Bibliotekarz - okładka |
- Autor: Michaił Jelizarow
- Tytuł: Bibliotekarz
- Tytuł oryginału: Библиотекарь
- Tłumaczenie: Izabela Korybut-Daszkiewicz
- Miejsce i rok wydania: Warszawa 2012
- Wydawca: MUZA SA
Ta powieść
była trochę jak Hiszpańska Inkwizycja. Ani trochę się jej nie spodziewałam…
Podczas
jakichś całkiem niewinnych zakupów w Auchanie minęłam niewielkie stoisko z
książkami – a tam, na wprost mnie, cała półka zawalona była tym tytułem: Bibliotekarz.
Podniosłam tę książkę trochę z ciekawości, a trochę dla żartu, no bo w końcu
bycie „w branży” zobowiązuje. A później przeczytałam sobie blurba na tylnej
okładce. I nim się Ulv obejrzał, powieść leżała w koszyku.
Zaczęłam
ją czytać nieco poza kolejnością, bo prawdę mówiąc dwie inne rzeczy mam
wypożyczone, a kolejka lektur do przeczytania długa i zawinięta. Ale opis
naprawdę brzmiał intrygująco. Czy ja wiem? Trochę surrealistycznie? Coś o państwie
w państwie, tajemnym „uniwersum gromowskim”, gdzie władzę dzierżą tajemniczy
Bibliotekarze, mający pod sobą zastępy wiernych Czytelników? Wszystko podszyte
tęsknotą za ZSRR i mordowaniem.
Brzmiało
na tyle dziwnie, że po prostu musiałam spróbować.
Powieść
jest podzielona na trzy części: pierwsza, „Księgi”, to niejako zarys świata.
Skąd się wzięły tajemnicze, cudowne Księgi, kim był zapomniany radziecki pisarz
Dmitrij Aleksandrowicz Gromow, a także dzieje pierwszych bibliotekarzy i
czytelni. Jest to część krótka, ale przyznam, że dla mnie była najbardziej
kłopotliwa. Głównie ze względu na zalew zbitej narracji i dość suchy,
sprawozdawczy język. Wybijał się w tym tylko rozdział poświęcony niejakiemu
Szuldze, który to Szulga z twórczością Gromowa zapoznał się podczas odsiadki w
więzieniu – miałam tam wrażenie, jakby narrator nie mógł się zdecydować między
normalną narracją a grypserą, więc tak trochę niby grypsował, by zaraz wrzucać
objaśnienia użytych zwrotów i cudzysłowy – to wszystko rozbijało klimat i
sprawiło, że rozdział wspominam raczej marnie. Potem jednak na powrót pojawił
się styl niemal jak z podręcznika, wtajemniczający czytelnika w zawiłości
polityczno-historyczne gromowskiego świata, były spiski, sojusze, bitwy – a
potem zaczęła się część druga.
I
nagle jak ręką odjął jakiekolwiek grymaszenie. Część „Szyroninowska czytelnia”
wciągnęła mnie bez reszty. Oto porzucamy odległą przeszłość, a na pierwszy plan
wysuwa się tytułowy bibliotekarz i narrator zarazem, Aleksiej Władimirowicz
Wiazincew – który po stosunkowo przeciętnym, wypełnionym wzlotami i upadkami (z
przewagą upadków) dzieciństwie i wczesnej młodości, jako dwudziestosiedmiolatek
jedzie z Ukrainy do Rosji, by załatwić sprawy spadkowe po zmarłym stryju
Maksymie, który to stryj zostawił po sobie mieszkanie.
I
wtedy świat staje do góry nogami. Aleksiej wpada prosto w przedziwny świat
Gromowa. Świat ten przypomina trochę sieć sekt, połączonych ze sobą bezgranicznym
oddaniem wobec Gromowskiej twórczości, natomiast podzielonych wszystkim innym.
Te dziwne grupy, zwane Czytelniami, walczą o Księgi – podrzędne czytadła średnio
utalentowanego pisarzyny, które, zupełnie niezależnie od treści, posiadają
przedziwną moc. Jest więc Księga Pamięci, Księga Cierpienia, Księga Siły i
kilka innych, a gromowscy czytelnicy są skłonni rozszarpać człowieka gołymi
rękami, byle tylko dorwać się do którejś z nich (przy czym niektóre są, ma się
rozumieć, cenniejsze od pozostałych).
No
właśnie, kwestia rozszarpywania: w Bibliotekarzu
jatka goni jatkę, bohaterowie muszą być stale czujni, bo dowolny przechodzień
może w każdej chwili wyciągnąć spod kurtki śrubokręt i wbić go komuś pod żebra.
Ta niepewność zresztą udziela się podczas czytania powieści Jelizarowa – czytelnik
nagle przestaje ufać postaciom, przejmuje niepewność szyroninowców. A potem fabuła
kilka razy wykręca takie numery, że człowiek staje się jeszcze bardziej
zdezorientowany i już zupełnie nie wiadomo, jak kogo oceniać i do kogo się
przywiązywać.
A
bohaterowie, wbrew wszystkiemu i wbrew tej podejrzliwości, wzbudzają sympatię.
Głównie dlatego, że są zwykłymi ludźmi, których problemy są w pełni zrozumiałe
dla czytelnika. No, oczywiście nie jest to może do końca reprezentatywna grupa,
bo na członków Czytelni wybiera się mimo wszystko dość specyficzne osoby,
niemniej są wśród nich młodsi, starsi, lekarze i pacjenci obu płci – wydawałoby
się: przypadkowa zbieranina. Podkreślają to sceny walk: te wszystkie bitwy z
flakami fruwającymi prawie jak u Homera, rozpłatanymi czaszkami i krwią
wsiąkającą w ziemię, odbywają się przy pomocy zupełnie przypadkowych narzędzi:
kos, cepów, śrubokrętów, drutów do robótek ręcznych, nieliczni mają jakieś
stare szable czy bagnety. Wszystko to sprawia trochę wrażenie takiej parodii
Homera, jego epickich bitew godnych pieśni – tutaj właśnie o to chodzi, żeby
żadnych pieśni nie było – po każdej walce trzeba zatrzeć ślady, nie wolno
zwracać na siebie uwagi. Zostają tylko te plastyczne opisy.
Zresztą,
przy tej okazji wspomnę jeszcze o jednym elemencie, który mi się spodobał, a
więc: jak bohaterowie poradzili sobie z wtopieniem się w tłum. Dość ciekawie
poznawało się kolejne Czytelnie, których członkowie ukrywali się a to pod
pozorem Towarzystwa Miłośników Japonii, a to udawali żydowską rzeźnię, a to
jeszcze coś.
Wiem,
rozdrabniam się na jakieś głupie szczegóły, zamiast przedstawić wnioski. Bo
wnioski bez szczegółów brzmią strasznie pompatycznie: podobała mi się sama koncepcja
paramilitarnych sekt skupionych wokół książek jakiegoś nieznanego autora
(prawie jak w Klubie Dumas Pérez-Reverte,
tylko dużo bardziej). Podobała mi się nostalgiczna atmosfera, pełna tęsknoty za
dawnym Sojuzem. Podobało mi się wrzucenie przeciętnych bohaterów w skrajnie i
absolutnie nieprzeciętną sytuację, zaprezentowanie, jak mogliby sobie poradzić,
jak walczyć i się przyjaźnić. Podobała mi się cała brzydota tego świata, w
którym wbrew pozorom rozkwitały piękne uczucia, przyjaźń aż po grób czy
nieśmiała miłość. Wreszcie nieco mistyczne zakończenie (trzeciej części nie
omawiam celowo, bo nie sposób tego zrobić bez fatalnego spoinowania) – z jednej
strony był to już moment, w którym odczuwałam pewną niechęć do głównego
bohatera, Aleksieja, niemniej jednak wmontowanie do tego wszystkiego dziejów
całego świata też mi się podobało. Podobała mi się wreszcie – całkiem rozsądna
i zdystansowana, w moim odczuciu – ocena ZSRR jako czegoś, co w założeniu i w
napchanych propagandą umysłach było czymś wspaniałym, niebiańskim niemalże, a w
rzeczywistości wyglądało zupełnie inaczej.
Prawdę
mówiąc, podobało mi się niemal wszystko, poza wspomnianym wcześniej rozdziałem
i paroma detalami, jak pojedyncze słówka, co do których odmiany nie jestem przekonana
– przy czym nie wykluczam, że błąd leży po mojej stronie. Nie ukrywam, że nie
bardzo mi się chciało przerywać czytanie na szperanie w słowniku.
Po
przeczytaniu Bibliotekarza poszukałam
w Internecie jakichś opinii czy recenzji, chcąc się przekonać, czy to tylko ja
jestem zwichrowana, czy ta książka rzeczywiście jest dobra. I okazuje się, że
chyba jestem zwichrowana. Nie tracę jednak nadziei. Myślę, że sporo złego
wyrządziła powieści Jelizarowa zajawka z wydawnictwa, które przedstawia Bibliotekarza jako „powieść sensacyjną
opartą na absurdalnie zabawnym koncepcie” – brednia, drodzy Państwo, totalna
brednia. Po czymś takim nic dziwnego, że potencjalny czytelnik będzie się
nastawiał na coś zupełnie innego. „zabawnym”? Może i bohaterowie tu i ówdzie
sobie żartują, ale ustalmy raz na zawsze: ta książka NIE jest zabawna. Gdzie indziej
spotkałam się z nastawieniem „nie wiem co to, ale brzmi tak kuriozalnie, że aż
ciekawie” – cóż, też startowałam od takiego nastawienia. Jeszcze jest nadzieja.
Zastanawiam
się, komu mogłabym Bibliotekarza
polecić. Jest kilka warunków: jeśli kogoś mierzi przemoc w literaturze – to nie
dla niego. Jeśli ktoś spluwa na samą myśl o czerwonej zarazie – raczej też nie.
Jeśli oczekuje powieści sensacyjnej z zabawnym wątkiem głównym – zdecydowanie nie!
Ale jeśli ktoś z Państwa ma wysoką tolerancję na krew, bohaterów żyjących w urojonym
świecie wyidealizowanego ZSRR, brzydotę i patos, wtedy polecam. Od siebie daję 9/10 – nie mogę mniej za powieść, która
mnie w takim stopniu zauroczyła. Natomiast wydawcy wystawiam 1/10 za tę głupotę,
którą palnął w opisie…
Dalej wypadki potoczyły się krwawo i
gwałtownie, dając początek mojemu nowemu życiu. A trwało to zaledwie kilka
sekund.
Człowiek, który zmierzał w naszym
kierunku, nagle zadrżał i runął na kolana, przytrzymując ręką skroń. Tuż przy
nim głucho klapnął na ziemię krótki łom, rzucony przez kogoś z ciemności. Obok
kierowcy żiguli stał już dawny wróg Jelcyna - łysawy, tęgi chłop ze zwojem
papieru, który nieoczekiwanie zagłębił w brzuchu szofera, tak że rulon zwinął
się w harmonijkę wokół jego pięści. Kiedy łysy gwałtownie wyjął rękę, ujrzałem
w niej długą, prostą klingę. Ponownie wsadził nóż w bok kierowcy, po chwili
tamten osunął się martwy na ziemię. Zabójca wprawnie wytarł ostrze zmiętym
papierem.
Kolesow zdążył odbiec na kilka metrów,
dogonili go jednak pseudodziałkowicze. Usłyszałem odgłosy walki.
Alik chciał coś powiedzieć, ale zamiast
słów wytrysnęła krew. W jego gardle tkwiło ostrze drutu do robótek.
(…)
Dziś, z perspektywy czasu, już bym nie
powiedział, że to była najstraszniejsza noc w moim życiu. Raczej jedna z wielu
strasznych nocy.