Autor: Kim Stanley Robinson
Tytuł: Czerwony Mars
Tytuł oryginału: Red Mars
Tłumaczenie: Ewa
Wojtczak
Miejsce i rok wydania:
Warszawa 1998
Wydawca: Prószyński i S-ka
Po trylogię marsjańską
z całą pewnością w ogóle bym nie sięgnęła, gdyby nie takie tam kameralne
wyzwanie czytelnicze. Nie chodzi o to, że byłam negatywnie nastawiona – po
prostu nie miałam o tym cyklu pojęcia. Tak, możecie robić facepalmy, ale serio,
mimo mojego zadawnionego jarania się Marsem, ta pozycja jakoś mnie omijała. I
tak całkiem szczerze, kiedy już dopadłam książkę i zauważyłam, jak przeraźliwa
to jest kobyła, był taki moment, że byłam bliska rezygnacji.
Ale wyzwanie to
wyzwanie, no nie?
A teraz zacznę bluźnić.
Kiedy zaczęłam czytać Czerwony Mars, powieść po prostu mnie
znużyła. No bo oni tak lecieli, i lecieli, i a to się kłócili, a to dobierali
się w pary, generalnie w którymś momencie nie wiedziałam już, kto ma bardziej
dość tego lotu: pasażerowie „Aresa” czy ja. Tym bardziej, że Robinson jest w
sumie bardzo oszczędny, jeśli idzie o humor, co wcale nie ułatwiało sprawy.
Dodatkowo spowalniały mnie suche i bezpłciowe opisy emocji bohaterów – długo trwało,
nim się do tego przyzwyczaiłam. Przez znaczną część powieści przewijające się
na jej kartach postaci były raczej
kukłami. Nawet seks był… cóż, kukłowaty. Przykro mi, ale jeśli w połowie akcji
pada zdanie, że ten a ten musiał przyznać,
że ta a ta jak zawsze, bardzo go podnieciła,
no to ja mogę tylko parsknąć śmiechem. Oczywiście mam świadomość tego, że
czytam sci-fi, a nie harlequina, ale może w takim wypadku lepiej byłoby pominąć
pewne sceny czy przynajmniej spostrzeżenia?
Ponadto dość duże
wątpliwości budziły we mnie opisy. Było jeszcze w porządku, kiedy czytelnik
miał do czynienia ze zwykłymi, technicznymi rozpiskami – może niezbyt ciekawymi
pod względem literackim, ale przynajmniej dało radę wyobrazić sobie, o co
chodzi. Czasem, niestety, jak przywalało artyzmem, to się do dziś nie mogę
pozbierać. Osiem obwarzanków nadzianych na batonik śni mi się w koszmarach.
Faktem jest, że albo autor
się rozkręcił, albo ja się rozkręciłam podczas lektury, bo o ile na początku
miałam sporo fragmentów, nad którymi chciało mi się płakać, o tyle później
coraz mniej dziwactw odwracało moją uwagę od właściwej treści.
No, muszę tu jeszcze
dodać, że w Czerwonym Marsie
pojawiają się dwie maniery, które mnie wybitnie irytują: po pierwsze –
cudzysłowy. Miałam wrażenie, że narrator traktuje mnie jak idiotkę. Niektórzy
mówiąc coś z ironią wykonują palcami gest cudzysłowu, by uwydatnić rozmówcy, że
to właśnie jest ironia. I czułam, że narrator robi do mnie dokładnie to samo.
Oczyma duszy widziałam go, jak unosi palce. A w większości przypadków bez tych
cudzysłowów byłoby całkowicie czytelne, że to czy inne określenie należy traktować
niedosłownie.
Drugim problemem był…
cóż… nie mogę tego nazwać inaczej niż tylko: product placement. Naprawdę, przez
pewien czas czułam się, jakbym czytała folder reklamowy.
„Nadia wzięła wiertarkę
z nakładką śrubokrętową Phillipsa i zaczęła rozmontowywać skrzynię umieszczoną
na szczycie pojazdu. W ładowniku znajdował się ciągnik marki Mercedes-Benz.
(…) zaholowały
kondensator atmosferyczny marki Boeing na wschód od kesonów (…)”
I tego jest okropnie
dużo. Właśnie w ten sposób napisanego: „cośtam marki blabla”. I co dalej? Zasznurowała
swoje nowe buty marki Converse? If you
know what I mean.
Na szczęście później bohaterowie
używają sprzętów, które zostały już opisane, więc katalog nieco się uspokaja.
Dzięki temu mogłam się skoncentrować nieco na postaciach.
Po pierwsze: Arkady.
Arkady jest moim zdecydowanym faworytem i to od samego początku. Rozjaśniał mi
ten smutny jak ekhem lot „Aresa”, a i potem stanowił najciekawszy akcent na
Marsie. Zresztą c’mon, miał wielką,
ruda brodę – któż mógłby się oprzeć? Zaraz za nim w moim prywatnym rankingu
jest Nadia: fajna, silna i z prawdziwą pasją. Gdyby Scotty był kobietą, byłby
właśnie Nadią.
W ogóle co do
większości bohaterów nie mogę narzekać na ich bezbarwność. Postaci są wyraziste
i zapadają w pamięć, choć nie ukrywam, że początkowo obawiałam się, jak ja niby
będę miała przywiązać się do kogokolwiek, skoro opowiada mi się równolegle o
tylu osobach. Świetnie się tu sprawdziło zmienianie perspektywy i snucie całej
tej historii a to z punktu widzenia Franka, a to Nadii, a to Mai, a to jeszcze
innej. Ale, niestety, całą tę próbę bardzo źle zniosła właśnie wspomniana już Maja.
Nie mam pojęcia, o co chodzi z tą babeczką. W pierwszym rozdziale czytelnik
poznaje silną, zdeterminowaną kobietę, wychowaną w Związku Radzieckim, w
specyficznych relacjach między płciami; kobietę, którą życie zmusiło do tego,
by nauczyła się po mistrzowsku wręcz manipulować mężczyznami i wykorzystywać
ich dla własnej kariery. Zimna, twardo stąpająca po ziemi kobieta. A zaraz
potem okazuje się, że ta wyrachowana intelektualistka w istocie zachowuje się
jak rozhisteryzowana nastka, która zamęcza przyjaciółkę swoimi kłopotami
sercowymi do tego stopnia, że rzeczona przyjaciółka woli uciekać w pustynię
Marsa niż po raz kolejny wysłuchiwać, że Maja kocha jednego, ale ten drugi ją
ciągle nagabuje, a dlaczego, przecież ona się z nim tylko przespała i buhuhu.
Czytałam to wszystko i zastanawiałam się: czy tam są jakieś dwie Maje?
Maja pozostaje dla mnie
najmniej wiarygodną postacią powieści.
Prawdę mówiąc jednak,
powieść bardzo wiele zyskuje, kiedy załoga „Aresa” wreszcie wyląduje na Marsie.
Opisy stają się bez porównania fajniejsze – bo i wreszcie jest co opisywać. Tu
muszę przyznać, że autor świetnie odmalował egzotykę i specyficzne, martwe piękno
Marsa. Bardzo spodobało mi się operowanie kolorami w opisach – co na pewno nie
było łatwe, biorąc pod uwagę, że w sumie wszystko było buroczerwone.
A tak naprawdę w pełni
docenić książkę można dopiero z szerszej perspektywy, kiedy skończy się ją i
ogarnie wyobraźnią całość. To nie tak, że jest jakiś szczególnie dobry
fragment. To, co jest najlepsze w Czerwonym
Marsie, to proces. Wizja rozciągniętego w czasie kolonizowania Marsa, wizja
zachodzących powoli przemian, stopniowego napływu ludności, wynikających z tego
komplikacji, możliwość porównania punktu wyjścia i dojścia. Dopiero uświadomienie
sobie tego sprawiło, że mogłam sobie kiwnąć głową z zadowoleniem i stwierdzić „warto
było”. No i, nie przeczę, z prawdziwą przyjemnością czytałam o problemach
natury socjologicznej, które były dla mnie wiarygodne. W przeciwieństwie do Cylindra van Troffa, tutaj propozycja
kontroli urodzeń nie spotkała się z potulnym „ok, w końcu chodzi o wyższe dobro”
całego społeczeństwa. Również w przeciwieństwie do Zajdla, ludzie się podzielili
na grupki, z których każda na tyle, na ile może, prowadzi coś w rodzaju własnej
polityki i po swojemu kolonizuje Marsa. I taką koncepcję ja kupuję, o!
Czytanie Czerwonego Marsa jest czasochłonne.
Przez to się nie można prześlizgnąć. Trzeba czytać w skupieniu i uważnie, a i objętościowo
kniga jest dość potężna. Z tego (i innych, ale to już moje prywatne spoilery)
względu nie wiem, kiedy sięgnę po kolejne tomy cyklu, ponieważ w tym samym
czasie pewnie mogłabym nadrobić ze cztery inne książki. Ale na pewno kiedyś
wrócę do trylogii marsjańskiej, bo to naprawdę świetna, zrealizowana z
rozmachem i dbałością o detale (czasem nadmierną) historia na temat, do którego
od dzieciaka mam słabość.
Wpis popełniony w
ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.
PS. Być może jest to
też pierwsza udokumentowana relacja z zabawy w „słoneczko”.
Pewnego ranka, kiedy druga ekipa pilotów zmagała się z
lotem problemowym Arkadego, nagle na wielu ekranach zapaliły się czerwone
światełka.
– Aparatura monitorująca Słońce zarejestrowała spory
rozbłysk słoneczny – oznajmiła Rya.
Arkady zerwał się z fotela.
– To nie ja! – krzyknął (…).
niezła książka acz usilne trzymanie się realności jej szkodziło stąd lecą i lecą i lecą ;)sam podchodziłem do niej trzy razy :)
OdpowiedzUsuńPrzymierzam się do lektury, z tym, że w oryginale. Jestem coraz bliżej :)
OdpowiedzUsuń