piątek, 11 lipca 2014

ZaFraapowana filmami (101) - "Fargo"

Jak już wspominałam, zawartość mojego dysku jest obecnie dla mnie zagadką. Włączam film i zastanawiam się, czemu właściwie chciałam go obejrzeć. W przypadku Fargo odpowiedź nadeszła dość szybko – a przynajmniej jej część: Steve Buscemi. Tak, jestem dziką fanką tego faceta, który niemal zawsze ginie, ale jego bohaterowie są właśnie tymi, którzy bardzo często kradną film (Con Air, Desperado i wiele innych, że o genialnym Reservoir Dogs nie wspomnę).
O dziwo, w Fargo co prawda jest rewelacyjny, ale wcale nie przesłania innych bohaterów. Głównie dlatego, że inni bohaterowie są fantastyczni.
Przede wszystkim doskonała jest Marge Gunderson (Frances McDormand, o której dopiero co wspominałam w kontekście Transformers 3) – jest to kobieta w średnim wieku i w zaawansowanej ciąży, a jednocześnie policjantka w jakiejś zapadłej mieścinie. To, co mnie w niej urzekło – oprócz faktu, że w świetny sposób odbiega od typowego modelu bohaterki filmu sensacyjno-kryminalnego – to że Marge jest… cóż, dobrym człowiekiem. Po prostu. Jednocześnie ma taką pracę, że natyka się na akty skrajnego okrucieństwa i barbarzyństwa, spotyka ludzi, którzy kłamią, krzywdzą i jeszcze mają z tego kasę – a ona się trzyma. Ma oddanego męża, spodziewa się dziecka. Jest jednocześnie urzekająco cyniczna, jakby okrwawione trupy były taką ot, codziennością między kawą a śniadaniem, ale jest też wrażliwa. I to wszystko wyszło bardzo naturalnie i przekonująco. Marge cała jest przekonująca i nie wyobrażam sobie, jak można jej nie polubić.
I mimo że Marge jest taka dobra, wciąż nie odwraca uwagi od reszty postaci.
Weźmy choćby takiego Grimsruda (Peter Stormare, czyli odtwórca najlepszej roli z Armageddonu: Rosjanina Lva Andropova) – przecież też był fantastycznie wyrazisty, trochę budzący trwogę, trochę jednak się go lubiło… ot, tak mimo wszystko. Mimo że ewidentnie psychol. Albo przyczyna wszystkich problemów: Jerry Lundegaard (William H. Macy, znany z gazyliona ról tak naprawdę) – z jednej strony widz wie, że to, co ten facet robi, jest moralnie naganne i właściwie nie powinno mu się kibicować… ale nawet jeśli się nie kibicuje, to wciąż jest przecież taki biedny facecik, który ma jakieś swoje problemy, o których zresztą nie dowiadujemy się zbyt wiele, no i robi co może, żeby się z nich wygramolić. Totalnie świetny jest jego teść, Wade Gustafson (Harve Presnell), czyli kochający ojciec, odważny facet i wymagający członek rodziny w jednym.
I tak jest ze wszystkimi: każda postać, która się pojawia w filmie, ma charakter, o każdej można coś powiedzieć, nawet o bohaterach epizodycznych, jak mąż Marge. Co przerażające, oni naprawdę wzbudzają sympatię. Nawet bohaterowie negatywni, czyli przede wszystkim właśnie Carl Showalter (Steve Buscemi). Kminię sobie, że rzecz może polegać na tym, iż są to postacie w sumie dość normalne, żadni tam superbohaterowie, superzbrodniarze i ścigający ich superdetektywi, ale ot: jakiś nadpobudliwy bandzior, zadłużony dealer samochodowy, ciężarna policjantka… oni wszyscy są trochę nie na swoim miejscu, sytuacja ewidentnie ich przerasta, ale oni próbują sobie z tym radzić. I chyba z tego wynika niesamowicie fajny klimat tego filmu.
Inna sprawa, że w ogóle podobała mi się sceneria, czyli te małe miasteczka, nieomal odizolowane od świata przez śnieg i mróz.
No i całości dopełnia jeszcze muzyka, która jest po prostu fajna.

Od któregoś momentu film bardzo przypominał mi To nie jest kraj dla starych ludzi, czyli produkcję, co do której po dziś dzień nie jestem pewna, czy bardziej mi się podobała, czy bardziej mnie przeraziła. I, żeby było zabawniej, dopiero przy napisach końcowych zorientowałam się, że za Fargo również są odpowiedzialni bracia Coen. To by właściwie wiele wyjaśniało. Tyle tylko, że – w przeciwieństwie do To nie jest kraj… – Fargo jest zasadniczo pozbawione tego najbardziej przerażającego elementu, tej okropnej nieuchronności Antona. Mimo że czuje się podobieństwa, wydźwięk filmu jest zupełnie inny, myślę, że bez porównania bardziej optymistyczny. I zdecydowanie mi się to podoba. Tutaj złym można się wymknąć. Tutaj wszyscy są tak samo zakręceni. Wybija się głównie ta nieszczęsna Marge, która robi swoje, kiedy powinna leżeć w łóżku i opychać się ogórkami… słodyczami… no, co tam jedzą ciężarne.

W gruncie rzeczy wiem, że pitolę trochę bez ładu i składu i pewnie się powtarzam. Ale to taki film, że przez niego się po prostu płynie, sympatyzuje ze wszystkimi bohaterami, a potem jakoś tak w człowieku pozostaje głównie refleksja, że to fajne. Szczególnie w głowie zostają ostatnie sceny, których naprawdę nie chcę tu spoilować. I to wrażenie pozostaje nawet mimo tego, że fabuła stopniowo zakręca się do tego stopnia, że to, co miało być prostym interesem, przeobraża się w narastającą masakrę z coraz fikuśniejszymi morderstwami. Prawdę mówiąc, w dużej mierze to chyba naprawdę zasługa Marge. Marge, która jest po prostu dobrym człowiekiem. A to rzadkie w filmach.


Bracia Coen w formie. Zdecydowanie warto.





And for what? For a little bit of money. There's more to life than a little money, you know. Don'tcha know that? And here ya are, and it's a beautiful day. Well. I just don't understand it.

1 komentarz:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...