poniedziałek, 14 lipca 2014

Fraa w czytelni (86) - "Czerwony Mars"

Autor: Kim Stanley Robinson
Tytuł: Czerwony Mars
Tytuł oryginału: Red Mars
Tłumaczenie: Ewa Wojtczak
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1998
Wydawca: Prószyński i S-ka

Po trylogię marsjańską z całą pewnością w ogóle bym nie sięgnęła, gdyby nie takie tam kameralne wyzwanie czytelnicze. Nie chodzi o to, że byłam negatywnie nastawiona – po prostu nie miałam o tym cyklu pojęcia. Tak, możecie robić facepalmy, ale serio, mimo mojego zadawnionego jarania się Marsem, ta pozycja jakoś mnie omijała. I tak całkiem szczerze, kiedy już dopadłam książkę i zauważyłam, jak przeraźliwa to jest kobyła, był taki moment, że byłam bliska rezygnacji.
Ale wyzwanie to wyzwanie, no nie?
A teraz zacznę bluźnić.

Kiedy zaczęłam czytać Czerwony Mars, powieść po prostu mnie znużyła. No bo oni tak lecieli, i lecieli, i a to się kłócili, a to dobierali się w pary, generalnie w którymś momencie nie wiedziałam już, kto ma bardziej dość tego lotu: pasażerowie „Aresa” czy ja. Tym bardziej, że Robinson jest w sumie bardzo oszczędny, jeśli idzie o humor, co wcale nie ułatwiało sprawy. Dodatkowo spowalniały mnie suche i bezpłciowe opisy emocji bohaterów – długo trwało, nim się do tego przyzwyczaiłam. Przez znaczną część powieści przewijające się na jej kartach  postaci były raczej kukłami. Nawet seks był… cóż, kukłowaty. Przykro mi, ale jeśli w połowie akcji pada zdanie, że ten a ten musiał przyznać, że ta a ta jak zawsze, bardzo go podnieciła, no to ja mogę tylko parsknąć śmiechem. Oczywiście mam świadomość tego, że czytam sci-fi, a nie harlequina, ale może w takim wypadku lepiej byłoby pominąć pewne sceny czy przynajmniej spostrzeżenia?
Ponadto dość duże wątpliwości budziły we mnie opisy. Było jeszcze w porządku, kiedy czytelnik miał do czynienia ze zwykłymi, technicznymi rozpiskami – może niezbyt ciekawymi pod względem literackim, ale przynajmniej dało radę wyobrazić sobie, o co chodzi. Czasem, niestety, jak przywalało artyzmem, to się do dziś nie mogę pozbierać. Osiem obwarzanków nadzianych na batonik śni mi się w koszmarach.
Faktem jest, że albo autor się rozkręcił, albo ja się rozkręciłam podczas lektury, bo o ile na początku miałam sporo fragmentów, nad którymi chciało mi się płakać, o tyle później coraz mniej dziwactw odwracało moją uwagę od właściwej treści.
No, muszę tu jeszcze dodać, że w Czerwonym Marsie pojawiają się dwie maniery, które mnie wybitnie irytują: po pierwsze – cudzysłowy. Miałam wrażenie, że narrator traktuje mnie jak idiotkę. Niektórzy mówiąc coś z ironią wykonują palcami gest cudzysłowu, by uwydatnić rozmówcy, że to właśnie jest ironia. I czułam, że narrator robi do mnie dokładnie to samo. Oczyma duszy widziałam go, jak unosi palce. A w większości przypadków bez tych cudzysłowów byłoby całkowicie czytelne, że to czy inne określenie należy traktować niedosłownie.
Drugim problemem był… cóż… nie mogę tego nazwać inaczej niż tylko: product placement. Naprawdę, przez pewien czas czułam się, jakbym czytała folder reklamowy.
„Nadia wzięła wiertarkę z nakładką śrubokrętową Phillipsa i zaczęła rozmontowywać skrzynię umieszczoną na szczycie pojazdu. W ładowniku znajdował się ciągnik marki Mercedes-Benz.
(…) zaholowały kondensator atmosferyczny marki Boeing na wschód od kesonów (…)”
I tego jest okropnie dużo. Właśnie w ten sposób napisanego: „cośtam marki blabla”. I co dalej? Zasznurowała swoje nowe buty marki Converse? If you know what I mean.


Na szczęście później bohaterowie używają sprzętów, które zostały już opisane, więc katalog nieco się uspokaja. Dzięki temu mogłam się skoncentrować nieco na postaciach.
Po pierwsze: Arkady. Arkady jest moim zdecydowanym faworytem i to od samego początku. Rozjaśniał mi ten smutny jak ekhem lot „Aresa”, a i potem stanowił najciekawszy akcent na Marsie. Zresztą c’mon, miał wielką, ruda brodę – któż mógłby się oprzeć? Zaraz za nim w moim prywatnym rankingu jest Nadia: fajna, silna i z prawdziwą pasją. Gdyby Scotty był kobietą, byłby właśnie Nadią.
W ogóle co do większości bohaterów nie mogę narzekać na ich bezbarwność. Postaci są wyraziste i zapadają w pamięć, choć nie ukrywam, że początkowo obawiałam się, jak ja niby będę miała przywiązać się do kogokolwiek, skoro opowiada mi się równolegle o tylu osobach. Świetnie się tu sprawdziło zmienianie perspektywy i snucie całej tej historii a to z punktu widzenia Franka, a to Nadii, a to Mai, a to jeszcze innej. Ale, niestety, całą tę próbę bardzo źle zniosła właśnie wspomniana już Maja. Nie mam pojęcia, o co chodzi z tą babeczką. W pierwszym rozdziale czytelnik poznaje silną, zdeterminowaną kobietę, wychowaną w Związku Radzieckim, w specyficznych relacjach między płciami; kobietę, którą życie zmusiło do tego, by nauczyła się po mistrzowsku wręcz manipulować mężczyznami i wykorzystywać ich dla własnej kariery. Zimna, twardo stąpająca po ziemi kobieta. A zaraz potem okazuje się, że ta wyrachowana intelektualistka w istocie zachowuje się jak rozhisteryzowana nastka, która zamęcza przyjaciółkę swoimi kłopotami sercowymi do tego stopnia, że rzeczona przyjaciółka woli uciekać w pustynię Marsa niż po raz kolejny wysłuchiwać, że Maja kocha jednego, ale ten drugi ją ciągle nagabuje, a dlaczego, przecież ona się z nim tylko przespała i buhuhu. Czytałam to wszystko i zastanawiałam się: czy tam są jakieś dwie Maje?
Maja pozostaje dla mnie najmniej wiarygodną postacią powieści.

Prawdę mówiąc jednak, powieść bardzo wiele zyskuje, kiedy załoga „Aresa” wreszcie wyląduje na Marsie. Opisy stają się bez porównania fajniejsze – bo i wreszcie jest co opisywać. Tu muszę przyznać, że autor świetnie odmalował egzotykę i specyficzne, martwe piękno Marsa. Bardzo spodobało mi się operowanie kolorami w opisach – co na pewno nie było łatwe, biorąc pod uwagę, że w sumie wszystko było buroczerwone.

A tak naprawdę w pełni docenić książkę można dopiero z szerszej perspektywy, kiedy skończy się ją i ogarnie wyobraźnią całość. To nie tak, że jest jakiś szczególnie dobry fragment. To, co jest najlepsze w Czerwonym Marsie, to proces. Wizja rozciągniętego w czasie kolonizowania Marsa, wizja zachodzących powoli przemian, stopniowego napływu ludności, wynikających z tego komplikacji, możliwość porównania punktu wyjścia i dojścia. Dopiero uświadomienie sobie tego sprawiło, że mogłam sobie kiwnąć głową z zadowoleniem i stwierdzić „warto było”. No i, nie przeczę, z prawdziwą przyjemnością czytałam o problemach natury socjologicznej, które były dla mnie wiarygodne. W przeciwieństwie do Cylindra van Troffa, tutaj propozycja kontroli urodzeń nie spotkała się z potulnym „ok, w końcu chodzi o wyższe dobro” całego społeczeństwa. Również w przeciwieństwie do Zajdla, ludzie się podzielili na grupki, z których każda na tyle, na ile może, prowadzi coś w rodzaju własnej polityki i po swojemu kolonizuje Marsa. I taką koncepcję ja kupuję, o!

Czytanie Czerwonego Marsa jest czasochłonne. Przez to się nie można prześlizgnąć. Trzeba czytać w skupieniu i uważnie, a i objętościowo kniga jest dość potężna. Z tego (i innych, ale to już moje prywatne spoilery) względu nie wiem, kiedy sięgnę po kolejne tomy cyklu, ponieważ w tym samym czasie pewnie mogłabym nadrobić ze cztery inne książki. Ale na pewno kiedyś wrócę do trylogii marsjańskiej, bo to naprawdę świetna, zrealizowana z rozmachem i dbałością o detale (czasem nadmierną) historia na temat, do którego od dzieciaka mam słabość.

Wpis popełniony w ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.



PS. Być może jest to też pierwsza udokumentowana relacja z zabawy w „słoneczko”.



Pewnego ranka, kiedy druga ekipa pilotów zmagała się z lotem problemowym Arkadego, nagle na wielu ekranach zapaliły się czerwone światełka.
– Aparatura monitorująca Słońce zarejestrowała spory rozbłysk słoneczny – oznajmiła Rya.
Arkady zerwał się z fotela.
– To nie ja! – krzyknął (…).

2 komentarze:

  1. niezła książka acz usilne trzymanie się realności jej szkodziło stąd lecą i lecą i lecą ;)sam podchodziłem do niej trzy razy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przymierzam się do lektury, z tym, że w oryginale. Jestem coraz bliżej :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...