Autor: Janusz A. Zajdel
Tytuł: Cała prawda o planecie Ksi
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2013
Wydawca: Bookrage
Czyli kolejna
pozycja z nabytego dawno temu Bookrage’a odhaczona – i kolejne moje spotkanie z
Zajdlem.
Jakby to ująć…
Jakoś między
nami nie iskrzy, no. Nic na to nie poradzę. Naprawdę się staram, ale po prostu
od prekursora polskiej fantastyki socjologicznej oczekiwałabym więcej. To nie
tak, że nie podobają mi się jego książki (te całe dwie, które czytałam…). Fabuła
Całej prawdy… była bardzo ciekawa.
Bah!, kolonizacja kosmosu zawsze jest ciekawa, a tutaj mamy dodatkowo wielką
zagadkę i obcą, niezbadaną planetę. Smaczku intrydze dodaje fakt, że planeta
jest dość daleko i przelot w jedną stronę zajmuje kilkadziesiąt lat. Pal sześć
załogę, bo są hibernatory, ale ludzie na ziemi muszą uzbroić się w cierpliwość,
jeśli chcą poznać prawdę o kolonii na Ksi.
Tak – to
wszystko jest bardzo ciekawe. I nawet ta szkatułkowa kompozycja była w
porządku, choć póki co mam stuprocentową skuteczność, jeśli idzie o trafianie
szkatułek u Zajdla.
No i bohater
też dawał radę – pierwszoosobowa narracja pozwoliła na świetne ukazanie jego
toku myślenia i powolnego zapadania się w czymś, co pierwotnie miał zwalczać. I
o czym był przekonany – a przynajmniej tak sobie wmawiał – że właśnie to
zwalcza, że cały się poświęca walce ze złymi buntownikami i tyranami.
Niesamowite wrażenie robiło, jak Jedenastka coraz gładziej usprawiedliwiał
przed sobą każdy swój czyn. Chwilami sama się zawieszałam z myślą, że no tak,
właściwie to ma rację, żeby misja się powiodła, musi zdobyć ich zaufanie,
wkopanie tego czy tamtego towarzysza ma miejsce w imię wyższego celu. Koniec
końców bohater jawi się jako mały, wazeliniarski gnom, ale świetnie widać sam
powolny akt przechodzenia tej przemiany.
Tyle tylko, że
ja się nie spodziewałam powieści psychologicznej. Byłam przekonana, że to nie
jeden degenerat, ale społeczność kolonistów będzie głównym tematem.
No i pojawiła
się, to fakt – tylko okazała się ogromnym rozczarowaniem.
Przy okazji Cylindra van Troffa wspominałam o tym,
że nie kupuję wizji ludzkości, która wydała mi się zbyt ugodowa, jednomyślna i
potulna. Prawdę mówiąc, przybysze na planetę Ksi mają ten sam problem. No bo
jak to tak?
Jak należy się
spodziewać i co jest dość logiczne, na wyprawę do nowego świata zgłosili się
ludzie młodzi, energiczni i zdeterminowani, którym niestraszne jest porzucenie
macierzystej planety i których nie przeraża, że już nigdy nie wrócą. Silni i
zapewne niegłupi, przecież mieli od podstaw zbudować nadające się do życia osiedle.
Jasne, maszyny na pewno by to wszystko ułatwiły, ale bez przesady – mimo
wszystko oczekiwano od nich pewnej pracy.
I ja mam
uwierzyć, że ci zdeterminowani, odważni młodzi ludzie obudzili się z
hibernacji, dowiedzieli się czegoś, co zupełnie przeczy ich wcześniejszej
wiedzy i… i tak po prostu to łyknęli i podporządkowali się paru kolesiom?
Serio? Tym bardziej, że paru innych kolesi szeptało, że tamci łżą jak z nut?
Dlaczego wszyscy koloniści poszli za Jedynką, na miłość Jeżusia? Uwierzyli mu –
tak po prostu? To by było głupie i zupełnie nierealne, żeby totalnie cała
społeczność wybrała tę samą opcję, kiedy ma do wyboru podane dwie. A początkowo
przecież były dwie. Chodziły ploty. To tak jakby dziś w Polsce nie było ani jednej
osoby, która wierzy w zamach w Smoleńsku – tylko dlatego, że wedle oficjalnych
informacji go nie było. Ale to tak nie działa. Oficjalnie mówi się, że nie
było, nieoficjalnie są głosy, że jednak – a społeczeństwo się dzieli. I jedni z
drugimi drą koty. Tak działają ludzie. Czemu więc nie utworzyło się żadne
podziemie, tajna opozycja na Ksi? Bo Jedynka miał strażników z porażaczami?
Nie, nie kupuję tego. Myślę, że w szczególności właśnie polski autor nie
powinien próbować wciskać czegoś takiego – ja wiem, że te nasze słynne szable przeciw czołgom to lekka przesada, ale rzecz w tym, że ludzie walczą nawet
jeśli są na przegranej pozycji. Bo zresztą czy na pewno byli na takiej
przegranej? To nie wygląda na trudne: zebrać się w parę osób, dać po łbie jakiemuś
samotnemu strażnikowi, zabrać mu porażacz… a z każdym następnym będzie łatwiej.
Nie mówię, że na sto procent to by się powiodło – ale nie mamy żadnych
informacji choćby o próbie jakiegoś działania. Czyli wygląda na to, że
koloniści siedzieli grzecznie w szałasach i tylko od czasu do czasu wyciągali
łapki po jedzenie na kartki. Jedynym działaniem było to, że ktośtam nauczył się
pędzić bimber. I znowu: nauczył się pędzić bimber, ale nikt w żadnym momencie
nie próbował sklecić broni? Wielokrotnie narrator powtarza, że Jedynka nie
chciał wydać broni mieszkańcom. No dobrze, czyli byli pozbawieni porażaczy. Ale
litości, nie próbowali nawet wystrugać sobie procy, znaleźć maczugi? Bez jaj, w
potrzebie totalnie wszystko może być bronią (w teście w internetach wyszło mi,
że moją bronią w razie zombie apokalipsy będzie kubek po kawie). Nie uwierzę,
że koloniści jak jeden mąż zachowywali się jak barany. Nie bez powodu znane z
historii totalitaryzmy były tak bardzo kruchymi systemami, choć przecież miały
wszystko co trzeba: silnego dowódcę, potężną propagandę, donosicieli, tajną
policję, jawną policję i tak dalej, a niewygodni obywatele znikali bez śladu.
Mimo tych wszystkich zabezpieczeń, ludzie pod ciężkim butem zaczynają się
kotłować coraz mocniej i mocniej, aż w końcu podeszwa z hukiem odskakuje.
Czy
odhibernowane kobiety – żadna nie próbowała przemycić noża kuchennego i zarżnąć
Jedynki podczas intymnej nocy czy coś takiego? Żadna nie próbowała po prostu
uciec? Wszystkie grzeczniutko usługiwały w bunkrze? Bzdura. Tym większa bzdura,
że niektóre z kobiet były czyimiś żonami, c’mon!
Tak w ogóle, to
Jedynka z ekipą też tak trochę zaprzeczali sami sobie od początku. Chodzi mi
głównie o tę świetną innowacyjność wymyślonego ustroju. Bo jeśli dobrze
zrozumiałam, mieli być wszyscy równi, prawda? I żeby byli wszyscy równi,
zlikwidowano im imiona, a zaczęto używać numerów… wait, what? Co jest wygodniejszego do hierarchizowania czegokolwiek, jeśli nie właśnie numerowanie?
Numerowanie w zasadzie samo w sobie jest już hierarchizowaniem, ustawianiem w
kolejności – więcej nie trzeba. Dlaczego imiona miały być złe? Jeśli ktoś
nazywa się Krzychu, a ktoś Janek, to obaj są dla mnie równi, jeśli zaś jest
Dwójka i Trójka, to wręcz odruchowo traktuję Dwójkę jako ważniejszego. Zresztą
przecież taka okazała się rzeczywistość: im niższy numer, tym wyższy status
społeczny – ot, zaskoczonko takie.
Dalej: Jedynka
z ekipą tak naprawdę działali bardzo nieporadnie. To znaczy w porządku, usuwali
po cichu niewygodnych kolonistów, zastraszali… ale z drugiej strony, bardzo
mizernie zachęcali do swojego systemu. Były jakieś mdłe cienie propagandy, ale
nic na serio. Błąd. Każdy kretyn wie, że propaganda to potęga.
Choć fakt, że
przy takich kolonistach po prostu jej nie potrzebowali… A przecież tego miodu
też trzeba czasem dać, nie tylko octu.
Jedenastka w
którymś momencie sugeruje, że to nie takie proste, że nie wystarczy usunąć
kilku panów z załogi, żeby wszystko było cacy – ale ta myśl się pojawia raz i
więcej nie ma do niej żadnego nawiązania. I, żeby było śmieszniej, koniec
końców usuwają kilku panów z załogi i to załatwia sprawę!
Zresztą,
założenie drugiej osady to jeszcze oddzielna sprawa. Cały czas nie rozumiem,
dlaczego ta osada ostatecznie nie stała się właśnie źródłem jakiejś tajnej
opozycji. Być może jakieś powody ku temu były, ale czytelnik nie dostaje nawet
sugestii na ten temat. W ogóle moim zdaniem to właśnie tam powinien uderzyć
Sloth z kumplami, a nie prosto pod okna Jedynki. Bo tam mieliby szansę na
wysłuchanie.
Słowem: Cała prawda o planecie
Ksi jest ciekawa, ale jej aspekt socjologiczny, moim zdaniem, okrutnie
grubymi nićmi szyty i w zasadzie zupełnie nie trzyma się kupy. To bardziej
rzecz psychologiczna – i ten element jest zrealizowany fajnie.
Wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego "Eksplorując nieznane".
Leć, ilekroć ci to proponują. Nie pytaj o
sens takiego życia, bo nikt ci nie odpowie, ani ty sam sobie nie odpowiesz.
Dopiero kiedy usiądziesz na tyłku gdzieś przed jakimś pulpitem kontroli
naziemnej albo, co gorsza, za biurkiem Komendatury i nikt już nie zechce cię
nigdzie wysyłać, przekonasz się o tym, że siedząc na Ziemi ma się o wiele
więcej czasu i okazji, by zadawać sobie podobne pytania…
Nie wiem czemu, ale "Cała prawda..." myli mi się z "Paradyzją" zawsze >.> Po tytule zawsze mam wątpliwość, które jest które, dopiero jak na treść zerknę, to kojarzę co i jak i osobiście przyznam, że z tej dwójki wolę "Paradyzję". "Cała prawdę..." czytałam, coś mi świta, ale za mało. Miło było sobie czytając twój wpis przypomnieć z czym to się w ogóle jadło xD
OdpowiedzUsuńAle tak szczerze, to one są mega podobne. Zresztą, zamierzam niebawem napisać o "Paradyzji" :D Też ją wolę. Ale jeśli idzie o pomysł, to to są niemalże kalki. ;|
UsuńSama do tej pory czytałam tylko "Cylinder van Troffa" (akurat przypadkiem kupiłam właśnie tę książkę, jeszcze zanim pisałaś o niej na blogu, a potem tylko czekała na lepsze czasy) i miałam bardzo podobne odczucia - wszystko fajnie, pomysł ciekawy, opisy degeneracji dobre, ale, no, wszystko wykłada się na realizmie ludzkiego zachowania. Eugenika i eutanazja to przecież kwestie, które wywołują burzę różnych głosów nawet w naszym europejskim kręgu kulturowym, a co dopiero, gdyby dorzucić do tego jeszcze inne kontynenty.
OdpowiedzUsuńI wygląda na to, że to nie takie pojedyncze niedopatrzenie Zajdla, ale - jeśli można wyrokować po dwóch książkach - ogólna tendencja generalizacji. Ale też dam mu szansę i zerknę na jakieś inne jego książki, może jednak jakieś trybiki mi zaskoczą i jednak się przekonam.