sobota, 28 września 2013

ZaFraapowana filmami (84) - "Burke i Hare"

Było mi bardzo, bardzo smutno, kiedy zorientowałam się, że w kinach nie grają już The World’s End. Cóż, nie po raz pierwszy (i zapewne nie ostatni) przegapiłam dokładnie ten seans, na który tak bardzo się jarałam. Trudno. Tymczasem ostatnio z dwóch stron niemal jednocześnie dotarły do mnie polecanki odnośnie filmu Burke i Hare z 2010 roku w reżyserii Johna Landisa (odpowiedzialnego m.in. za Blues Brothers, Trzech Amigos i Oskara, za którego co prawda był nominowany do Złotej Maliny, niemniej mi ten film się podobał i basta).
Wszystkim tym polecankom, a więc Ulvowym znajomościom z pracy oraz Kassandrze, szczerze dziękuję – albowiem film jest wielce zacny i już.

Jest to opowieść o żyjących w XIX wieku Williamie Hare (Andy Serkis, znaczy Gollum) i Williamie Burke'u (Simon Pegg, znaczy ach!), którzy ogólnie ledwie wiążą koniec z końcem, dodatkowo na Burke’a czeka w domu żona-alkoholiczka, Lucky (Jessica Hynes). Wszystko zmienia się w chwili, gdy panowie odkrywają prawdziwą żyłę złota – oto doktor Robert Knox (Tom Wilkinson) potrzebuje ciał. Świeżych ciał, by przeprowadzać na nich sekcje przed studentami medycyny. Niestety, na ich pieniądze jest ogromny popyt, a zmarli mają tę niemiłą cechę, że żywi trochę się zastanawiają nad ich nagłym zniknięciem. Te wszystkie okoliczności nie przeszkadzają Haremu (nie mam bladego pojęcia, czy sensownie odmieniam nazwisko) zakochać się w aktorce, Ginny Hawkins (Isla Fisher), która marzy o wystawieniu Makbeta z żeńskim zespołem.
Film jest świetnym połączeniem lekkiej czarnej komedii, momentami zahaczającej o romans, z kryminałem, gdzie szemrane typki i szanowani obywatele prowadzą swoje ciemne interesy. Tytułowi bohaterowie, choć umoczeni w ten sam proceder, są skrajnie różni i podobni jednocześnie: Hare, w przeciwieństwie do przyjaciela, Burke’a, jest typem romantyka. Wbrew pozorom, Burke jednak żyje w szczęśliwym związku małżeńskim i nie ukrywam, że jest to jedna z tych filmowych par, którym bardzo kibicowałam. Nie jakiś klujący się romans i Wielka Miłość, tylko małżeństwo z pewnym stażem, gdzie widz jest w stanie powiedzieć, że faktycznie coś bohaterów łączy, a nie że gościu zobaczył w lasce fajną dupę.

Kadr z filmu Burke i Hare
Cóż by tu jeszcze… naprawdę trudno mi coś sensownego napisać o tym filmie. Jest po prostu fajny, no. Nie można nie wspomnieć o tym, że ma świetną muzykę – jeśli, oczywiście, kogoś jarają irlandzkie przygrywki. Mnie jak najbardziej, toteż od początku do końca muzyka w Burke i Hare sprawiała, że gibałam się na krześle jak głupia.
Bohaterowie? No jasne, obu da się lubić. Co jest dość przerażające, biorąc pod uwagę fakt, że co najmniej jeden z nich jest skończonym sukinsynem i tak naprawdę w żadnej mierze nie powinno się odczuwać wobec niego sympatii. A jednak czy to wina reżysera, czy samego Serkisa, William Hare jest okrutnie fajny. Średnio lojalny, dość chciwy i bez skrupułów, a jednak fajny. Nie pytajcie mnie, na czym to polega.
Role epizodyczne! Nie mogę tutaj nie wspomnieć o rolach epizodycznych, bo przecież przez ekran przewinie się też Tim Curry i – tak właśnie! – sam Christopher Lee! Nie ukrywam, że oglądając trochę nie mogłam w to uwierzyć i długo się zastanawiałam, czy to możliwe, że ten pan to był właśnie Lee, ale przy napisach końcowych moje wątpliwości zostały rozwiane.

Kadr z filmu Burke i Hare (Tim Curry!)
No i oczywiście są realia. Edynburg w XIX wieku, w dodatku mieszają się tu elity z totalnymi nizinami społecznymi, bardzo wdzięcznie zwracając uwagę na to, jak jedni od drugich są uzależnieni. Z jednej strony widz dostaje obrazek brudnej, usiłującej za wszelką cenę sobie dorobić biedoty, z drugiej choćby takiego doktora Knoxa, który ma zaprezentować swoje dokonania naukowe przed samym królem. Do tego wszystkiego fajne kostiumy i śliczna muzyka – wspominałam już o świetnej muzyce?

Tak naprawdę bardzo trudno mi coś sensownego powiedzieć o tym filmie, poza tym, że jest po prostu przefajny. Sympatyczni bohaterowie, doskonała muzyka, masa humoru (raz cięte riposty naukowców, innym znów razem totalny rynsztok), wszystko to tworzy combo, przy którym człowiek siedzi, ogląda i rechocze jak głupi, ewentualnie krzywi się w dokładnie na to obliczonych momentach – no tak, bo cóż… film, jakby nie patrzeć, kręci się wokół  sekcji zwłok, więc wiadomo, że pojawi się tu i ówdzie nieco niezbyt apetycznych zdjęć. Jeśli ktoś jest przewrażliwiony, powinien sobie odpuścić. I powinien tego żałować, bo odpuszczenie sobie takiego filmu to serio ogromny smuteczek. 

Ode mnie Burke i Hare dostaje pełne 9/10, bo to naprawdę rewelacyjna komedia. Bardzo polecam, jeśli kogoś jarają dziewiętnastowieczne realia, handel zwłokami i parka sukinsynków za bohaterów. I jedna żona. I kochanka. Prawdę mówiąc, w tym filmie nie było postaci, która by mnie irytowała. Co już o czymś świadczy. Naprawdę high five z polecającymi. Film jest doskonałym pocieszaczem w obliczu niezdążenia do kina na The World's End.






- I thought life round here was supposed to be cheap.
- It is. But the price rockets once you're dead.

wtorek, 24 września 2013

Fraa w czytelni (59) - "Ja, robot"

Autor: Isaac Asimov
Tytuł: Ja, robot
Tytuł oryginału: I, Robot
Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki
Miejsce i rok wydania: Poznań 2013
Wydawca: Dom Wydawniczy REBIS

Dawno temu ktoś powiedział mi o Asimovie, że to autor co prawda niewątpliwie wiele wart, ale w sumie to nudny i przyciężkawy. No to trochę się spłoszyłam i faktycznie zaznajamiałam z rozmaitymi innymi nazwiskami, Asimova odsuwając na dalszą przyszłość. Potem przyszła pora na Koniec Wieczności i Równych bogom – powieści, przy których notorycznie zapominałam wysiąść z pociągu wracając z pracy, bo mnie nielitościwie wciągała lektura. Nabrałam wtedy pewnych podejrzeń. Teraz, kiedy przeczytałam zbiór opowiadań Ja, robot, wiem jedno: ta osoba, za przeproszeniem, pierdoliła od rzeczy. Powiedziałabym, że nigdy więcej nei zaufam tej osobie w kwestii książek, gdyby nie to, że zupełnie nie pamiętam, kto mi to powiedział.
Anyway. 

Ja, robot stanowi wprowadzenie do cyklu o robotach – obok Fundacji, najbardziej rozpoznawalnego dzieła Asimova. W dziewięciu opowiadaniach czytelnik zapoznaje się z historią robotyki od czasów pierwszych, jeszcze niemych robotów z końcówki XX wieku, po moment, w którym – jak to nazywa jedna z bohaterek – roboty „stanęły między ludzkością a zagładą”. A o wszystkim opowiada doktor Susan Calvin, osiemdziesięciokilkuletnia robopsycholog z U.S. Robots, która była świadkiem praktycznie całego tego procesu – który, nawiasem mówiąc, był dość gwałtowny i szybki.
Pierwszą więc rzeczą, która szczególnie mi się spodobała, była właśnie sama kompozycja – to stopniowe pokazywanie czytelnikowi coraz bardziej zaawansowanych robotów, od Robbiego po Maszyny, a także prezentowanie ludzi i ich stosunku do coraz doskonalszych sztucznych pomocników. Ponadto opowiadania bardzo zgrabnie się ze sobą łączą, momentami wręcz stanowiąc zwartą całostkę („trylogia” o Powellu i Donovanie), a momentami co prawda luźniej, ale wciąż są ładnie spięte rozmowami dziennikarza z Susan.

Ale opowiadania są świetne również oddzielnie. W pierwszym doktor Calvin przybliża sylwetkę wspomnianego już Robbiego, niemego robota, co tu kryć – starego gruchota – który był opiekunem małej Glorii – był to czas, kiedy ludzie jeszcze nie byli tak przeczuleni na punkcie robotów i ci mogli zajmować się tego typu rzeczami. Późniejsze trzy teksty poświęcone są dość niezwykłym przygodom dwóch uczonych, Grega Powella i Mike’a Donovana, których zadaniem jest testowanie polowe nowych robotów. Jak łatwo się domyślić, nigdy nie dostają do wypróbowania maszyn, które byłyby w stu procentach sprawne. Jednocześnie są to trzy najzabawniejsze opowiadania ze zbiorku. Do elementów komicznych zaliczyć tu można zarówno dziwaczne przypadłości, na które zapadają roboty, jak i relacje samych uczonych. Choć można się zastanowić, dlaczego tacy wybitni inżynierowie zachowują się nieustannie jak dzieci, to jednak jakoś podczas lektury człowiek po prostu wcale nie ma ochoty tracić czasu na takie rozważania. A zachowują się. Są nadpobudliwi, porywczy i złośliwi – kiedy trzeba, a szczególnie kiedy nie trzeba. Szczerze mówiąc, w ich rozmowach tylko raz mi zgrzytnęło, kiedy jeden drugiemu wymieniał Trzy Prawa Robotyki – nazbyt wyraźnie czułam w tym ukłon w stronę czytelnika, bo przecież dlaczego niby oni mieliby sobie przypominać rzeczy, które są dla nich oczywistościami niemal takimi jak konieczność naprzemiennego wykonywania wdechu i wydechu?
Przy trzecim tekście z serii jednak zaczęłam się zastanawiać, czy nie zacznie wiać wtórnością: bądźmy szczerzy: opowiadania, choć ciekawe, zabawne i niegłupie, są dość przewidywalne i oparte na jednym schemacie (jest robot i coś w nim nie działa jak należy). I właśnie to jest moment, kiedy czytelnik rozstaje się z Powellem i Donovanem, a zaczynają się historie nieco poważniejsze – te, w których bezpośrednio brała udział sama doktor Calvin albo przynajmniej ktoś z jej otoczenia – bliższego niż dwaj pracownicy terenowi. W opowiadaniach przede wszystkim pokazane są problemy, jakie wynikają z Praw Robotyki. A okazuje się, że tych komplikacji jest więcej niż można by się spodziewać, bo przecież czasem poszczególne Prawa mogą pozostawać ze sobą w konflikcie, czasem zaś Pierwsze Prawo zderza się ze zwykłym, pełnym dziwnych skłonności charakterem człowieka (który, tak się składa, czasem woli być krzywdzony niż okłamywany), a w jeszcze innych momentach Drugie Prawo wymaga od ludzi szczególnie precyzyjnego i przemyślanego formułowania poleceń, co nie każdy, niestety, rozumie. Kłopoty wynikające z działania Praw w połączeniu z pewnego rodzaju intelektualną przewagą, jaką mają roboty nad ludźmi, powodują, że współpraca człowieka i maszyny napotka wiele przeszkód.
A wraz ze wzrostem zaawansowania robotów i ich upodabniania do ludzi pojawiają się nowe komplikacje. Bo nagle okazuje się, że maszyna może podszywać się pod człowieka. Ale zasadnicze pytanie wcale nie brzmi „Jak rozpoznać robota?”, a raczej „Czy to źle?”. Nutka niepewności przy okazji opowieści o Byerleyu to tylko dodatek towarzyszący refleksji „A gdyby nawet, to co w tym złego?”.

Wizja świata Asimova jest niezwykle wciągająca. Sposób pisania zaś – prosty, lekki i przyjemny, zabawny tam, gdzie ma być zabawnie, a poważny w chwilach tego wymagających. Duże pytania zostały postawione w sposób niemal prozaiczny. Wszystko to sprawiło, że na razie na dłużej rozstaję się z Herbertem i łapię za właściwy cykl „Roboty”. Dodatkowo muszę wspomnieć tu o dwóch rzeczach, które uświadomiłam sobie dopiero teraz:
– doktor Susan Calvin to niemal moja rówieśnica,
– za dwa lata spodziewam się drugiej ekspedycji na Merkurego. Dlaczego ominęła mnie pierwsza?! I czemu nigdy nie miałam w domu własnego robota, nawet niemego?

Zbiorek jest wielce zacny i wart polecenia, a czyta się błyskawicznie. To znaczy jeśli kogoś jara tematyka robotów, bo to na nich (i to głównie z punktu widzenia psychologicznego i moralnego, a nie np. konstrukcyjnego… czy ja wiem? W dużej mierze można by to nazwać obyczajówką o robotach) skupiają się opowiadania, nie pozostawiając miejsca na problemy i wątki poboczne. Mnie to jara, więc 9/10.





A wpis, ma się rozumieć, powstał w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane




– Do rzeczy.
– Już. Załóżmy, że mamy tu do czynienia z militaryzmem. Załóżmy, że tworzy armię. Załóżmy, że szkoli ich w manewrach wojskowych. Załóżmy…
– …że dostałeś rozmiękczenia mózgu.

czwartek, 19 września 2013

Granie na Fraakranie (31) - "Testament Sherlocka Holmesa"

Żeby nie krążyć zbytnio wokół tematu.
Drodzy Państwo. Chciałabym przedstawić Państwu grę, która absolutnie mnie wessała swoją zajebistością. Nie mówię, że wywołała syberiowego kaca, niemniej wciągnęła jak diabli i skłoniła do zaprzyjaźnienia się z całą serią.
Ale po kolei.

Kiedy Ulv mi powiedział, że na Steamie jest promocja, nawet nie wiedziałam, że jakakolwiek seria istnieje. Ot, podobały mi się screeny, Holmesa lubię, to uznałam, że skorzystam.
Wkrótce po zaczęciu gry doszłam do wniosku, że Whitechapel wygląda zupełnie jak w jakiejś innej grze, którą na pewno kojarzę – i po jakimś czasie spojrzałam wreszcie na pudełko leżące obok mnie od długiego czasu: Sherlock Holmes kontra Kuba Rozpruwacz. I dopiero skumałam, że to seria studia Frogwares. Którą zaczynam od ostatniej części. Cóż. Skoro już miałam odpalone, to kontynuowałam, czyż nie?

Pierwszym zaskoczeniem był sam główny bohater: nie wiedzieć czemu, na pudełku Sherlock funkcjonuje jako ten pan w czapeczce z dwoma daszkami, w kraciastym, brązowym płaszczu. Nie ukrywam, że nastrajało mnie to raczej sceptycznie, bo nie przepadam za tym nieszczęsnym wizerunkiem słynnego detektywa. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że w grze przyjdzie nam sterować całkiem normalnym dżentelmenem,  w czadowym cylindrze i eleganckim garniaczku! I tu właśnie muszę się na chwilę zatrzymać, żeby zachwycić się nad światem przedstawionym.
 Gra jest najzwyczajniej śliczna. Dobra, animacja postaci może nieco kuleje, ale sam ich wygląd, doskonale zresztą korespondujący z charakterami, wystrój wnętrz, klimat ulic – wszystko jest świetnie dopracowane, realistyczne (czasem aż nadto – i tu zerkam z niejakim obrzydzeniem na zwłoki biskupa i pułkownika, choć nie przeczę, że to takie niby obrzydzenie, ale i tak podglądam przez palce) i sprawia, że gracz momentalnie zatapia się w Londynie końca XIX wieku. Miałam wrażenie, że jakościowo odstają o tego tylko wstawki z czytającymi dziećmi (cała gra jest historią spisaną przez Watsona, którego notatnik znalazła trójka dzieci na jakimś strychu), trochę jakby twórcy uznali, że c’mon, to tylko takie przerywniki, nie trzeba się do nich przykładać.
Obok świetniej, wciągającej klimatem strony wizualnej, gra zapewnia również chwile beztroskiej rozrywki podczas słuchania dialogów. Pojawiające się tu i ówdzie słowne przepychanki Sherlocka z Watsonem są wielce zacne, a ironia Holmesa bywa całkowicie rozbrajająca. W ogóle Holmes jest jednym z najlepszych Holmesów, jakich znam.
A, tak w ogóle, to napisy końcowe też są kapitalnie zrobione.

Ale, ma się rozumieć, mamy do czynienia z przygodówką, więc wiadomo, że rozchodzi się o coś innego tak naprawdę: zagadki.
Tych jest, jak łatwo się domyślić, mnogość. Po pierwsze więc, co chyba nie dziwi, trzeba naprawdę wnikliwie przyglądać się otoczeniu, nieraz po kilka razy obmacując różne przedmioty w różnych momentach fabuły, bo a nuż już możemy czegoś użyć. Po drugie, bardzo przypadł mi do gustu system dedukcji. Naprawdę fajne i do tej pory nie miałam z niczym takim do czynienia. No i po trzecie, gracz będzie miał do rozwiązania szereg łamigłówek, jak to zwykle bywa. Jeśli chodzi o te łamigłówki zaś, to ich poziom trudności jest ogromnie zróżnicowany. Część rozwiązywałam niemal z zamkniętymi oczami, część po dłuższym czasie kombinowania, a zdarzyło się też, że… no właśnie: tutaj przechodzę do czegoś, do czego wciąż mam ambiwalentny stosunek i za bardzo nie wiem, co o tym myśleć.
Otóż kiedy gracz biedzi się nad jakąś łamigłówką już dłuższy czas, uaktywnia się przycisk „pomiń”. Jest to ni mniej ni więcej, tylko natychmiastowe ominięcie zagadki ze skutkiem pozytywnym, czyli skrzynka się otwiera, a zaszyfrowaną wiadomość daje się odczytać. A gracz już po wsze czasy będzie się zastanawiał, o co mogło chodzić w tamtej zagadce…
Z jednej strony: fajne. Taki tryb Litości-Dla-Idiotów, z doświadczenia wiem, że bywa potrzebny (zbyt wiele razy zarzucałam grę, bo się zacięłam), z drugiej jednak prowokuje do używania, kiedy tak naprawdę jeszcze nie jest potrzebny (myślenie „ach jej, ależ się zacięłam!” włącza się dziwnym trafem po pięciu minutach, a nie po pięciu dniach prób i błędów…). Bo jest po prostu za prosty. Myślę, że wolałabym w ramach takiego wsparcia głuptaków raczej jakiś system podpowiedzi, a nie tak po prostu z grubej rury omijanie łamigłówek.

A sama historia? Bardzo zacna. Przede wszystkim: nasz bohater, Sherlock Holmes, jest zwierzyną. Oskarżony o oszustwa, kradzież, a nawet morderstwo. To wszystko jest tak wkręcające, że człowiek w czasie gry sam się gubi, kto w ogóle jest dobry a kto zły. I o co w tym wszystkim chodzi. I jeśli mam mieć jakieś uwagi odnośnie tego aspektu gry, to chyba tylko do zakończenia. Bez zbytniego spojlowania, dla mnie jest zdecydowanie zbyt słodko rozmemłane, a jeśli już w ogóle, to powinno się skończyć wraz ze sceną, w której bohater odchodzi ze znaleziskiem na rękach. Dalsze pitolenie do wywalenia. Ja zamierzam je wyprzeć. Nawet jeśli starszy Sherlock wygląda jak kapitan Picard. Niemniej cała opowieść naprawdę trzyma w napięciu.


To naprawdę świetna gra. Tylko zabija mi komputer, szczególnie kiedy trzeba odwiedzić Whitechapel – za duży obszar, za bardzo napakowany i lagi jak ta lala. Ale poza tym – mniut. Wszystkie obrazki w tej notce ukradłam z internetów, bo zapomniałam robić własne screeny. 9/10.


środa, 18 września 2013

ZaFraapowana filmami (83) - "Gallowwalkers"

Ciekawostka: do dziś nie wiem, czy tytuł
brzmi Gallowwalkers czy Gallowwalker -
patrząc na materiały promocyjne filmu,
zdania były podzielone nawet wśród
twórców.
No dobra. Przedwczoraj wieczorem zauważyłam, że blog ma już ponad 20 tys. odwiedzin. Pomyślałam sobie, że to zobowiązuje. Czas zacząć nadrabiać te wszystkie zaległości, bo mam mnogość wpisów do popełnienia, a jakoś motywacyjnego kopa brak.
Skorom wczoraj powiedziała "A", dziś powiem "G". Bo mogę!

Dziś: film z 2012 r. (och, ta data to moim zdaniem trochę umowna, bo powstawanie i premiera filmu były mocno rozciągnięte w czasie z przyczyn… no, głównie głupich) w reżyserii Andrew Gotha – Gallowwalkers.
Najpierw pokażę trailer. Bo wciąż i niezmiennie uważam, że trailer jest przekozacki i kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, to przez kolejne miesiące miałam ślinotok


 Jasna sprawa: nie twierdzę, że to zwiastuje nam film mądry, ambitny i poruszający jakieś niebywale dojrzałe problemy. Nic z tych rzeczy: szykowałam się na solidny kawał efektów, weird westu i bajeranckich ciuchów.
Nie mogę powiedzieć, że tego nie dostałam. Efekty były… jakieś. Choć głównie charakteryzacja, no ale opowieść osadzoną w realiach Dzikiego Zachodu tak naprawdę dość łatwo snuć bez efekciarstwa, bo czegóż tu trzeba wielkiego? Ot, kaktus, kawałek pustyni i drewniana chata. No, chyba że porywamy się na Wild Wild West, ale to już zupełnie inna historia i piękny, gigantyczny mechapająk. I Kenneth Branagh.
O czym to ja…?
Ach tak, Gallowwalkers.
Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła, był montaż. Mam niejasne wrażenie, że ktoś próbował nakręcić półtoragodzinny trailer i srodze się na tym przejechał. No bo większość scen w tym filmie właśnie taka jest: trailerowa. Slow motion, obracanie kamery, aż widz rzygnie, poszarpane scenki i tak naprawdę czasem trudno mi było znaleźć związek między nimi. Jednocześnie film bezlitośnie pokazał mi, że tak naprawdę nie ma mi nic ciekawego do zaoferowania poza zwiastunem. Trailer jest z gatunku takich, co to pokazują całość fajnych momentów filmu. Ot, choćby ten inkwizytor z zaszytymi ustami: jest widowiskowy. No co by nie mówić, może być tandetny, wiele można mu zarzucić, ale jest bajerancki i już. Co więcej: ze zwiastuna można by wnioskować, że to jakaś istotna postać, przydupas głównego badassa i tak dalej. Tymczasem jego rólka w filmie jest tak mikra, że aż przykro było patrzeć.
Ach, wspominałam o slow motion? No to wspomnę jeszcze raz. Bo aż nazbyt często miałam wrażenie, że scena jest nakręcona wyłącznie ze względu na możliwość pokazania tam czegoś w slow motion. Ot, bohater odrzuca połę płaszcza. Wszystko spowalnia. Spowalnia niemal do zatrzymania. A ja siedzę i uszami duszy mojej słyszę podprogowy przekaz tegoż bohatera: „Patrzcie, mój płaszcz powiewa! Patrzcie jak powiewa! Jak malowniczo! Bo powiewa!” – oczywiście, w umiarkowanej dawce mam stosunkowo wysoką tolerancję na tego typu zagrania. Ale – podkreślę – w umiarkowanej dawce. Tutaj to było zdecydowanie zbyt nachalne i na siłę.
Momentami miałam wrażenie, że reżyser próbował trochę posergioleonić, wpleść jakieś mierzenie się wzrokiem, zawieszone w jakiejś zupełnie zagubionej przestrzeni miejsca, ale to wszystko po prostu nie zagrało.

Nikt się nie spodziewał Hiszpańskiej Inkwizycji!
Ale może coś o fabule…? Sama nie wiem. Fabuła jest jaka jest, to nie ona stanowi największy problem tej produkcji. Choć nie ukrywam, że zmieściła się w niej zatrważająca liczba bzduryzmów – nawet biorąc pod uwagę, że film całościowo nie pretendował raczej do kina wielce ambitnego. Ale to były bzduryzmy banalne do uniknięcia – że tak wspomnę choćby o babce-rzeźniczce. Stara kobieta na środku pustyni. Ja już nie pytam nawet, czy u licha nie byłoby wszystkim łatwiej i czy mięso nie byłoby świeższe, gdyby obrabiała to bliżej jakiejkolwiek cywilizacji. Ale zastanawiał mnie fakt, że kobiecina w każdym momencie miała nienaganny makijaż. W jej wieku, w jej sytuacji życiowej, w jej sytuacji geograficznej…? Really…?
Oczywiście, trzeba było dodać rzewliwy wątek utraconej miłości, żeby… ech, no właśnie nie wiem po co. Trochę jakby scenarzyści się bali, że bez tego film wyjdzie płytki. Nie rozumiem tego. Transformers też próbował mieć słodkopierdzącą głębię i jedyne, co tym osiągnął, to utracił sporo zajebistości. Pacific Rim nie bawił się w takie pierdolety i wyszło rewelacyjnie – między innymi dlatego, że spójnie. Człowiek idzie na widowiskową naparzankę i dostaje widowiskową naparzankę. Tutaj człowiek chciał obejrzeć widowiskowy weird west, dostał rozmemłane niewiadomoco. Z jednej strony sztuczne i nadmuchane idiotycznymi scenami, z drugiej to wszystko jest poprzeplatane jakąś pseudogłębią, która wypada w kontekście całości ni przypiął ni przyłatał. A przy tym jest tak banalna, że mózg trzeszczy na samą myśl o tym.
O przewidywalności nawet nie wspominam, wszak trailer jest jednym wielkim spoilerem.
Ponieważ widziałam Gallowwalkers dość dawno, nie potrafię wypisać wszystkich jego idiotyzmów. Wyparłam czy ki diabeł… Wiem, że pojawiały się one zarówno w nieistotnych detalach (wspomniana już właścicielka rzeźni) jak i w punktach ważniejszych dla fabuły, jak choćby wątek Damy w Opałach. Dama w Opałach, czyli aresztowana złodziejka, była postacią tak bardzo nie wiadomo po co i dlaczego dopiętą do filmu, że ja naprawdę się zastanawiam, czy to przypadkiem nie były jakieś usunięte sceny z wątku, z którego w trakcie produkcji zrezygnowano, ale zaplątały się przez przypadek. Bo ani nic z tego nie wynika, ani widz nie ma za bardzo możliwości przywiązać się do laski… do ostatniego momentu liczyłam na to, że ona tam będzie po coś. Po cokolwiek. Ale nie, ona stęka i macha cyckiem. W. T. F. ?
I nie mogę tu nie wspomnieć o finałowej rozwałce: dawno nie widziałam tak bardzo siermiężnej i niedynamicznej rozwałki. Serio. To wyglądało, jakby im wszystkim się po prostu nie chciało.

Gdyby ktoś pytał – nie, film nie nadrabia muzyką.


To jedno z moich większych filmowych rozczarowań. To znaczy proszę nie zrozumieć mnie źle: cieszę się, że to obejrzałam. Inaczej ciągle bym żałowała i jęczała, że chciałabym obejrzeć. Niemniej to produkcja bardzo, bardzo zła. Nie jest to zresztą pierwszy raz, kiedy po epickim trailerze spotkała mnie ogólna kupa – wystarczy wspomnieć 9 (do dziś nie mogę odżałować, no ale krótkometrażówka wciąż jest doskonała) czy Księdza. Niemniej tutaj to było pociągnięte do ekstremum, a 1/10 to chyba i tak za wysoka nota.


wtorek, 17 września 2013

Fraa w czytelni (59) - "Diuna"

Autor: Frank Herbert
Tytuł: Diuna
Tytuł oryginału: Dune vol. 1
Tłumaczenie: Marek Marszał
Miejsce i rok wydania: Poznań 2007
Wydawca: Dom Wydawniczy REBIS

Wiem, że nie powinnam się do tego przyznawać. Wiem, że w moim wieku to już nie wypada. Ale taka jest wstydliwa prawda: właśnie po raz pierwszy w życiu pomiziałam czerwia. Znaczy – sięgnęłam po Diunę. W końcu.
 Powieść nie miała lekko. W końcu to legenda. Myślę, że każdy autor, w którego tekście pojawia się pustynia, musiał poznać smak porównania do Herberta. To Władca Pierścieni fantastyki naukowej. Zresztą, przecież podobnie jak dzieło Tolkiena, tak i Diunę eksploatują do granic możliwości spadkobiercy. Łatwo więc się domyślić, że rozpoczynając swoją przygodę na Arrakis, miałam oczekiwania tak ogromne, że sama nie widziałam ich szczytu nawet przez lornetkę.
Pytanie teraz, jak bardzo się rozczarowałam.

Początki nie były łatwe. Pierwsza rzecz, jaka mnie uderzyła (obok dość sztucznego języka i taplania się w patosie), to – najogólniej rzecz ujmując – emowanie.  Miałam ochotę zagryźć bohaterów. Wszystkich. Co się ktoś pojawiał, to zaraz czytelnikowi serwowano kolejne i kolejne strony wewnętrznych rozterek danej postaci, bo oni wszyscy by chcieli, ale nie mogą, ale się boją, ale obowiązki, ale omójboże-zrób-coś-wreszcie-baranie! Szlajali się po tym pałacu i kwękali.
Ale dobra, myślę sobie: powieść długa, może się rozkręci.
Nie ukrywam, nawet mnie to zaskoczyło. Bo istotnie rozkręca się, nawet bardzo. I tu weszła druga sprawa, która sprawiła, że chyba już wiem, co czują fani Gry o tron. Skoro już bohaterowie przestali jojczeć nad swoim losem i wzięli się w garść, zaczęli… ginąć. Jak tylko namierzyłam kogoś, kogo polubiłam, ten ktoś umierał w jakiś mniej lub bardziej spektakularny sposób. Znaczy ja wiem, to taki mój feler, że zawsze w obcowaniu z tekstami kultury wybieram sobie dokładnie tych delikwentów, którzy umierają jako pierwsi, niemniej takie zagęszczenie tego zjawiska w jednej powieści zaskoczyło nawet mnie. I mocno zdenerwowało. W efekcie totalnie przestałam się przywiązywać do bohaterów, bo stwierdziłam, że mi się nie opłaca.
Jedyną postacią, której przeżycie jest pewnikiem (w końcu rozdziały rozpoczynają się często jego słowami, które padną dopiero wiele lat później w stosunku do akcji powieści), jest akurat ten merysójny frajer, który od początku do końca mnie drażnił i właściwie nie miałabym nic przeciwko, gdyby gdzieś go zasypało na amen. I jego matkę też.
Tym wyrzygiwaniem swoich czytelniczych żalów usiłuję tak naprawdę wyrazić to, że bohaterowie są bardzo różnorodni, szkoda tylko, że niektórych czytelnik nie ma możliwości poznać nieco lepiej.
Z bohaterami wiąże się jeszcze jedna sprawa: wyraźny podział na dobrych i złych. Oczywiście, u Tolkiena też to mamy (skoro już wystartowałam od porównania tych dwóch panów, ukradzionego zresztą od Clarke’a). Ale Tolkiena czytałam wiele lat temu – i nie wykluczam, że to było głównym powodem, dla którego mi to odpowiadało. Tutaj jakoś działało mi na nerwy, że ród Harkonnenów jest z definicji zły, a Atrydów – dobry. Jedna postać z całego rodu – to jeszcze okej, kupuję. Ale ród jako taki? Ze służbą włącznie? Bez przegięć. Fremeni byli na szczęście nieco bardziej dwuznaczni, głównie ze względu na różnice kulturowe, choć i tu ostateczna ocena raczej nie podlega dyskusji.
No i wciąż mam problem z imionami. Z jednej strony mamy dość egzotyczne, jak Leto, Feyd-Rautha, Thufir, a z drugiej… Jessikę i Paula. Trochę jak jeż Sebastian, if ju noł łot aj min.

Wszystko to sprawiło, że czytając koncentrowałam się bardziej na uniwersum niż akcji „tu i teraz”. I tu już odczucia mam zupełnie inne – świat jest zbudowany z niesamowitym rozmachem, rzeczywiście wciąga i każe się poznawać, choćby to się wiązało z koniecznością śledzenia losów jakichś zupełnie nieciekawych osóbek, które cośtam sobie robią w międzyczasie. Mimo że teoretycznie Diuna kojarzy się z tym, że bohaterowie łażą po pustyni, podczas lektury układa się w głowie coś o wiele większego, pojawiają się przebłyski innych planet, społeczności, postaci. Imperator jest tym lepszy, im bardziej go nie ma. Sardaukarzy mnie zupełnie ujęli.

Ale jest coś jeszcze, co odwracało moją uwagę od treści: język. Nie wiem, ile w tym zasługi tłumacza, a ile autora, ale po pierwsze trudno się przyzwyczaić do sztucznych dialogów, wszechogarniającej sztywności i zadęcia. Po drugie zaś… bitch please!, może i mam rynsztokowe poczucie humoru, ale jak można czytać o tym, że bohaterka wchodziła przez zwieracz, i zachować przy tym powagę?! Jednocześnie od czasu do czasu pojawiają się perełki, na przykład niezmiernie podobało mi się określenie koloru oczu Fremenów (i w ogóle oczu po dużych dawkach melanżu) – ot, była w tym jakaś taka mała, prosta magia.

Wydaje mi się, że podsumowanie wychodzi trochę krzywdzące dla Diuny. Bo niestety, nie zachwyciła mnie jakoś szaleńczo. Ale nie jest też tak, że mnie zmęczyła – co to to nie. Wciągnęła powoli, ale skutecznie. Bah!, nie wątpię, że sięgnę po ciąg dalszy i z całą pewnością po niektóre dzieła będące „obok” sagi. Zresztą już jestem w trakcie. To w ogóle trochę irracjonalne, bo mimo że mogę wskazać mnóstwo rzeczy, które mi się nie podobały w powieści, to jednak całość była fajna. Ale zawsze podkreślam, że fabuła jest dla słabych, a w książkach wielbię właśnie wykreowany przez autora świat. Czyli wychodzi na to, że Herbert położył co prawda te wszystkie bzdety, które i tak mnie mało interesują, a dał czadu na tej płaszczyźnie, którą uwielbiam. Ot, fuksiarz. 7/10.





A wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.




- Dlaczego pytasz o tę broń?
- Liet sobie tego życzy.
„Czy tego właśnie chce od nas?” – zastanawiał się Hawat.
- Przyszedłeś tu, szukając informacji o wielkich działach? – zapytał.
- Liet zapragnął zobaczyć takie działo na własne oczy.
- Więc powinniście pójść i jedno sobie wziąć – zadrwił Hawat.
- Tak – rzekł Fremen. – Jedno wzięliśmy. I trzymamy w ukryciu, gdzie Stilgar może je zbadać, a Liet zobaczyć na własne oczy, jeśli zechce. Ale ja wątpię, by zechciał, bo to słaba broń. Kiepska konstrukcja dla Arrakis.

czwartek, 5 września 2013

"Teorie spisków" albo parę uwag o WC

Jak przerażone zwierzę biegł na oślep przez ciemny las. Serce tłukło mu się gdzieś w przełyku, skurcze łapały łydki — biegł mimo to, niepomny na zimny pot i chlaszczące go po nogach kolczaste gałęzie krzewów. Gdzieś za jego plecami wyła syrena i wrzeszczeli ludzie. W każdej chwili spodziewał się słupa halogenowego światła; wiedział, że tamci mają helikoptery. Mieli wszystko — był szalony, że się na to porwał.
Tyle że się udało.
Prawie.
Hałas nasilił się; przez szum krwi w uszach przedarło się odległe szczekanie psów. Zahaczył o jakiś wystający korzeń, ale zdołał utrzymać równowagę, nawet mimo rąk zajętych kurczowym ściskaniem teczek. Wiedział, co oznacza upadek. Adrenalina trzymała go w górze.
Granica lasu nie mogła być daleko, a za nią czekało zbawienie. Wizja wolnego świata. Wolnego od kłamstw, konspiracji i intryg. Wszyscy się dowiedzą: o Tudorach i o Watykanie, o Kennedym i globalnym ociepleniu. Długo skrywane tajemnice w końcu miały wyjść na jaw.
W półmroku widział już prześwit między drzewami.
Teczki ciążyły mu w ramionach. Nie poddawał się.
Prawda czekała na ujawnienie.

***

Dzień dobry Państwu. 

Dziś chciałam w paru słowach objaśnić to takie coś, co wykwitło u góry bloga, tam pod nagłówkiem. Tak – jest to perfidna reklama. I wcale się z tym nie kryję. Kliknięcie w nią, do czego oczywiście zachęcam, zapraszam i namawiam, owocuje zawitaniem na stronie nowopowstałego Wydawnictwa Craiis (w skrócie: WC, ma też nieoficjalne logo, ale pewnie nie wolno mi go pokazywać…). 
Czym będzie się zajmować Wydawnictwo Craiis? W telegraficznym skrócie – fantastyką. Zamierza szukać ciekawych, niebanalnych opowieści zarówno debiutantów, jak i bardziej doświadczonych autorów. Czym WC ma szanse różnić się od innych wydawnictw fantastycznych? Cóż, czas pokaże, ale liczę na to, że przede wszystkim wniesie pewien powiew świeżości. Będą nowe nazwiska, więc można mieć też nadzieję na nowe ujęcia gatunku. Zespół WC deklaruje, że chce wyjść do ludzi i postawić na bezpośredni kontakt z czytelnikiem. Odpowie na każdego maila, a do wymiany opinii na linii wydawnictwo - czytelnicy dodatkowo posłuży forum dyskusyjne oraz fanpage na FB.
Pierwszą pozycją wydaną przez WC będą Teorie spisków. Jest to pokonkursowa antologia opowiadań krążących wokół… no cóż, teorii spiskowych. Teraz pozostaje mi tylko rzucić cytatem ze strony i się wycofać. I zachęcić do zakupu, o. Przedsprzedaż rusza już niebawem, na chwilę obecną wiadomo, że książki będzie można zamawiać na Chrzanowskich Dniach Fantastyki, łódzkim Kapitularzu, a także bezpośrednio w sklepie na stronie wydawnictwa. 

***

Nic nie jest takie, jakim się wydaje.

Myślisz, że Big Brother to tylko taki tam program telewizyjny? Albo że Lotto jest jedynie sprawną machiną nabijania kasy? Skoro już przy tym jesteśmy, to jak dobrze znasz tajemnice angielskich Tudorów? I przede wszystkim – co naprawdę, ale tak naprawdę, stało się z Kennedym?

„Teorie Spisków” zabierają czytelnika na niezapomnianą przejażdżkę po mrocznych tajemnicach ludzkości. Trzynastu początkujących autorów przedstawia swoje wizje świata – świata, w którym rzeczy pozornie ze sobą niezwiązane okazują się częścią większego planu, a połączenia między nimi są równie dziwne, co przerażające.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...