wtorek, 8 lipca 2014

ZaFraapowana filmami (99) - "300: Rise of an Empire"

Jestem fanką 300. Nigdy tego nie ukrywałam, a wręcz przeciwnie, podkreślam to przy każdej możliwej okazji. 300 w fajny, oryginalny sposób pokazał antyk, wbrew pozorom jednak nie będąc aż tak niehistoryczną brednią, był dynamiczny, widowiskowy, miał kapitalną muzykę i zwyczajnie potężną dawkę zajebistości. Jakaż więc była moja radość, kiedy dotarły do mnie pierwsze informacje o powstawaniu kontynuacji, czyli 300: Rise of an Empire!
Mój entuzjazm spadł gwałtownie, kiedy zobaczyłam pierwszy raz zwiastun – był długi i… cóż, nudny. Niemniej film dostał szansę, bo w końcu to 300, prawda?
Nie wiem do końca, czy problemem była zmiana reżysera, czy własny scenariusz, czy jeszcze coś innego. Noam Murro w jakiś sposób sprawił, że jego dzieło jest doskonale pozbawione zalet pierwszej części, gdzie za kamerą stał Snyder.

Przede wszystkim: fabuła.
Jedynka koncentrowała się na bardzo konkretnym, jednym wydarzeniu: bitwie pod Termopilami. Nie ma tam wiele wątków pobocznych ani wnikania w historię pobocznych bohaterów. Z jakiegoś jednak powodu w Rise of an Empire uraczono widza całą potężną kampanią, w dodatku z dwiema perspektywami i iście szkatułkową konstrukcją, bo w opowieści Gorgo (Lena Headey) są jeszcze minihistorie z dzieciństwa niektórych postaci. Co nasuwa mi pytanie: skąd ona tyle wiedziała o dzieciństwie Artemizji (Eva Green)? Ale mniejsza…
Film trwa po prostu za krótko, żeby porządnie zrealizować tak obszerny temat. A tam jest wszystko: od Maratonu po Salaminę. Miałam wrażenie, jakby scenarzyści sami do końca nie wiedzieli, o czym chcą opowiedzieć. No i wciska się widzowi magiczne kwiatki w stylu Kserksesa, który wchodzi do wanienki jako zwykły koleś, a wychodzi jako wielki łysy Murzyn z Betazed. To nie buduje klimatu, tylko wzbudza śmiech – jest zbyt naciągane i zbyt skrótowe. I zwalam to na fakt, że nie mieli gotowego scenariusza Millera, bo komiks „Xerxes”, na podstawie którego miał być film, chyba do tej pory się nie ukazał.

Jestem taka mroczna, że posiedzę tutaj
i po-nic-nie-robię
Wiem, że ciągle odnoszę się do pierwszej części, ale trudno. Całkiem subiektywnie przeszkadzało mi, że Rise of an Empire ma kompletnie w pupce to, czego widz dowiedział się o Grekach z 300 z 2006 roku. A dowiedział się między innymi tego,  że Spartanie byli wojownikami, podczas gdy takie np. Ateny czy Teby to rzeźbiarze i poeci. Tutaj nagle mamy zupełne zaprzeczenie tamtej gadki, robimy z tych rzeźbiarzy wielkich herosów i ja już się gubię w settingu.
Nie powiem, nawet w całej tej fabule był taki jeden moment, który mógłby być ciekawy, gdyby go rozwinąć: chodzi mi o tę drugą perspektywę. W momencie, kiedy perski poseł (czy Persowie mieli tylko jednego posła?) znalazł sponiewieraną przez Greków dziewuszkę i ją przygarnął. To tworzy zupełnie inny obraz tych społeczeństw: wyraźnie pokazuje, że wśród Greków też była swołocz, a Persowie nie byli bezinteresownie krwiożerczymi potworami. Tyle tylko, że to był tylko jakiś taki akcent, z którego zamiast zrobić spójną historię, to zrobili coś, co wygląda jak naprędce dorzucone uzasadnienie „ona jest taka zła, bo w dzieciństwie rozjechali jej kotka”. W obliczu całej historii dużo lepiej by było, gdyby już zostawić Artemizję złą „bo tak”. Próby wykrzesania z niej głębi były skazane na porażkę, bo nie było na to czasu. Jej konfrontacja (khem, khem, powiedzmy, że tak to będę nazywać) z Temistoklesem (Sullivan Stapleton) była jeszcze bardziej idiotyczna i, nomen omen, z dupy wzięta. W 300 przynajmniej były próby udawania, że jesteśmy subtelni z pokazywaniem cycków (choć nie mam większych wątpliwości co do tego, jaki był cel sceny z Wyrocznią).
Skoro już jestem przy Artemizji, to się przy niej zatrzymam, bo to tak naprawdę największy problem tego filmu. Ona go po prostu popsuła. Po pierwsze, wygląda jak niewydarzona gotka i zdecydowanie nie potrafię jej kupić. Wiem, wiem, Persowie wyglądali jak gobliny Jacksona, a sam Kserkses nie poprawia sytuacji. Niemniej tamci przynajmniej byli w jakiś sposób nowatorscy, a ona jest po prostu tandetna. I nic ponadto. Najpierw film usiłuje mi wmówić, że to taka uber szefowa floty, nie przegrała żadnej bitwy, świetny strateg i tak dalej. A potem dostajemy kilka walk na morzu, podczas których ta doskonała strateg… cóż, stoi i łypie groźnie spod tony eyelinera. No i, ma się rozumieć, zarządza atak:
– Ty! Masz wygrać.
– Tak, pani. Jaką taktykę mam zastosować?
– Masz wygrać bardzo!
– Tak jest!
O dziwo, ta metoda dowodzenia się nie sprawdza za pierwszym razem, więc co robi nasz prawdziwy strateg? Ponawia procedurę, wysyłając na śmierć innego przydupasa. I jest tak bardzo zawiedziona, że się nie udaje.
Kiedy z kolei nie zachowuje się jak idiotka, po prostu nie robi niczego, czego nie mógłby zrobić ktokolwiek inny. Stoi i nie patrzy na eksplozje. Yay.

Kserkses w całej okazałości
swoich złotych gaci
W ogóle jak na kontynuację filmu, którego najmocniejszą stroną była dynamika i widowiskowość, Rise of an Empire jest okropnie rozmemłany. Długo zbierają się do ataku, długo umierają, walczą w zwolnionym tempie, a pierdoletów o wolności jest więcej niż w Braveheart. A jak już przychodzi co do czego, to największe rozwałki dobijają widza głupotami typu galop wierzchem z okrętu na okręt albo sceny z kategorii „w środku walki jeden przeciwnik zastyga bez ruchu, a drugi patrzy groźnie w kamerę i dramatycznie przeciera sobie krew z facjaty”. Blaaah. Za stara jestem na to czy ki czort, ale ja w takim momencie mogę tylko siedzieć i wołać do ekranu „DOBIJ!”. No i ciągle nie wiem, dlaczego tak uparcie film usiłował mi wmówić, że Calisto (Jack O’Connell) to jakiś zupełnie nieopierzony dzieciuch. Ej. Ten gościu ma 23 lata – czyli żaden z niego „chłopiec”, tylko pełnoprawny obywatel, przysposobiony wojskowo i wykształcony. Jego psim obowiązkiem było w razie potrzeby ruszyć do walki, więc w ogóle nie ogarniam, o co tyle szumu.
Jedna scena mi się podobała – kiedy Gorgo wreszcie przestała pitolić i rozwinęli żagle. To było zwyczajnie ładne i chyba najbardziej żwawe z całości. Szkoda, że to była mniej-więcej ostatnia minuta filmu.

No i muzyka. Niestety, za diabła nie trzymała klimatu tamtej z 2006 roku – a szkoda, bo to była w 300 jedna z najbardziej charakterystycznych rzeczy.


Nie wiem, co jeszcze mogę powiedzieć. Ten film to wielkie rozczarowanie – tym większe, że przecież pierwsza część była tak bardzo świetna. Tutaj chyba twórcy za bardzo się przejęli swoją dziejową rolą czy coś, postanowili w niewiele ponad półtoragodzinnym filmiku wcisnąć historię wojen perskich w pigułce, pokazując tyle historii jednostek i tyle perspektyw, ile to możliwe, a nawet nieco więcej. Co gorsza, usiłowali wzruszać i trącać jakieś patriotyczno-poważne nutki, co przy tej komiksowej stylistyce, całej tej sztuczności i przesadzie, po prostu nie miało szansy się sprawdzić. Bo przecież widz doskonale ma świadomość tego, że ci wszyscy ludzie na ekranie nie są prawdziwi. Że nic tam nie jest prawdziwe. To nie jest film do wywoływania u widza katharsis. To rozrywka i powinna nią pozostać.

2 komentarze:

  1. Nie wiem czy nawet bez twardej laski dałoby się ten film ocalić. To było po prostu głupie. Jak napisałaś, w "300" to było fajne, że to Spartanie, best of the beast, tacy twardzi, że sami mogli mówić co jest twarde i ja to kupiłem. Tutaj mamy tych rzeźbiarzy, pisarzy i poetów, którzy wcale nie walczą gorzej niż Spartanie o.O Mogę kupić, że Persowie mieli giga słonie bojowe i jaskiniowe trole, nie kupuję jazdy na koniu po taranujących się i płonących okrętach. Zróbmy z konika jednorożca może najpierw, a wtedy każmy mu odstawiać bajki. No i łapki mi opadły jak na jednym z ujęć do ostatecznej bitwy ruszyło 5 (słownie: pięć) greckich okrętów. Persowie pewnie przegrali, bo tak się cisnęli, żeby je rozjechać, że okręty z tyłu tratowały te z przodu, a w centrum to był jeden wielki moshpit.

    No i Artemizja... W sumie powinienem zrobić "meh" i to łyknąć, w końcu taki jest archetyp wojowniczki i mokry sen każdego miłośnika fantasy. Laska o figurze przegłodzonej modelki, paruje jedną ręką ciosy miecza, tarczy, słonia, konia i odbija pociski z katapulty. Swoją drogą w scenie walki z... kurde zapomniałem imienia. Terezjasz, Terencjusz, przecież nie Tezeusz... Temistokles! W finałowej scenie walki z Temistoklesem, strzela takim tekstem: "Walczysz lepiej niż się pieprzysz" (bo to kobieta a'la Linda była), aż czekałem na odpowiedź: A ty jedno i drugie do dupy.

    I znowu masa spowolnień. I sikająca krew. Nie sądziłem, że będę narzekał na sikającą krew, ale tutaj ona była dodana tylko dla tandetnego efektu 3D. I notorycznie sikała w stronę ekranu, w zwolnionym tempie, podobnie jak każdy kto mógł robił wymachy bronią w ekran, w zwolnionym tempie i włócznie leciały w ekran, w zwolnionym tempie i strzały tak samo. Kurde, zupełnie jakby aktorzy chcieli zamordować kamerzystów i siedzących za nimi speców od CGI. hmmm... - zamyślił się Ulv.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmmmm, zamyślam się również. xD

      Co do reszty - cóż, pozostaje się zgodzić. Wiele rzeczy zrobiono w tym filmie źle, niestety. A jedynka taka fajna :(

      (wizja tłoczących się perskich okrętów mnie spłakała xD )

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...