czwartek, 3 lipca 2014

Fraa w czytelni (85) - "Podróż Turila"

Autor: Michael Marcus Thurner
Tytuł: Podróż Turila
Tytuł oryginału: Turils Reise
Tłumaczenie: Katarzyna Sowa, Michael Sowa
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2011
Wydawca: Prószyński i S-ka

Padłam ofiarą marketingu tak bardzo, że aż mi wstyd. Ale błagam – jeśli ktoś podtyka mi tekst:
„Kosmicznym karawanem na ratunek wszechświata!”
to ja leżę i nie ma dla mnie ratunku. A potem jeszcze w opisie powieści widzę coś o kosmicznym grabarzu. Kosmicznym grabarzu! Przecież to brzmi, jakby ten cały Thurner po prostu siadł na tyłku i napisał książkę specjalnie dla Fryy!
Oczywiście: jak to zazwyczaj bywa z reklamą, rzeczywistość znacząco się z nią rozminęła. Ale, co najciekawsze, to wcale nie oznacza rozczarowania!

Podróż Turila to dziwaczna powieść. Pierwsza refleksja podczas czytania to „Eeej! To wcale nie jest grabarz!” – no bo ten kosmograbarz to nie jest do końca to, czego człowiek by się spodziewał. Prawdę mówiąc, to bardziej kosmokat. Zwany fachowo tanatologiem, zajmuje się fikuśnym uśmiercaniem różnych szych na obcych światach – zgodnie z panującymi rytuałami, spektakularnie i w ten sposób, żeby mieszkańcy planety zapamiętali to przez kolejne pokolenia. Jeśli ofiara jest interesująca, Turil zachowuje coś w rodzaju jej ducha w archiwum swojego statku. No tak – bo przemieszcza się za pomocą inteligentnej Sfery. I to wcale nie jest tak różowe jak z Lexxem czy Moyą, bo Sfera – w przypadku Turila nosząca imię Gelfar – niekoniecznie musi lubić swojego kapitana. Oprócz statku, tanatolog ma też inną potężną broń: płaszcz. Niestety, zarówno Sfera jak i płaszcz są zarówno ogromną pomocą, jak i ogromnym przekleństwem dla właściciela. I, co mi się szczególnie podobało, nie były to tylko czcze pogróżki narratora, który próbował wmówić czytelnikowi, że bohater wcale nie jest przepakowany – z czasem okazało się, że to stwierdzenie bardzo prawdziwe i istotne dla fabuły.
Niemniej choć ta wizja grabarza mnie zaskoczyła, okazała się bardzo ciekawa. W ogóle cała kasta tanatologów, żyjących w rozproszeniu i spotykających się cyklicznie podczas Wielkiego Thangu na Szarym Dworze Pokoju, jest niesamowicie fajna i… cóż, nie lubię tego słowa, ale: klimatyczna.
Jak zresztą cały świat wykreowany przez Thurnera. Autor prezentuje czytelnikowi odizolowany rejon we wszechświecie, zwany Łysym Worem (no już, już, przestańcie się śmiać, wiem, że to brzmi nie za dobrze). Jest to dziwne miejsce, które prowokuje masę pytań. Na niektórych planetach są rozsiani tak zwani Refrakci, ale nikt nie wie, skąd się wzięli i po co istnieją. Funkcja i powody nietykalności tanatologów też jest dość mętna. No i kim są Kitarzy? I dlaczego z Łysego Wora nie można wylecieć? Tym bardziej, że byli tacy, którzy próbowali i prawdę mówiąc już prawie-prawie im się udało, więc technicznie rzecz biorąc to powinno być możliwe. I czy to normalne, że wszystkie cywilizacje Łysego Wora są mniej-więcej w tym samym wieku? I tak dalej. Przez cały czas czytania rodzą się w głowie różne sugestie dotyczące tego uniwersum. W dodatku – co niesamowicie mi się podoba – nie ma tam ludzi. Nasz główny bohater, Turil, jest człekokształtny, ale nie jest człowiekiem. Łysy Wór nie zna ludzi. Zna co najwyżej humanów, czyli właśnie człekokształtnych. Którzy wcale nie stanowią jakiejś szczególnie wybranej grupy w otoczeniu samobieżnych drzew, wielkich robali i innych dziwnych stworzeń.
Każda z cywilizacji daje się fajnie poczuć dzięki detalom. Na przykład bardzo mi się podobał język, którym porozumiewały się wielkie robale – i pokazanie, że część słów miała dla nich podwójne znaczenie. Zresztą, tutaj ogromny szacun dla tłumaczy, którzy nie mieli łatwego zadania z przekładem całego radosnego słowotwórstwa Thurnera.
A przy tym wszystkim, żeby było śmieszniej, jako takie opisy są raczej oszczędne. Czytelnik gdzieś z kontekstu dowiaduje się, że ktośtam potrafi zapuszczać korzenie, ktoś ma kilkadziesiąt kończyn, a ktoś inny płaty skórne na czole. To jednak nijak nie przeszkadza w wyobrażeniu sobie tego świata wraz z jego mieszkańcami.

Najpoważniejsze zastrzeżenie, które mam, dotyczy tak naprawdę wydawcy.
Bo wiecie: ja rozumiem, że w pakietach książek z Bookrage’a zdarzają się błędy. Ale Bookrage poprawia je zazwyczaj w ciągu paru-parunastu dni. W dodatku za Bookrage’a mogę zapłacić choćby i złotówkę, więc jakby trudno, żebym oczekiwała cudów na kiju. Ale kiedy kupuję książkę poważnego wydawnictwa, w dodatku wydaną trzy lata temu, a znajduję w niej pełno zupełnie paskudnych błędów, to… cóż, to mam chęć kolejną książkę tego wydawnictwa ściągnąć sobie z chomika. Przy czym domyślam się, że lwia część błędów wynika z przełożenia książki na ebooka. Ot, na przykład w całym tekście nie pojawia się wielka litera „L”, co owocuje tym, że na przykład pojawia się nagminnie „GElFAR” – o tyle mylące, że na początku nie byłam pewna, czy to małe „l” czy wielkie „I”.
No i w ogóle wydawca nie popisał się z blurbem. To trochę jak swego czasu z Bibliotekarzem: czytelnik sięga po książkę i oczekuje raczej humorystycznej, lekkiej lektury na odmóżdżenie, a dostaje coś w sumie dość ciężkawego, co prawda z wciągająca i wartką akcją, ale jednocześnie z elementami dość brutalnymi, z przeraźliwym chłodem emocjonalnym i całkiem sporą dawką rozważań niezwiązanych bezpośrednio z fabułą – takie tam ponure przemyślenia o sensie życia, o wolności i wogle. Nienachalne, ale rozbudzają w czytelniku wrażenie, że główny bohater faktycznie ma przekichane.





Pramain Bożyszczy wyciągnął korzenie z otaczającej go gleby. Teraz znajdowały się w powietrzu. Niektóre odnóża wyglądały na obumarłe, niektóre owinięte były folią z odżywką. Czyżby były władca Domiendramu odmawiał przyjmowania pokarmu? 
– Nie jest jeszcze w stanie samodzielnie funkcjonować – zakomunikowała przelatująca medwróżka. Przysiadła na prawym ramieniu Turila, szepcząc mu do ucha. – Możemy pociąć na kawałki jego mózg i zobaczyć, co się tam popsuło.

6 komentarzy:

  1. Tak mi się spodobała recenzja, że bardzo chętnie przeczytam książkę (:
    Przy okazji staram się przypomnieć sobie, w której powieści s-f już spotkałam dosyć zażarty konflikt pomiędzy statkiem, a jego kapitanem. Wiem, że spotkałam, tylko umyka mi, gdzie...
    Oh, well.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak sobie przypomnisz, to daj znać - ja bardzo chętnie poczytam, bo to fajna sprawa :)

      Usuń
    2. Po tygodniu - ciągle nic. Pustka. Postanowiłam w weekend przejrzeć książki na półkach i to odnaleźć. Bo mi spokoju nie daje ;/

      Usuń
  2. książki były coś mi świta ale w serialach jest to też częsty motyw był taki epizod w andromedzie był w farscape był też w outer limits o odysei kosmicznej nie wspominając :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odysei nie liczę, bo HAL nie był statkiem. ;) W Farscape może był jakiś epizod pojedynczy (słabo pamiętam), ale właśnie Moya generalnie była bohaterką pozytywną. ;) Andromedy w ogóle nie oglądałam, więc się nie wypowiem. Natomiast po "był taki epizod" wnioskuję, że sytuacja bardziej zbliżona do Farscape niż do "Podróży Turila", W tej książce to nie jest epizod, tylko jedna z istotniejszych podstaw fabularnych. :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...