Autor: Arturo Pérez-Reverte
Tytuł: Kapitan Alatriste
Tytuł oryginału: Capitán Alatriste
Tłumaczenie: Filip Łobodziński
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2004
Wydawca: MUZA S.A.
Postanowiłam
zrobić sobie przerwę od dotychczasowych lektur i przeczytać coś lekkiego,
niekosmicznego i po prostu fajnego. I tak, przeglądając zawartość Kindla,
trafiłam na pierwszy tom cyklu „Przygody kapitana Alatriste”. Spodobało mi się
brzmienie tytułu, no i autor całkiem nieźle mi się kojarzy. Klub Dumas był naprawdę świetny, nawet
jeśli film na jego podstawie to straszliwe gówno, polegające na wyciągnięciu
najgłupszego wątku i rozdmuchaniu go, jakby on kogokolwiek interesował.
No i
spróbowałam.
Powiedzmy sobie
jasno: to nie jest powieść, która wbija w fotel i zostawia po sobie gruzowisko
tam, gdzie kiedyś był mózg czytelnika. To jest czytadło. I jako czytadło
doskonale się sprawdza.
Po pierwsze:
intryga. Jest bardzo wyrazista, zapowiedziana na samym początku (prawdę mówiąc
z pewnymi spoilerami, ale nie można mieć o to żalu do narratora, prawda?) i to
właśnie wokół niej wszystko się kręci. Akcja właściwie ani na moment nie
zwalnia, a bohaterowie raz po raz są wystawiani na kolejne ataki tajemniczych
przeciwników, których macki, jak się zdaje, sięgają dużo dalej, niż chciałby
tego nasz główny bohater.
Hah, no
właśnie: bohaterowie.
Czyli tytułowy
kapitan Alatriste.
Bądźmy
szczerzy: kojarzy mi się przede wszystkim z Atosem i to jest jego główny atut.
Czytelnik dostaje typa dzielnego i obcykanego w walce ponad miarę, jednocześnie
nieco tajemniczego i skromnego. Podczas gdy wszyscy inni obnoszą się ze swoimi
wojennymi dokonaniami, Alatriste milczy. Bah!, Alatriste tak naprawdę nawet nie
jest kapitanem, mimo że wszyscy go tak nazywają. Myślę, że przypadłby do gustu
każdemu, kto dobrze się bawił podczas lektury Trzech Muszkieterów. Nie przeczę, nie jest to ta klasa co Atos (nie
przesadzajmy: tylko Atos może mieć poziom zajebistości Atosa), niemniej podąża
w słusznym kierunku.
Narrator, Inigo
Balboa, zdecydowanie nie jest tak fajny – ale i tak daje radę. Opowiada tak
naprawdę historię swojego dzieciństwa, toteż wszystkie zdarzenia, które
przedstawia, przedstawia z perspektywy chłopca, którym wówczas był. Czytelnik
może odczuć, że owszem, narrator uczestniczy w zdarzeniach, ale jednocześnie
jest tylko obserwatorem, nie angażuje się go do poważniejszych spraw.
Ale Inigo ma jeszcze
jedną zaletę: jak wspomniałam, opowiada historię sprzed lat. Robi to jako
starszy mężczyzna. Nierzadko zapędza się w refleksje o czasach późniejszych, o
tym, kiedy już z hukiem skończyła się złota era Hiszpanii. Z obrazami
wystawnych festynów czy polowań, na których przewodzi oczywiście młody,
uwielbiany król, kontrastują sceny tego samego króla starego, zgarbionego,
wędrującego wśród pogorzeliska swojego kraju. Niesamowicie przemawiające do
wyobraźni są te zestawienia i pozostawiają po sobie taką gorzką nutkę w
skądinąd pięknych, przesyconych barwami scenach.
Doskonałym
uzupełnieniem kapitana Alatriste jest wąskie grono jego znajomych od kielicha.
No, właściwie nie tylko od kielicha, bo na przykład jeden z mężczyzn jest
duchownym i to wcale nie jakimś groteskowym, zapitym ryjem, tylko takim całkiem
pozytywnym, co to mówi po łacinie i zawsze stara się załagodzić sytuację. Są
tam też weterani, prawnicy, poeta i inne osobistości, a każdy ma inne
usposobienie – i to bardzo wyraźnie widać w ich słowach i działaniach, a nie
tylko w opisie narratora.
A jak już mówię
o narratorze, to warto wspomnieć o języku.
Muszę
powiedzieć, że do stylizacji mam obecnie dość ambiwalentny stosunek. Z jednej
strony faktycznie na samym początku jakoś tak mnie to wszystko wciągnęło i styl
snucia opowieści, z tymi gawędziarskimi zwrotami do czytelnika itp., tak mnie
wkręcił w historię, że zupełnie zapomniałam, że przecież to jest współczesny
autor. Jednocześnie po pewnym czasie zauważyłam, że na przykład ktoś tu
najwyraźniej ma słabość do szyku przestawnego, bo mało które zdanie go nie ma –
i to już w którymś momencie zaczęło mnie irytować. Choć w dużej mierze
zadziałał tu syndrom kapiącego kranu: wiecie Państwo, przez pół dnia człowiek spokojnie
zajmuje się swoimi sprawami, ale nie daj Jeżusiu żeby uświadomił sobie to
kapanie, to potem nie może tego wytrzymać, bo ono magicznie staje się coraz
głośniejsze i coraz bardziej denerwujące.
Rozważam też
ciągle, co myśleć o przekleństwach. W większości są to nasze bardzo aktualne
bluzgi, bez archaizującego wydziwiania. Czasem ładnie grają w zdaniu, ale
czasem miałam wrażenie, że pojawiły się jako coś w rodzaju Elementu Komicznego.
I to już nie było zbyt fajne. Ale być może trochę nadinterpretuję. Po prostu
nie zawsze mi pasowały. Ile w tym winy autora, ile mojej, a ile tłumacza – tego
nie potrafię stwierdzić.
Mimo wszystkich
zastrzeżeń, powtarzam: Kapitan Alatriste
to fajne historyczne czytadło spod znaku płaszcza i szpady, są nocne pojedynki,
tajemniczy nieznajomi w maskach, spiski sięgające samych koronowanych głów. Są
też – a raczej będą – kobiety. „Będą”, bo na razie ten wątek dopiero się
rozkręca, ale narrator już zapowiedział bardzo wyraźnie, że to będzie bardzo
ważny wątek. I z całą pewnością zaprzyjaźnię się z kolejnymi tomami cyklu, bo
za bardzo polubiłam bohaterów, żeby się z nimi rozstać po jednej książce.
– W rzeczy samej, Wasza Ekscelencjo.
Alatriste zamienił z mężczyzną w czerni
spojrzenie zawodowców, jakby konsultowali ze sobą znaczenie słowa „draśnięcie”
oraz szanse – raczej niewielkie – by podczas nocnego starcia odróżnić
jaśniejszego przeciwnika od tego drugiego. Bo wystawcie sobie waszmościowie
scenę: czy byłby wasza miłość tak łaskaw przybliżyć się ku światłu i odkryć
głowę, dzięki serdeczne, jak widzę, masz waść jaśniejsze włosy, za pozwoleniem,
chciałbym zatopić w waszmościnych wątpiach co nieco stali toledańskiej.
Oj warto czytać dalsze części :)
OdpowiedzUsuńNiestety Hiszpanie popełnili film o Alatriste. Dlaczego niestety, bo postanowili wrzucić fabułę paru książek w jedno, zapominając przy okazji o scenariuszu. Film ma jednak parę zalet-świetne kostiumy, układy szermiercze i sceny batalistyczne. I klimat. Acha, i jeden z moich ulubionych cytatów filmowych: "Nie możemy się podać. Jesteśmy Hiszpanami."