planety. Film natomiast od razu wwala widza w jakieś kosmiczne rewelacje, są Thernowie, którzy podobno pojawiają się też w dalszych częściach cyklu Burroughsa, niemniej wrzucanie ich na sam początek przygody całkowicie rujnuje klimat i stanowi zupełnie niepotrzebny grzybek w barszczu, bo w efekcie ich intrygi mieszają się z książkową fabułą i całość robi się naciągana i nieczytelna, a dodatkową konsekwencją jest konieczność obcinania innych fragmentów, przez co zyskujemy obrazek najzupełniej pozbawiony sensu, bo zdarzenia następują po sobie nagle i bez uzasadnienia. Jest – to była jedna z rzeczy, które mnie zabolały najbardziej – jakieś kuźwa magiczne nauczenie się marsjańskiego języka, bo przecież nie mamy tyle czasu, żeby bohater się go faktycznie uczył, prawda? Kurde. Ten film sprawiał wrażenie, jakby sam miał siebie w anusie. W jednej scenie księżniczka z rozdziawioną paszczą słucha o tym, że ooo, na ziemi statki to pływają po wodzie i ooo, to musi być piękne, a kilka scen dalej sami płyną stateczkiem po cholernej rzece! Swoją drogą, Mars jest tu jak najbardziej jedną wielką pustynią, więc za bardzo nie ogarniam, jakim cudem tam wykwitły tak potężne cywilizacje. W książce była ogromna, pilnie strzeżona maszyna. W filmie – nic. Tak po prostu sobie tam żyją i już. Relacje łączące Tars Tarkasa (Willem Dafoe) i Solę (Samanta Morthon) też zostały ujawnione w sumie jakoś z dupy, mimochodem i nieomal „magicznie” – Carter po prostu wiedział. Bo tak. Bo taki jest fajny. Zresztą, dużo rzeczy w tym filmie załatwiają magicznym „bo tak”. Podobnie ma się sprawa z grawitacją: niby jest mniejsza i na początku bohater kilka razy się przewraca, zanim zacznie skakać. Ale po dwóch skokach wszystko wraca do normy, zupełnie zwyczajnie biega, spod jego stóp zupełnie zwyczajnie osypują się kamienie, wszystko jest zwyczajne i już tylko te długie skoki od czasu do czasu przypominają, że hej, grawitacja, dziwki. Dawno nie widziałam mniej przekonujących efektów.
kadr z filmu (takie tam latające - ładne)
A dziewiąty promień jest… po prostu niebieski. Serio, jak czegoś się nie da pokazać, to może najlepiej po prostu tego nie pokazywać?
W ogóle Carter (Taylor Kitsch) w żadnym stopniu nie przypomina tego uroczego gentlemana z Wirginii, który sam o sobie mówił, że ani trochę nie jest bohaterem, po prostu tak już ma zakorzenione, że robi to, co wydaje mu się słuszne. W filmie Carter został typowym amerykańskim herosem, silnym, dziarskim, zbuntowanym i z Przeszłością. Bo co to za bohater bez tragicznej Przeszłości? Cały ten początek z Jankesami tak naprawdę kompletnie niczego nie wniósł i nie do końca rozumiem, po co był dorzucony.

Ten film jest po prostu zły. Nie dlatego, że nie stanowi w stu procentach wiernego odwzorowania książki. Ja naprawdę rozumiem, że trochę rzeczy trzeba zmieniać (no, bohaterowie raczej nie będą poginać na golasa), że film jest krótki i trzeba coś wyciąć (chociaż akurat Księżniczka Marsa jest bardzo krótka i powinna zgrabnie wcisnąć się w dwie godziny filmu w całości) i takie tam. Ale tutaj zrobili to samo co w drugiej części Hobbita: wycięli to co sensowne nie dlatego, że by się nie zmieściło – zmieściłoby się spokojnie! Ale musieli to wyciąć, żeby dorzucić jakieś swoje wizje, które rozwaliły to, co w książce było tak cudowne: klimat fajnej przygody, humor i wartką akcję. Dorzucili te nieszczęsne 200 stron dram i psychologii. Zgwałcili Burroughsa. I jest mi z tym bardzo źle, bo po trailerze myślałam, że będzie nawet ok., było widowiskowo, a zieloni Marsjanie wyglądali dużo lepiej, niż w mojej wyobraźni podczas lektury. No i latające statki były ładne i całkiem efektowne.
Cierpię, że obejrzałam ten film. Na początku dziwiło mnie, że o nim przedtem nie słyszałam, że jakoś może nie był rozreklamowany czy coś. Teraz mnie to nie dziwi. Disney powinien spalić wszystkie kopie tego i udawać, że takiego tytułu w ogóle nigdy nie było. Choć wciąż mnie dziwi, jak to możliwe, że taki  potworek wyszedł spod ręki Andrew Stantona, odpowiedzialnego za Toy Story, Gdzie jest Nemo?, czy Wall-E, filmów oscarowych, uwielbianych i pamiętanych. Stanton, co tobie się stało w mózg?




– Mars. So you name it and think that you know it. The red planet, no air, no life. But you do not know Mars, for its true name is Barsoom. And it is not airless, nor is it dead, but it is dying. The city of Zodanga saw to that.

czwartek, 25 września 2014

ZaFraapowana filmami (104) - "Play Misty for Me"


Chyba czas zacząć popełniać notki w temacie wyzwania, prawda?

Najpierw dwa słowa dla niewtajemniczonych: w tej wąskiej szpalcie po prawej jakiś czas temu pojawił się nowy banner – wiecie, tuż pod „Eksplorując nieznane”. Może jest za mały i tego nie widać, ale napis na nim głosi: „Oglądamy filmy wyreżyserowane przez Clinta Eastwooda”. Poniżej jest deadline: 31 maja 2015. Więcej o całej inicjatywie można przeczytać po kliknięciu w rzeczony baner, ale sedno sprawy jest takie, że do wymienionej wyżej daty trwa tak naprawdę nieustający maraton filmów, gdzie po drugiej stronie kamery stał Eastwood. Dołączyłam do akcji bardzo ochoczo, bo co prawda część tytułów wyreżyserowanych przez niego oglądałam, niektóre więcej niż raz, ale przecież ta lista w rzeczywistości jest dość długa i mam w niej spore luki. Nie można być fangirlem z takimi brakami!
Przy tej okazji w ogóle bardzo polecam dołączenie do zabawy, gdyż albowiem ponieważ że, Eastwood genialnym reżyserem jest. Rzekłam.

Postanowiłam jechać chronologicznie, toteż zaczęłam do reżyserskiego debiutu Eastwooda, filmu z 1971 r., Play Misty for Me.
W wielkim skrócie: historia psychofanki i jej idola. Tak, wiem, brzmi straszliwie znajomo i kojarzy się bardzo z Kingiem. Trochę czasu minęło, nim się zorientowałam, że kiedy Eastwood kręcił swój film, King brał ślub i nie myślał jeszcze nawet o Carrie, a cóż dopiero o Misery, które powstanie szesnaście lat później. Pod pewnymi względami też Play Misty… może przypominać Fatalne zauroczenie, które jednak też jest sporo młodsze.
Wbrew pozorom, nie zmierzam do obnoszenia się z tym, jak świetnie znam teksty kultury poświęcone psychopatkom. Prawdę mówiąc, nie oglądałam ani nie czytałam Misery i wcale nie jestem pewna, czy oglądałam Fatalne zauroczenie. Może kiedyś, bardzo dawno… Zmierzam natomiast do tego, że wydaje mi się, że Eastwood wybrał sobie dość karkołomnego czelendża na debiut reżyserski. Już samo postawienie na thriller wydaje mi się hardą decyzją: pozostanie po właściwej stronie tej cienkiej granicy między utrzymaniem widza w stanie najwyższego napięcia i niepokoju a zanudzeniem nie może być łatwe i jeśli mam być szczera, nawet wielbiony przez miliony Kubrick potrafi mnie do cna uśpić. Cóż dopiero debiutant? I to taki, który do tej pory – jako aktor – wykazywał się głównie w westernach?
Czy mu się udało?
Sama ciągle się zastanawiam. Nie mogę powstrzymać się od stwierdzenia, że jak na debiutanta, poszło Eastwoodowi naprawdę dobrze. Z drugiej strony, jestem widzem: nie obchodzi mnie, ile reżyser ma doświadczenia – chcę obejrzeć ciekawy film. I tutaj Play Misty for Me troszkę się wyłożyło. Nawet nie chodzi o to, że jest nudny. Choć pod tym względem nie będę nigdy obiektywna, bo wiecie… Clint Eastwood. Mógłby stać przed kamerą i mówić, że lubi placki, a ja najprawdopodobniej nadal będę się jarać. A wracając do Play Misty…: nie jest to nudny film. Po prostu bywa irytujący.
Jakkolwiek piszę to z prawdziwą zgrozą i moje fangirlowskie serduszko pęka w drabiazgi, w całej tej opowieści najsłabiej wypada postać… cóż, samego Eastwooda, czyli prezenter radiowy Dave. Znosiłam go tylko dlatego, że c’mon, to Eastwood. Ale to był taki dziwny i rozmemłany Eastwood . I nie chodzi mi o to, że ach jej, nie grał twardziela. Raczej sęk w tym, że sprawiał wrażenie, jakby nie mógł się zdecydować, kogo grać. Z jednej strony: przystojny, niezależny, dziany koleżka, który prowadzi swoje niezależne, dziane życie i uwielbiają go tysiące. Jako ktoś taki powinien umieć się zachować w obliczu psychofanki: wystawić ją za drzwi, uprzejmie poprosić, by spierdalała i tyle. Tymczasem on z jakiegoś niepojętego powodu zaczyna się angażować w związek, otacza ją opieką i nieomal chroni przed światem (serio, jego rozmowa z policjantem? Miałam wrażenie, że on naprawdę chce ją kryć). No dobrze, czyli po prostu okazuje się, że to wcześniejsze wrażenie to tylko pozory, a Dave w istocie jest duszą wrażliwą i skłonną do psiego przywiązania. Tylko że nie. Bo z trzeciej strony, on przecież po wielekroć każe jej spierdalać. Ale kiedy tylko nadarza się ku temu okazja, znów przygarnia kobietę. Nie rozumiałam tego i nadal nie rozumiem, Dave mnie tylko irytował i nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że to wszystko go spotyka na jego własne życzenie.
Zupełnie inaczej odebrałam natomiast wspomnianą psychofankę, Evelyn (Jessica Walter). Była po prostu creepy. Choćby z tym, jak gładko przechodziła ze słodkiego uśmieszku niewiniątka w stan krwiożerczej furii. A w tym wszystkim zachowała jakąś przeraźliwą naturalność. To, czego zabrakło w jej przypadku, to jedynie trochę więcej stopniowania napięcia. Bo właściwie w jednej chwili się pojawia, a w następnej widz już ma pokazane czarno na białym, że to niebezpieczna wariatka.

Mimo ambiwalentnego stosunku do bohaterów, nie da się ukryć, że film miał klimat i w jakiś sposób wciągnął, nawet jeśli momentami miało się ochotę zrobić fejspalma i dooglądać już nie odrywając ręki od twarzy. Nie powiem, że mnie zachwycił – byłoby to jednak z mojej strony pewną hipokryzją. Nawet mimo młodego Eastwooda. Mimo wszystko jednak – biorąc pod uwagę to, o czym pisałam wcześniej, że to nie było łatwe zadanie na starcie – uważam, że wyszedł z debiutu obronną ręką. A przecież dobrze wiem, że potem było już tylko coraz lepiej i lepiej. Naprawdę cieszę się, że to obejrzałam. Warto zobaczyć, od czego zaczynał reżyser Gran Torino.




– Why didn't you take my call?
– Where does it say that I gotta drop what I'm doing and answer the phone every time it rings?
– Do you know your nostrils flare out into little wings when you're mad? It's kinda cute.

środa, 24 września 2014

ZaFraapowana filmami (103) - "Strażnicy Galaktyki"

No co? Wolę ten plakat!
Hm. Naprawdę jeszcze o tym nie pisałam? Przyznam, że jestem zaskoczona. Bo prawdę mówiąc już dawno planowałam napisać parę słów o Strażnikach galaktyki, bah!, wydawało mi się, że coś w klawisze klepałam.
Whatevah.

Na pewno gdzieś kiedyś już o tym wspominałam, że moja przyjaźń z Marvelem sprowadza się do filmów. I tylko filmów – tak się jakoś złożyło, że nigdy komiksów z tej stajni nie czytywałam (taa, „z tej” – co najmniej jakbym dorastała z nosem w DC albo mangach, prawda…?). Tak, oglądałam trochę kreskówek, ale wiadomo: to nie to samo. No i nie wszystko miało rysunkowe adaptacje. No i znajomy był komiksiarzem, więc czasem u niego coś czytnęłam, ale to raczej wyjątki były. I tak na przykład X-Menów znałam i lubiłam (och, tak bardzo świetna czołówka!), Spider Mana znałam, ale nie lubiłam, kojarzyłam jak przez mgłę Hulka czy Fantastyczną Czwórkę, a jeśli idzie o Strażników Galaktyki… cóż, never ever o nich nie słyszałam. Toteż kiedy pierwszy raz zobaczyłam zwiastun, poczułam się sosna piżgnięta piorunem. Z jednej strony: meh, kolejny Marvelowski film. Serio? Po nieco rozczarowujących Avengersach, zupełnie rozczarowującym Kapitanie Ameryce i Fantastycznej Czwórce tak rozmemłanej, że nie dałam rady obejrzeć więcej niż pół godziny, będzie kolejny nudny szit? Z drugiej jednak strony… c’mon! Wielkie drzewo zaczepno-obronne, gadający szop i piosenka Hook on the Feeling!
No więc przełamałam się.

I bardzo, bardzo się z tego cieszę.
Strażnicy galaktyki ani trochę nie przypominają rozlazłych Marvelowych produkcji ostatnich lat. Co mnie zszokowało, to że nie wykorzystano do trailera wszystkich fajnych scen – nie, ich tam jest o wiele więcej. Nawet jeśli sam początek o młodości Star Lorda wzbudził mój niepokój, czy ja w ogóle weszłam do dobrej sali w kinie, to zaraz potem wszystko się poprawiło, a później był już po prostu fajny, dynamiczny, efektowny, miejscami poważny, a miejscami zabawny film, który sprawił, że człowiek ani się obejrzał, a już trzeba było wychodzić z kina. Owszem, jeśli chodzi o odmóżdżające produkcje o wielkich kosmorozwałkach, jednak większy wewnętrzny pisk obudził we mnie Pacific Rim – ale, jeśli mam być szczera, Strażnicy galaktyki są na drugim miejscu. Są fajni – w dość szerokim tego słowa znaczeniu.
Ogromną zaletą Strażników… jest to, że James Gunn nie próbuje wcisnąć widzowi jakiejś wybitnie głębokiej, wywołującej katharsis historii, która przeorałaby mózg i zanudziła na śmierć. Robi kino rozrywkowe i zdaje się, że doskonale ma świadomość tego, czego widz od takiego kina będzie oczekiwał. Dzięki temu uniknęliśmy oglądania półtorej godziny obyczajowego smętolenia o codziennych smutkach superbohaterów, którzy och, są tacy niezrozumiani przez spoleczeństwo, tylko przeszliśmy od razu do rozwałki – a poważniejsze tony owszem, w szczątkowych ilościach się pojawiają, ale tylko na tyle, żeby dać nieco wytchnienia między kolejnymi dynamicznymi scenami. Dorzucają trochę tła bohaterom, nie męcząc przy tym widza. I niemal zawsze jest w nie w jakiś sposób wbita szpila, żeby nie było zbytniego zadęcia – za szpile zresztą zazwyczaj odpowiada Rocket.

Jestem całkiem pewna, że w tej scenie
Gamora ziewała.
No właśnie: obok przyjemnej w odbiorze kompozycji (wiem, szumne słowo, cóż – na poczekaniu lepszego nie znajdę) całego filmu, o jego poziomie fajności świadczą bohaterowie. Oczywiście, na czele ze wspomnianym już Rocketem (Bradley Cooper) i Grootem (Vin Diesel i to chyba jedna z nielicznych ról, gdzie naprawdę go lubię), którzy prawdę mówiąc w dużym stopniu kradną szoł, co było do przewidzenia od samego trailera. Rocket kupił mnie epizodem ze sztuczną nogą w więzieniu, a Groot… cóż, Groot po prostu sprawia, że chciałoby się go wyściskać jak Elmirka szczeniaczka. Mam co prawda kłopot z wizualizacją tulenia wielkiego drzewa, ale mniejsza o większość. Choć wiem, że w internetach robią mniejszą karierę, niemniej również nie wzbudzają moich zastrzeżeń Gamora (Zoe Saldana) i Drax (Dave Bautista) – wszyscy oni są bardzo wyraziści i konsekwentni w byciu tym, kim są. Podobało mi się, że naprawdę musiało minąć trochę czasu i wydarzeń, nim bohaterowie faktycznie połączyli siły – to nie była żadna magiczna przyjaźń, która zaistniała od pierwszego wejrzenia, tylko coś, do czego dojście bardzo bolało.
Ach, no bo w sumie pominęłam: jest jeszcze Star-Lord (Chris Pratt) – nie mówię, że jest zły. Ale szczerze mówiąc przy tak fajnej drużynie, owszem: wypada raczej blado. To znaczy doceniam, że jest poniekąd odpowiedzialny za bardzo sympatyczny soundtrack do filmu, ale to po prostu taki… ot, przeciętniak, przystojny, sprytny bohater, jakich kinematografia zna dziesiątki. Po prostu wolę drzewo, mimo że konkretnego zarzutu do Star-Lorda nie mam, a jego parcie na stworzenie własnej legendy jest naprawdę fajne.
NIE TEN RONAN
Peter Quill miał jeszcze o tyle trudniejsze zadanie, że przyszło mu konkurować nie tylko z pozostałymi strażnikami – nope. Zostały jeszcze postacie drugoplanowe, z których niektóre zaintrygowały mnie na tyle, że chętnie zobaczyłabym poświęcone im spinoffy. Ok., na spinoffy to się piszę tylko dwojga: Yondu (Michael Rooker) i Nebula (Karen Gillian). Serio. Pierwszy z tej dwójki jest po prostu niesamowity jako kosmopirat, który może nie jest jakimś uber herosem, ale też ma swoje sposoby (i zajebistą stylówę), druga zaś – kradnie szoł jako robolaska i bez porównania wolę ją od Gamory.
Dla zrównoważenia trochę tego brokatu, którym tu obsypuję film, muszę się przyczepić do Romana Ronana (Lee Pace). Film nakręcił mnie na wiele w związku z nim. Pojawia się jako ktoś uber tajemniczy i potężny, wyławiają go z jakiejś sadzawki, maziają czymś po twarzy i takie tam – Fraa siedzi w kinie jak na szpilkach i łaknie odpowiedzi: kto to? Skąd oni go wyłowili? Dlaczego go tak smarują i czymśtam obsypują? O co w tym wszystkim chodzi? Oddają mu jakąś boską cześć? Ukrywają straszliwe oszpecenie? A może to po prostu pokręcona kultura…? I, niestety, napisy końcowe mijają, a ja jak głupia byłam, tak głupia jestem. Pokazali widzowi przez szybkę słoik cukierków, po czym opuścili żaluzje i kazali spadać. Nie wykluczam, że gdybym znała komiksy, wszystko byłoby dla mnie zrozumiałe. Ale nie jest.
No i końcówka. Końcówka, nawet jeśli jakoś fabularnie uzasadniona, wciąż pozostawia wrażenie Troskliwych Misiów i ja wciąż liczę na to, że w wersji reżyserskiej z brzuszków bohaterów wystrzeli tęcza. Albo przynajmniej pojawi się Kapitan Planeta.

Ale tak całkiem serio, to jest po prostu kawał świetnego kina rozrywkowego. A bohaterowie wzbudzają sympatię do tego stopnia, że zaopatrzyłam się w komiksy i jak tylko ogarnę inne czytelnicze zaległości, to się za nie biorę, bo ten świat po prostu wciąga.



I am Groot!


Przecież nie mogłam jej pominąć.

wtorek, 23 września 2014

ZaFraapowana filmami (102) - "God Bless America"


Wyobraźcie sobie, że dostajecie drogą mailową, na tablicy FB czy gdziekolwiek indziej jakiegoś linka. Zerkacie tylko, kto tego linka podrzucił, po czym idziecie zrobić sobie kawę czy coś… bo wiecie, że tego linka nie wolno kliknąć. Po prostu nie, jeśli tylko chcecie zachować jako taką równowagę psychiczną. Och, każdy zna kogoś takiego: Człowieka-Którego-Linków-Się-Nie-Klika, fana śrutu, dziwnych fetyszy i badacza takich rejonów internetów, o jakich istnieniu Wam się nie śniło.
I choć wiecie, że nie powinniście tego robić, raz na jakiś czas stwierdzacie: „A co tam, obejrzę ten film, który tak polecał!” albo coś takiego.
A potem, kiedy okazuje się, że ten film jest naprawdę rewelacyjny, siedzicie i zastanawiacie się, w którym momencie popsuł się ten Matrix, w którym tkwiliście do tej pory.

Nie, serio. God Bless America z 2011 r. w reżyserii Bobcata Goldthwaita to film, o którym nigdy w życiu nie słyszałam. Jasne, być może nie powinnam była się do tego przyznawać, ale taka jest prawda. I trzeba też zaznaczyć, że samo streszczenie głównej idei nie brzmi zbyt nowatorsko: znamy Upadek (1993) z Michaelem Douglasem, znamy Spokojnego człowieka (2007) z Christianem Slaterem. Można by stwierdzić, że e tam, God Bless America nie ma do zaoferowania niczego ciekawego.
Po pierwsze więc: ma rewelacyjnych bohaterów. Normalnych ludzi z klasy średniej, dość inteligentnych, niepozbawionych wad, którzy tak całkiem zwyczajnie mają dość. Żeby nie rzucać zanadto spoilerami, skupię się tu na Franku (Joel Murray) – facet traci pracę, ma guza mózgu i ogólnego wkurwa, że ludzie są… cóż, wredni. To właściwie rozczulające, kiedy jedyne, czego tak naprawdę pragnie bohater całej historii, to żeby ludzie byli dla siebie mili. Nie gadali przez telefon w kinie i nie naśmiewali się z niepełnosprawnych. To taki dobry, poczciwy człowiek, ten Frank. Może trochę naiwny, ale nie sposób go nie lubić. Tym samym ujęła mnie Marge w Fargo, o którym pisałam swego czasu. Tacy bohaterowie walczą o coś dużo bardziej przyziemnego i uniwersalnego niż jakaś oklepana zemsta, pieniądze, ratowanie kogośtam… bah, oni nawet nie ratują świata. Raczej usiłują sprawić, żeby ten świat w ogóle był wart ratowania – i to bardzo im się chwali.
Obok Franka mamy Roxanne (Tara Lynne Barr) – nastolatkę (o dziwo, graną przez aktorkę w adekwatnym wieku!) żywo zainteresowaną współpracą z Frankiem w misji… no, w misji zabijania niemiłych ludzi. Sporo ich różni, ale mimo wszystko ich przyjaźń wydaje się całkowicie naturalna i pozytywna. Nawet jeśli film ociera się o temat „on taki stary, ona taka młoda i śpią w jednym łóżku”, robi to w całkowicie niewinny sposób. Nie wiem, czy to zasługa aktorów czy reżysera, ale tę przyjaźń się po prostu kupuje w całości.
W filmie zresztą całkiem wprost jest powiedziane, że Frank i Roxy to platoniczni Bonnie i Clyde.

Oprócz bohaterów i bardzo przekonującego, w całej wyrazistości irytującego świata, który ich otacza (wspomniane już gadanie w kinie, ale też buc zajmujący dwa miejsca parkingowe, osoby publiczne namawiające do nienawiści na tle religijnym/rasowym/dowolnie-innym, debilne programy w telewizji i mnóstwo innych elementów, które skłonią Franka do zmiany koncepcji z samobójstwa na masowe morderstwo), jest też bardzo przyjemny, naturalny humor (jedna z moich ulubionych scen to pierwsza próba z Chloe) no i muzyka – zróżnicowana, ale jakże (hah, uwielbiam to słowo) klimatyczna. Tak, mogę mieć spaczone podejście dzięki temu, że jako jeden z pierwszych leci kawałek, który szczerze i serdecznie uwielbiam, odkąd usłyszałam go w… Dead in Tombstone, skądinąd rozczarowującym filmie, o którym pisałam niemal rok temu.


I owszem: ta piosenka, tak wkręcająca we wspomnianej produkcji z udziałem Danny’ego Trejo, jest równie wkręcająca i dopasowana do sceny w God Bless America. Tak, to możliwe, żeby te dwa filmy miały ten sam soundtrack i żeby on się w obu przypadkach doskonale sprawdzał.

Cóż ja mogę powiedzieć…?
Obejrzyjcie film, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście. Jest świetny. Zabawny, trochę wzruszający, ciekawy i ma dużo strzelania do osób, których sami chcielibyście zastrzelić. I zakończenie – muszę przyznać, że to chyba najlepsze z możliwych dla tej historii zakończeń.
Mogłabym nawet powiedzieć, że ten film skłania do takiej autorefleksji: „Czy jestem typem do odstrzału?”, rozważenia przyczyn i określenia, czy chcę nim pozostać – aaale, wiecie, nie chcę płynąć w tej notce za daleko.

(przy okazji: cały film dostępny z napisani na jutubie – nie zrażać się faktem, że tłumaczenie tytułu brzmi tam „Bóg, Ameryka i błogosławieństwo”)

Ok, ok, Tiffany - będę klikać w te Twoje straszne rzeczy, co to wrzucasz, no...



– Exactly what part of his politics do you agree with?
– Less gun control, of course.
– Well, Frank, then every nut would have a gun.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...