Jak już
wspominałam, zawartość mojego dysku jest obecnie dla mnie zagadką. Włączam film
i zastanawiam się, czemu właściwie chciałam go obejrzeć. W przypadku Fargo
odpowiedź nadeszła dość szybko – a przynajmniej jej część: Steve Buscemi. Tak,
jestem dziką fanką tego faceta, który niemal zawsze ginie, ale jego bohaterowie
są właśnie tymi, którzy bardzo często kradną film (Con Air, Desperado i
wiele innych, że o genialnym Reservoir
Dogs nie wspomnę).
O dziwo, w Fargo co prawda jest rewelacyjny, ale
wcale nie przesłania innych bohaterów. Głównie dlatego, że inni bohaterowie są
fantastyczni.
Przede
wszystkim doskonała jest Marge Gunderson
(Frances McDormand, o której dopiero co wspominałam w kontekście Transformers 3) – jest to kobieta w
średnim wieku i w zaawansowanej ciąży, a jednocześnie policjantka w jakiejś
zapadłej mieścinie. To, co mnie w niej urzekło – oprócz faktu, że w świetny
sposób odbiega od typowego modelu bohaterki filmu sensacyjno-kryminalnego – to że
Marge jest… cóż, dobrym człowiekiem. Po prostu. Jednocześnie ma taką pracę, że
natyka się na akty skrajnego okrucieństwa i barbarzyństwa, spotyka ludzi,
którzy kłamią, krzywdzą i jeszcze mają z tego kasę – a ona się trzyma. Ma oddanego
męża, spodziewa się dziecka. Jest jednocześnie urzekająco cyniczna, jakby okrwawione
trupy były taką ot, codziennością między kawą a śniadaniem, ale jest też
wrażliwa. I to wszystko wyszło bardzo naturalnie i przekonująco. Marge cała
jest przekonująca i nie wyobrażam sobie, jak można jej nie polubić.
I mimo że Marge
jest taka dobra, wciąż nie odwraca uwagi od reszty postaci.
Weźmy choćby
takiego Grimsruda (Peter Stormare,
czyli odtwórca najlepszej roli z Armageddonu:
Rosjanina Lva Andropova) – przecież też był fantastycznie wyrazisty, trochę budzący
trwogę, trochę jednak się go lubiło… ot, tak mimo wszystko. Mimo że ewidentnie
psychol. Albo przyczyna wszystkich problemów: Jerry Lundegaard (William H. Macy, znany z gazyliona ról tak
naprawdę) – z jednej strony widz wie, że to, co ten facet robi, jest moralnie
naganne i właściwie nie powinno mu się kibicować… ale nawet jeśli się nie
kibicuje, to wciąż jest przecież taki biedny facecik, który ma jakieś swoje
problemy, o których zresztą nie dowiadujemy się zbyt wiele, no i robi co może,
żeby się z nich wygramolić. Totalnie świetny jest jego teść, Wade Gustafson (Harve Presnell), czyli
kochający ojciec, odważny facet i wymagający członek rodziny w jednym.
I tak jest ze
wszystkimi: każda postać, która się pojawia w filmie, ma charakter, o każdej
można coś powiedzieć, nawet o bohaterach epizodycznych, jak mąż Marge. Co
przerażające, oni naprawdę wzbudzają sympatię. Nawet bohaterowie negatywni,
czyli przede wszystkim właśnie Carl
Showalter (Steve Buscemi). Kminię sobie, że rzecz może polegać na tym, iż
są to postacie w sumie dość normalne, żadni tam superbohaterowie,
superzbrodniarze i ścigający ich superdetektywi, ale ot: jakiś nadpobudliwy
bandzior, zadłużony dealer samochodowy, ciężarna policjantka… oni wszyscy są
trochę nie na swoim miejscu, sytuacja ewidentnie ich przerasta, ale oni próbują
sobie z tym radzić. I chyba z tego wynika niesamowicie fajny klimat tego filmu.
Inna sprawa, że
w ogóle podobała mi się sceneria, czyli te małe miasteczka, nieomal odizolowane
od świata przez śnieg i mróz.
No i całości
dopełnia jeszcze muzyka, która jest po prostu fajna.
Od któregoś
momentu film bardzo przypominał mi To nie
jest kraj dla starych ludzi, czyli produkcję, co do której po dziś dzień
nie jestem pewna, czy bardziej mi się podobała, czy bardziej mnie przeraziła.
I, żeby było zabawniej, dopiero przy napisach końcowych zorientowałam się, że
za Fargo również są odpowiedzialni
bracia Coen. To by właściwie wiele wyjaśniało. Tyle tylko, że – w przeciwieństwie
do To nie jest kraj… – Fargo jest zasadniczo pozbawione tego
najbardziej przerażającego elementu, tej okropnej nieuchronności Antona. Mimo
że czuje się podobieństwa, wydźwięk filmu jest zupełnie inny, myślę, że bez
porównania bardziej optymistyczny. I zdecydowanie mi się to podoba. Tutaj złym
można się wymknąć. Tutaj wszyscy są tak samo zakręceni. Wybija się głównie ta
nieszczęsna Marge, która robi swoje, kiedy powinna leżeć w łóżku i opychać się
ogórkami… słodyczami… no, co tam jedzą ciężarne.
W gruncie
rzeczy wiem, że pitolę trochę bez ładu i składu i pewnie się powtarzam. Ale to
taki film, że przez niego się po prostu płynie, sympatyzuje ze wszystkimi
bohaterami, a potem jakoś tak w człowieku pozostaje głównie refleksja, że to
fajne. Szczególnie w głowie zostają ostatnie sceny, których naprawdę nie chcę
tu spoilować. I to wrażenie pozostaje nawet mimo tego, że fabuła stopniowo
zakręca się do tego stopnia, że to, co miało być prostym interesem, przeobraża
się w narastającą masakrę z coraz fikuśniejszymi morderstwami. Prawdę mówiąc, w
dużej mierze to chyba naprawdę zasługa Marge. Marge, która jest po prostu
dobrym człowiekiem. A to rzadkie w filmach.
Bracia Coen w
formie. Zdecydowanie warto.
And for what? For a little bit of money. There's more to life than a little money, you know. Don'tcha know that? And here ya are, and it's a beautiful day. Well. I just don't understand it.
A serial "Fargo" widziałaś? Też cudny.
OdpowiedzUsuń