Jestem fanką 300.
Nigdy tego nie ukrywałam, a wręcz przeciwnie, podkreślam to przy każdej
możliwej okazji. 300 w fajny, oryginalny
sposób pokazał antyk, wbrew pozorom jednak nie będąc aż tak niehistoryczną
brednią, był dynamiczny, widowiskowy, miał kapitalną muzykę i zwyczajnie
potężną dawkę zajebistości. Jakaż więc była moja radość, kiedy dotarły do mnie
pierwsze informacje o powstawaniu kontynuacji, czyli 300: Rise of an Empire!
Mój entuzjazm spadł
gwałtownie, kiedy zobaczyłam pierwszy raz zwiastun – był długi i… cóż, nudny.
Niemniej film dostał szansę, bo w końcu to 300,
prawda?
Nie wiem do końca, czy
problemem była zmiana reżysera, czy własny scenariusz, czy jeszcze coś innego.
Noam Murro w jakiś sposób sprawił, że jego dzieło jest doskonale pozbawione
zalet pierwszej części, gdzie za kamerą stał Snyder.
Przede wszystkim:
fabuła.
Jedynka koncentrowała
się na bardzo konkretnym, jednym wydarzeniu: bitwie pod Termopilami. Nie ma tam
wiele wątków pobocznych ani wnikania w historię pobocznych bohaterów. Z
jakiegoś jednak powodu w Rise of an
Empire uraczono widza całą potężną kampanią, w dodatku z dwiema
perspektywami i iście szkatułkową konstrukcją, bo w opowieści Gorgo (Lena Headey) są jeszcze minihistorie
z dzieciństwa niektórych postaci. Co nasuwa mi pytanie: skąd ona tyle wiedziała
o dzieciństwie Artemizji (Eva Green)?
Ale mniejsza…
Film trwa po prostu za
krótko, żeby porządnie zrealizować tak obszerny temat. A tam jest wszystko: od
Maratonu po Salaminę. Miałam wrażenie, jakby scenarzyści sami do końca nie
wiedzieli, o czym chcą opowiedzieć. No i wciska się widzowi magiczne kwiatki w
stylu Kserksesa, który wchodzi do wanienki jako zwykły koleś, a wychodzi jako
wielki łysy Murzyn z Betazed. To nie buduje klimatu, tylko wzbudza śmiech –
jest zbyt naciągane i zbyt skrótowe. I zwalam to na fakt, że nie mieli gotowego
scenariusza Millera, bo komiks „Xerxes”, na podstawie którego miał być film,
chyba do tej pory się nie ukazał.
Jestem taka mroczna, że posiedzę tutaj i po-nic-nie-robię |
Wiem, że ciągle odnoszę
się do pierwszej części, ale trudno. Całkiem subiektywnie przeszkadzało mi, że Rise of an Empire ma kompletnie w pupce
to, czego widz dowiedział się o Grekach z 300
z 2006 roku. A dowiedział się między innymi tego, że Spartanie byli wojownikami, podczas gdy
takie np. Ateny czy Teby to rzeźbiarze i poeci. Tutaj nagle mamy zupełne
zaprzeczenie tamtej gadki, robimy z tych rzeźbiarzy wielkich herosów i ja już
się gubię w settingu.
Nie powiem, nawet w
całej tej fabule był taki jeden moment, który mógłby być ciekawy, gdyby go
rozwinąć: chodzi mi o tę drugą perspektywę. W momencie, kiedy perski poseł (czy
Persowie mieli tylko jednego posła?) znalazł sponiewieraną przez Greków
dziewuszkę i ją przygarnął. To tworzy zupełnie inny obraz tych społeczeństw:
wyraźnie pokazuje, że wśród Greków też była swołocz, a Persowie nie byli bezinteresownie
krwiożerczymi potworami. Tyle tylko, że to był tylko jakiś taki akcent, z
którego zamiast zrobić spójną historię, to zrobili coś, co wygląda jak naprędce
dorzucone uzasadnienie „ona jest taka zła, bo w dzieciństwie rozjechali jej
kotka”. W obliczu całej historii dużo lepiej by było, gdyby już zostawić
Artemizję złą „bo tak”. Próby wykrzesania z niej głębi były skazane na porażkę,
bo nie było na to czasu. Jej konfrontacja (khem, khem, powiedzmy, że tak to
będę nazywać) z Temistoklesem
(Sullivan Stapleton) była jeszcze bardziej idiotyczna i, nomen omen, z dupy wzięta. W 300
przynajmniej były próby udawania, że jesteśmy subtelni z pokazywaniem cycków
(choć nie mam większych wątpliwości co do tego, jaki był cel sceny z
Wyrocznią).
Skoro już jestem przy
Artemizji, to się przy niej zatrzymam, bo to tak naprawdę największy problem tego
filmu. Ona go po prostu popsuła. Po pierwsze, wygląda jak niewydarzona gotka i
zdecydowanie nie potrafię jej kupić. Wiem, wiem, Persowie wyglądali jak gobliny
Jacksona, a sam Kserkses nie poprawia sytuacji. Niemniej tamci przynajmniej
byli w jakiś sposób nowatorscy, a ona jest po prostu tandetna. I nic ponadto.
Najpierw film usiłuje mi wmówić, że to taka uber szefowa floty, nie przegrała
żadnej bitwy, świetny strateg i tak dalej. A potem dostajemy kilka walk na
morzu, podczas których ta doskonała strateg… cóż, stoi i łypie groźnie spod
tony eyelinera. No i, ma się rozumieć, zarządza atak:
– Ty! Masz wygrać.
– Tak, pani. Jaką
taktykę mam zastosować?
– Masz wygrać bardzo!
– Tak jest!
O dziwo, ta metoda
dowodzenia się nie sprawdza za pierwszym razem, więc co robi nasz prawdziwy
strateg? Ponawia procedurę, wysyłając na śmierć innego przydupasa. I jest tak
bardzo zawiedziona, że się nie udaje.
Kiedy z kolei nie
zachowuje się jak idiotka, po prostu nie robi niczego, czego nie mógłby zrobić
ktokolwiek inny. Stoi i nie patrzy na eksplozje. Yay.
Kserkses w całej okazałości swoich złotych gaci |
W ogóle jak na kontynuację filmu,
którego najmocniejszą stroną była dynamika i widowiskowość, Rise of an Empire jest okropnie
rozmemłany. Długo zbierają się do ataku, długo umierają, walczą w zwolnionym
tempie, a pierdoletów o wolności jest więcej niż w Braveheart. A jak już przychodzi co do czego, to największe
rozwałki dobijają widza głupotami typu galop wierzchem z okrętu na okręt albo
sceny z kategorii „w środku walki jeden przeciwnik zastyga bez ruchu, a drugi
patrzy groźnie w kamerę i dramatycznie przeciera sobie krew z facjaty”. Blaaah.
Za stara jestem na to czy ki czort, ale ja w takim momencie mogę tylko siedzieć
i wołać do ekranu „DOBIJ!”. No i ciągle nie wiem, dlaczego tak uparcie film
usiłował mi wmówić, że Calisto (Jack
O’Connell) to jakiś zupełnie nieopierzony dzieciuch. Ej. Ten gościu ma 23 lata –
czyli żaden z niego „chłopiec”, tylko pełnoprawny obywatel, przysposobiony
wojskowo i wykształcony. Jego psim obowiązkiem było w razie potrzeby ruszyć do
walki, więc w ogóle nie ogarniam, o co tyle szumu.
Jedna scena mi się
podobała – kiedy Gorgo wreszcie przestała pitolić i rozwinęli żagle. To było
zwyczajnie ładne i chyba najbardziej żwawe z całości. Szkoda, że to była
mniej-więcej ostatnia minuta filmu.
No i muzyka. Niestety,
za diabła nie trzymała klimatu tamtej z 2006 roku – a szkoda, bo to była w 300 jedna z najbardziej charakterystycznych
rzeczy.
Nie wiem, co jeszcze
mogę powiedzieć. Ten film to wielkie rozczarowanie – tym większe, że przecież
pierwsza część była tak bardzo świetna. Tutaj chyba twórcy za bardzo się
przejęli swoją dziejową rolą czy coś, postanowili w niewiele ponad półtoragodzinnym
filmiku wcisnąć historię wojen perskich w pigułce, pokazując tyle historii
jednostek i tyle perspektyw, ile to możliwe, a nawet nieco więcej. Co gorsza,
usiłowali wzruszać i trącać jakieś patriotyczno-poważne nutki, co przy tej
komiksowej stylistyce, całej tej sztuczności i przesadzie, po prostu nie miało
szansy się sprawdzić. Bo przecież widz doskonale ma świadomość tego, że ci
wszyscy ludzie na ekranie nie są prawdziwi.
Że nic tam nie jest prawdziwe. To nie jest film do wywoływania u widza
katharsis. To rozrywka i powinna nią pozostać.
Nie wiem czy nawet bez twardej laski dałoby się ten film ocalić. To było po prostu głupie. Jak napisałaś, w "300" to było fajne, że to Spartanie, best of the beast, tacy twardzi, że sami mogli mówić co jest twarde i ja to kupiłem. Tutaj mamy tych rzeźbiarzy, pisarzy i poetów, którzy wcale nie walczą gorzej niż Spartanie o.O Mogę kupić, że Persowie mieli giga słonie bojowe i jaskiniowe trole, nie kupuję jazdy na koniu po taranujących się i płonących okrętach. Zróbmy z konika jednorożca może najpierw, a wtedy każmy mu odstawiać bajki. No i łapki mi opadły jak na jednym z ujęć do ostatecznej bitwy ruszyło 5 (słownie: pięć) greckich okrętów. Persowie pewnie przegrali, bo tak się cisnęli, żeby je rozjechać, że okręty z tyłu tratowały te z przodu, a w centrum to był jeden wielki moshpit.
OdpowiedzUsuńNo i Artemizja... W sumie powinienem zrobić "meh" i to łyknąć, w końcu taki jest archetyp wojowniczki i mokry sen każdego miłośnika fantasy. Laska o figurze przegłodzonej modelki, paruje jedną ręką ciosy miecza, tarczy, słonia, konia i odbija pociski z katapulty. Swoją drogą w scenie walki z... kurde zapomniałem imienia. Terezjasz, Terencjusz, przecież nie Tezeusz... Temistokles! W finałowej scenie walki z Temistoklesem, strzela takim tekstem: "Walczysz lepiej niż się pieprzysz" (bo to kobieta a'la Linda była), aż czekałem na odpowiedź: A ty jedno i drugie do dupy.
I znowu masa spowolnień. I sikająca krew. Nie sądziłem, że będę narzekał na sikającą krew, ale tutaj ona była dodana tylko dla tandetnego efektu 3D. I notorycznie sikała w stronę ekranu, w zwolnionym tempie, podobnie jak każdy kto mógł robił wymachy bronią w ekran, w zwolnionym tempie i włócznie leciały w ekran, w zwolnionym tempie i strzały tak samo. Kurde, zupełnie jakby aktorzy chcieli zamordować kamerzystów i siedzących za nimi speców od CGI. hmmm... - zamyślił się Ulv.
Hmmmm, zamyślam się również. xD
UsuńCo do reszty - cóż, pozostaje się zgodzić. Wiele rzeczy zrobiono w tym filmie źle, niestety. A jedynka taka fajna :(
(wizja tłoczących się perskich okrętów mnie spłakała xD )