Sporo ostatnio
czytałam opinii o najnowszej części cyklu „Transformers”. Opinii zresztą
niezbyt pochlebnych. Uświadomiłam sobie przy tej okazji, że właściwie to chyba
wcale nie widziałam poprzedniej, trzeciej części. Pierwszą – owszem, podobała
mi się. Drugą – owszem, choć w pamięci mam właściwie tylko refleksję koleżanki
z kina: „hihihi, wielkie roboty chcą nam zjeść słońce!”. Ale trzeciej…? Nie,
nie widziałam. Trzeba więc nadrobić. Dla pewności jeszcze zerknęłam w opis
fabuły i w trailer, które były w zasadzie identyczne jak przy dwóch poprzednich
filmach, więc – tak samo głupia jak przedtem – zasiadłam do seansu.
O. MÓJ. JEŻU.
Nie
przypuszczałam, że film o wielkich robotach walczących z innymi wielkimi
robotami może być tak fatalnie, śmiertelnie nudny.
Dobra. Ja
rozumiem, że mamy tam tego naszego dziarskiego bohatera, Sama Witwicky (Shia LaBeouf) i jego oblubienicę i że trzeba się
liczyć z tym, że pewna część filmu będzie przeznaczona na ich związek. Ale Transformers 3 mają z tym dwa problemy:
po pierwsze, zmienia się lachon. Nie mówię, że byłam jakąś fanatyczką Megan
Fox, w dodatku nie kupuję Wielkiej Nieskończonej Miłości opartej o jednorazowe
ratowanie świata (chyba o tym pisałam), niemniej byłam już z tą panią oswojona,
znałam wspólną historię jej i bohatera. A tutaj dostaję nagle jakąś blondynę (Carly – Rosie Huntington-Whiteley) i
naprędce szytą historię ich związku. Bez sensu. Lepiej by zrobili, gdyby w
ogóle wycięli samicę z życia bohatera. Lepiej w dwójnasób, gdyż – i tu mamy „po
drugie” – ten romansowy wątek po prostu totalnie zdominował film. To nie był
film o tłukących się robotach, tylko rozlazły obyczaj o problemach miłosnych LaBeoufa.
Na to się nie pisałam!
Na co się
pisałam? Na akcję i walki robotów. Jak chyba każdy, kto sięgnął kiedykolwiek po
ten tytuł. I to nie tak, że Transformers
3 jest filmem zupełnie pozbawionym tych elementów. Nie no, gdzieś jakieś
szczątkowe ilości akcji są. W. Zwolnionym. Tempie.
Całe.
Serio, ja
rozumiem, że slow motion czasem się
przydaje, nawet rozumiem, że ktoś mógłby to lubić i przez to nieco nadużywać.
Ale o czym myśli człowiek, kiedy kręci cały
film w slow motion?! W ciągu
dwóch i pół godziny (!) spędzonych przed ekranem nie widziałam ani jednej
dynamicznej sceny akcji. Nie ukrywam, że nieco mnie to zszokowało. Pamiętam, że
w pierwszej części to był właśnie jeden z większych atutów filmu: dynamizm.
Ciągle coś się działo, ciągle byliśmy w ruchu, roboty w locie stawały się
samochodami, z samochodów strzelały nagle kończyny i w ogóle człowiek ledwo
nadążał. Tutaj właściwie niektóre sceny też nie byłyby złe, gdyby tylko… Nie
były… W zwolnionym… Tempie.
Ślimacząca się
akcja i kompletnie nieinteresujący romans są poprzetykane czymś, co chyba w
zamierzeniu miało być główną fabułą. Tak myślę. Autoboty rozmawiają,
Decepticony rozmawiają, pojawiają się też rozmawiający wojskowi. Jakiś czarny
przyjaciel LaBeoufa, który mówi coś o jakimś przyjacielu, o którym widz nie ma
bladego pojęcia. Pojawia się pani z CIA, o której też widz nie ma bladego
pojęcia, ale w związku z którą trzeba było dodziergać wątek jakiejś wspólnej
przeszłości z udziałem Simmonsa, choć nikogo to nie interesuje. Wszyscy dużo ze
sobą rozmawiają, a całość wypada okrutnie drętwo i, tak jak romans LaBeoufa, w
większości jest niepotrzebne. Dramatyczne okrzyki Optimusa Prime’a „Why,
Sentinel, whyyyy?!” przypominały mi tylko:
You are tearing me apart, Sentinel! |
Jest też, ma
się rozumieć, rozdzierające „NooooOOOOOO!” i wszelkie inne sztampowe zagrywki,
które mają być dramatycznymi akcentami, a są kalkami z miliona innych filmów,
przez co w najlepszym przypadku cudownie spływają po widzu, w nieco gorszym zaś
– budzą śmiech.
Jedna z nikogo nieinteresujących postaci. |
Transformers 3 cierpi też na szereg
pomniejszych głupot, na przykład: czy oni w którymś momencie teleportowali połowę Cybertronu i zatrzymali? Czy to
nie powinno… czy ja wiem… być tożsame ze zniszczeniem autobotowego domu? W
ogóle nie wiem, może się mylę, ale plan był taki, że autoboty ściągną swój
ojczysty glob do Układu Słonecznego, tak? A jak konkretnie zamierzały przekonać
grawitację, żeby się w to nie angażowała? W sytuacji, w której nawet minimalne
przesunięcie planety może zdecydować o istnieniu całego układu, oni tak po
prostu walnęli jeszcze jeden glob gdzieś między Ziemią a Marsem? Ja bawiłam się
w Universe Sandbox, biczyz! Wiem, co to manipulowanie planetami! I naprawdę
trudno mi uwierzyć w poczytalność Optimusa Prime’a, który z jednej strony
przecież wciąż stoi na stanowisku „nie krzywdzimy ludzi”, z drugiej zaś
pozwolił na śmierć tysięcy, a pewnie i milionów, tylko po to, żeby ich ostrzec, że jeśli nie będą walczyć z
Decepticonami, to źle się skończy. Z drugiej strony mamy tych złych, którzy
wyraźnie użyli frazy „The needs of the many outweigh the needs of the few” – a
chyba postępują wbrew temu, bo o ile zauważyłam, robotów ogólnie było mniej niż
ludzi. Sentinel Prime z kolei jest w stanie – zaraz po przebudzeniu się na
planecie, na której nigdy przedtem nie był – stwierdzić, że ma technologię,
która stoi w sprzeczności z ziemskimi prawami fizyki… ale co on wie o ziemskich
prawach fizyki? Nie miał nawet kiedy wygóglać, przecież dopiero otworzył oczy
po tym, jak go ściągnęli z kosmosów! Albo ten okropny, postępujący debilizm
zasadniczo wszystkich postaci: ot, choćby ten moment, kiedy LaBeouf miał ten
szpiegulcowy robozegarek. Serio?! Żyły na wierzchu, miota się jakby zaraz miał
urodzić Obcego i nikt nic nie zauważył? Ale to zupełnie nic? Jeżu, nic
dziwnego, że Sentinel Prime nie chce się zrównywać z takimi matołami. Już
pomijam fakt, że wiedząc, z kim mają do czynienia, ludzie powinni totalnie
wszędzie mieć poustawiane czujniki tego energonu, bo przecież wróg może być nie
tylko w robozegarku, ale nawet kurde w blaszanym kubku.
Uciekaj, Malkovich! Uciekaj z tego filmu! |
Przy czym jeśli
mam być całkiem szczera, to na te ostatnie bzdury w ogóle bym nie zwróciła
uwagi, gdyby nie to, że nie byłam w stanie zaczepić jej na niczym innym. Jeśli
ani fajne walki, ani ciekawe losy bohaterów nie angażują widza, uwaga błąka się
po detalach, przykro mi. Gdyby całość ratowała chociaż muzyka – ale nie!
Muzycznie ta część też jest jakaś upośledzona, albo są smętne kawałki do
romansowych scen, albo smętne do walki, albo jakieś coś, co pobrzmiewało jak
popłuczyny po dawnym soundtracku, ale mocno szczątkowe. W ogóle większość
zwolnionych rozwałek jest totalnie bez muzyki, co nawet mnie zaintrygowało. To
znaczy właściwie nie wiem, czy to miało coś konkretnego na celu, czy po prostu
oszczędzali.
Całkiem
szczerze: Transformers: Dark of the Moon
nie ma kompletnie niczego, co mogłoby skłonić kogoś do seansu. Wszyscy
zachowują się jak idioci, całość jest do bólu powolna, statyczna i rozmemłana,
wątek, który powinien być pobocznym, dominuje nad resztą, dialogi są drętwe,
Elementy Komiczne wymuszone i nachalne, a muzyka do bani. Naprawdę nie
rozumiem, jak można było wyprodukować coś takiego – tym bardziej, że przecież
podobno Bay jest dobry w kinie akcji.
Podobno.
Bay jest dobry w wybuchach. W tym sensie, że wybuchało wszystko. Statek rozbija się na księżycu i wybucha, uderzony samochód - wybucha, kopnięty pies - wybucha. Przecież nawet jak wielka dżdżownica_robot przegryzała się przez biurowiec, to ciągle towarzyszyły jej wybuchy. BIUROWIEC, nie arsenał wojskowy! I byłoby fajnie, ale: za dużo tego i za wolno. Wybuch w zwolnionym tempie to dupa nie wybuch. Ma być szybko, żeby zdążyć zachwycić się kolorkami, ale nie powoli, bo wtedy kolorki się szybko nudzą.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą jak pierwszy raz zobaczyłem Sentinela, to pomyślałem - Gandalf robot! ^^
Poza tym: nowa laska jest strasznie nijaka. Głównie krzyczy, to o tyle zabawne, że LeBeouf też głównie krzyczy i tak sobie krzyczą wzajemnie. Kwintesencją był krzyk Lebeoufa w zwolnionym tempie! Serio Bay? Chociaż byś go wysadził.
"Kwintesencją był krzyk Lebeoufa w zwolnionym tempie! Serio Bay? Chociaż byś go wysadził." - ómarłeś mnie xDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDD
UsuńI faktycznie trochę robo-Gandalf^^
A w ogóle, to na dżdżownicę nie narzekaj - przypominam, że oni chcieli ją oflankować o.O
Już zapomniałam, ile z tego filmu wyparłam... ^^'
OdpowiedzUsuńA my z Macką ostatnio (zeszły weekend) w ramach wykorzystywania karnetów do kina (które to karnety i tak traciły ważność wkrótce) poszliśmy na "Transformers 4". Nie. Nie. Jeszcze raz nie. Tam nie było NIC. No może niby-bad-guyem-który-prowadzi-biznesy-z-super-Chinką-prawie-ninja. On był zabawny. Naprawdę. Zwłaszcza na tle reszty filmu.
Więc wczoraj szybko pomknęliśmy na "Jak wytresować smoka 2", by zmazać ten niesmak.
Uff. Udało się.
Szczerbatek daje radę ^^'
(Kyo)
P.S. Macka najbardziej ubolewał, jak można było tak schrzanić Dinoboty... =='
Film z całą akcją w zwolnionym tempie? O_o Ale serio aż mnie to zaintrygowało!
OdpowiedzUsuńKyo - słusznie prawisz, Jak wytresować smoka 2 jest świetne! :D Aż w szoku byłam, że takie dobre.