czwartek, 30 sierpnia 2012

Fraa w czytelni (31) - "Bibliotekarz"


Bibliotekarz - okładka
  • Autor: Michaił Jelizarow
  • Tytuł: Bibliotekarz
  • Tytuł oryginału: Библиотекарь
  • Tłumaczenie: Izabela Korybut-Daszkiewicz
  • Miejsce i rok wydania: Warszawa 2012
  • Wydawca: MUZA SA


Ta powieść była trochę jak Hiszpańska Inkwizycja. Ani trochę się jej nie spodziewałam…
Podczas jakichś całkiem niewinnych zakupów w Auchanie minęłam niewielkie stoisko z książkami – a tam, na wprost mnie, cała półka zawalona była tym tytułem: Bibliotekarz. Podniosłam tę książkę trochę z ciekawości, a trochę dla żartu, no bo w końcu bycie „w branży” zobowiązuje. A później przeczytałam sobie blurba na tylnej okładce. I nim się Ulv obejrzał, powieść leżała w koszyku.
Zaczęłam ją czytać nieco poza kolejnością, bo prawdę mówiąc dwie inne rzeczy mam wypożyczone, a kolejka lektur do przeczytania długa i zawinięta. Ale opis naprawdę brzmiał intrygująco. Czy ja wiem? Trochę surrealistycznie? Coś o państwie w państwie, tajemnym „uniwersum gromowskim”, gdzie władzę dzierżą tajemniczy Bibliotekarze, mający pod sobą zastępy wiernych Czytelników? Wszystko podszyte tęsknotą za ZSRR i mordowaniem.
Brzmiało na tyle dziwnie, że po prostu musiałam spróbować.

Powieść jest podzielona na trzy części: pierwsza, „Księgi”, to niejako zarys świata. Skąd się wzięły tajemnicze, cudowne Księgi, kim był zapomniany radziecki pisarz Dmitrij Aleksandrowicz Gromow, a także dzieje pierwszych bibliotekarzy i czytelni. Jest to część krótka, ale przyznam, że dla mnie była najbardziej kłopotliwa. Głównie ze względu na zalew zbitej narracji i dość suchy, sprawozdawczy język. Wybijał się w tym tylko rozdział poświęcony niejakiemu Szuldze, który to Szulga z twórczością Gromowa zapoznał się podczas odsiadki w więzieniu – miałam tam wrażenie, jakby narrator nie mógł się zdecydować między normalną narracją a grypserą, więc tak trochę niby grypsował, by zaraz wrzucać objaśnienia użytych zwrotów i cudzysłowy – to wszystko rozbijało klimat i sprawiło, że rozdział wspominam raczej marnie. Potem jednak na powrót pojawił się styl niemal jak z podręcznika, wtajemniczający czytelnika w zawiłości polityczno-historyczne gromowskiego świata, były spiski, sojusze, bitwy – a potem zaczęła się część druga.
I nagle jak ręką odjął jakiekolwiek grymaszenie. Część „Szyroninowska czytelnia” wciągnęła mnie bez reszty. Oto porzucamy odległą przeszłość, a na pierwszy plan wysuwa się tytułowy bibliotekarz i narrator zarazem, Aleksiej Władimirowicz Wiazincew – który po stosunkowo przeciętnym, wypełnionym wzlotami i upadkami (z przewagą upadków) dzieciństwie i wczesnej młodości, jako dwudziestosiedmiolatek jedzie z Ukrainy do Rosji, by załatwić sprawy spadkowe po zmarłym stryju Maksymie, który to stryj zostawił po sobie mieszkanie.
I wtedy świat staje do góry nogami. Aleksiej wpada prosto w przedziwny świat Gromowa. Świat ten przypomina trochę sieć sekt, połączonych ze sobą bezgranicznym oddaniem wobec Gromowskiej twórczości, natomiast podzielonych wszystkim innym. Te dziwne grupy, zwane Czytelniami, walczą o Księgi – podrzędne czytadła średnio utalentowanego pisarzyny, które, zupełnie niezależnie od treści, posiadają przedziwną moc. Jest więc Księga Pamięci, Księga Cierpienia, Księga Siły i kilka innych, a gromowscy czytelnicy są skłonni rozszarpać człowieka gołymi rękami, byle tylko dorwać się do którejś z nich (przy czym niektóre są, ma się rozumieć, cenniejsze od pozostałych).
No właśnie, kwestia rozszarpywania: w Bibliotekarzu jatka goni jatkę, bohaterowie muszą być stale czujni, bo dowolny przechodzień może w każdej chwili wyciągnąć spod kurtki śrubokręt i wbić go komuś pod żebra. Ta niepewność zresztą udziela się podczas czytania powieści Jelizarowa – czytelnik nagle przestaje ufać postaciom, przejmuje niepewność szyroninowców. A potem fabuła kilka razy wykręca takie numery, że człowiek staje się jeszcze bardziej zdezorientowany i już zupełnie nie wiadomo, jak kogo oceniać i do kogo się przywiązywać.

A bohaterowie, wbrew wszystkiemu i wbrew tej podejrzliwości, wzbudzają sympatię. Głównie dlatego, że są zwykłymi ludźmi, których problemy są w pełni zrozumiałe dla czytelnika. No, oczywiście nie jest to może do końca reprezentatywna grupa, bo na członków Czytelni wybiera się mimo wszystko dość specyficzne osoby, niemniej są wśród nich młodsi, starsi, lekarze i pacjenci obu płci – wydawałoby się: przypadkowa zbieranina. Podkreślają to sceny walk: te wszystkie bitwy z flakami fruwającymi prawie jak u Homera, rozpłatanymi czaszkami i krwią wsiąkającą w ziemię, odbywają się przy pomocy zupełnie przypadkowych narzędzi: kos, cepów, śrubokrętów, drutów do robótek ręcznych, nieliczni mają jakieś stare szable czy bagnety. Wszystko to sprawia trochę wrażenie takiej parodii Homera, jego epickich bitew godnych pieśni – tutaj właśnie o to chodzi, żeby żadnych pieśni nie było – po każdej walce trzeba zatrzeć ślady, nie wolno zwracać na siebie uwagi. Zostają tylko te plastyczne opisy.
Zresztą, przy tej okazji wspomnę jeszcze o jednym elemencie, który mi się spodobał, a więc: jak bohaterowie poradzili sobie z wtopieniem się w tłum. Dość ciekawie poznawało się kolejne Czytelnie, których członkowie ukrywali się a to pod pozorem Towarzystwa Miłośników Japonii, a to udawali żydowską rzeźnię, a to jeszcze coś.

Wiem, rozdrabniam się na jakieś głupie szczegóły, zamiast przedstawić wnioski. Bo wnioski bez szczegółów brzmią strasznie pompatycznie: podobała mi się sama koncepcja paramilitarnych sekt skupionych wokół książek jakiegoś nieznanego autora (prawie jak w Klubie Dumas Pérez-Reverte, tylko dużo bardziej). Podobała mi się nostalgiczna atmosfera, pełna tęsknoty za dawnym Sojuzem. Podobało mi się wrzucenie przeciętnych bohaterów w skrajnie i absolutnie nieprzeciętną sytuację, zaprezentowanie, jak mogliby sobie poradzić, jak walczyć i się przyjaźnić. Podobała mi się cała brzydota tego świata, w którym wbrew pozorom rozkwitały piękne uczucia, przyjaźń aż po grób czy nieśmiała miłość. Wreszcie nieco mistyczne zakończenie (trzeciej części nie omawiam celowo, bo nie sposób tego zrobić bez fatalnego spoinowania) – z jednej strony był to już moment, w którym odczuwałam pewną niechęć do głównego bohatera, Aleksieja, niemniej jednak wmontowanie do tego wszystkiego dziejów całego świata też mi się podobało. Podobała mi się wreszcie – całkiem rozsądna i zdystansowana, w moim odczuciu – ocena ZSRR jako czegoś, co w założeniu i w napchanych propagandą umysłach było czymś wspaniałym, niebiańskim niemalże, a w rzeczywistości wyglądało zupełnie inaczej.
Prawdę mówiąc, podobało mi się niemal wszystko, poza wspomnianym wcześniej rozdziałem i paroma detalami, jak pojedyncze słówka, co do których odmiany nie jestem przekonana – przy czym nie wykluczam, że błąd leży po mojej stronie. Nie ukrywam, że nie bardzo mi się chciało przerywać czytanie na szperanie w słowniku.

Po przeczytaniu Bibliotekarza poszukałam w Internecie jakichś opinii czy recenzji, chcąc się przekonać, czy to tylko ja jestem zwichrowana, czy ta książka rzeczywiście jest dobra. I okazuje się, że chyba jestem zwichrowana. Nie tracę jednak nadziei. Myślę, że sporo złego wyrządziła powieści Jelizarowa zajawka z wydawnictwa, które przedstawia Bibliotekarza jako „powieść sensacyjną opartą na absurdalnie zabawnym koncepcie” – brednia, drodzy Państwo, totalna brednia. Po czymś takim nic dziwnego, że potencjalny czytelnik będzie się nastawiał na coś zupełnie innego. „zabawnym”? Może i bohaterowie tu i ówdzie sobie żartują, ale ustalmy raz na zawsze: ta książka NIE jest zabawna. Gdzie indziej spotkałam się z nastawieniem „nie wiem co to, ale brzmi tak kuriozalnie, że aż ciekawie” – cóż, też startowałam od takiego nastawienia. Jeszcze jest nadzieja.
Zastanawiam się, komu mogłabym Bibliotekarza polecić. Jest kilka warunków: jeśli kogoś mierzi przemoc w literaturze – to nie dla niego. Jeśli ktoś spluwa na samą myśl o czerwonej zarazie – raczej też nie. Jeśli oczekuje powieści sensacyjnej z zabawnym wątkiem głównym – zdecydowanie nie! Ale jeśli ktoś z Państwa ma wysoką tolerancję na krew, bohaterów żyjących w urojonym świecie wyidealizowanego ZSRR, brzydotę i patos, wtedy polecam. Od siebie daję 9/10 – nie mogę mniej za powieść, która mnie w takim stopniu zauroczyła. Natomiast wydawcy wystawiam 1/10 za tę głupotę, którą palnął w opisie…








Dalej wypadki potoczyły się krwawo i gwałtownie, dając początek mojemu nowemu życiu. A trwało to zaledwie kilka sekund.
Człowiek, który zmierzał w naszym kierunku, nagle zadrżał i runął na kolana, przytrzymując ręką skroń. Tuż przy nim głucho klapnął na ziemię krótki łom, rzucony przez kogoś z ciemności. Obok kierowcy żiguli stał już dawny wróg Jelcyna - łysawy, tęgi chłop ze zwojem papieru, który nieoczekiwanie zagłębił w brzuchu szofera, tak że rulon zwinął się w harmonijkę wokół jego pięści. Kiedy łysy gwałtownie wyjął rękę, ujrzałem w niej długą, prostą klingę. Ponownie wsadził nóż w bok kierowcy, po chwili tamten osunął się martwy na ziemię. Zabójca wprawnie wytarł ostrze zmiętym papierem.
Kolesow zdążył odbiec na kilka metrów, dogonili go jednak pseudodziałkowicze. Usłyszałem odgłosy walki.
Alik chciał coś powiedzieć, ale zamiast słów wytrysnęła krew. W jego gardle tkwiło ostrze drutu do robótek.
(…)
Dziś, z perspektywy czasu, już bym nie powiedział, że to była najstraszniejsza noc w moim życiu. Raczej jedna z wielu strasznych nocy.

środa, 29 sierpnia 2012

ZaFraapowana filmami (66) - "Kowboje i Obcy"

Kowboje i Obcy - plakat
Myślę, że moje zamiłowanie do westernów nie jest jakąś straszliwą tajemnicą. Przypuszczam też, zamiłowanie do szeroko pojętej fantastyki – też nie. Ba! W swym straszliwym samouwielbieniu ośmielę się nawet posunąć do stwierdzenia, że większość z Państwa doskonale wie, że darzę sentymentem kino na wskroś horyzontalne i nieposzukujące, cokolwiek by oznaczały, u licha, te terminy.
Nic więc dziwnego, że na film z 2011 w reżyserii Jona Favreau, Kowboje i Obcy, napaliłam się jak szczerbaty na suchary. Bo niech ludzie mówią co chcą, ale i tak moim zdaniem to połączenie, sama idea tej produkcji, są genialne. Co prawda nie aż tak jak naziści z Księżyca, niemniej jednak pomysł ma niesamowitą moc.
I choć nie byłam na tym w kinie, nigdy nie zrezygnowałam z obejrzenia tego filmu.

Zacznę więc od fabuły.
Jakiej fabuły?!
Nie no, oczywiście przesadzam. W filmie o coś chodzi. Choć oglądając miałam nieustanne wrażenie, że to coś to tylko pretekst, żeby pokazać… no… kowbojów i obcych. Ale oto, jak się pokrótce mają sprawy: jest sobie miasteczko – bardzo typowe miasteczko na Dzikim Zachodzie, z do bólu typowymi bohaterami, ma się rozumieć. A więc mamy zastraszonego barmana, Doca (Sam Rockwell, ostatnio przeze mnie widziany zresztą w Iron Manie 2), starego, ale poczciwego szeryfa Johna Taggarta (Keith Carradine), młodego Indianina Nata Colorado (Adam Beach) o złotym serduszku i lwiej odwadze,  złego, bogatego ranczera Woodrowa Dollarhyde’a (Harrison Ford), który jest zły głównie dlatego, że jest bogaty, a także tajemniczego przybysza znikąd, twardziela Jake’a Lonergana (Daniel Craig, w kawiarczanym uniwersum zwany DumBondem - nic osobistego, ale jak ktoś podpadł, to każdy pretekst do nabijania się jest dobry...). Jest też masa innych postaci, które wszystkimi czterema łapkami wczepiają się z całych sił w konwencję, ale za długo by ich wymieniać. Dodam jeszcze tylko, że konwencjonalna Piękna Nieznajoma, czyli Ella, napsuła mi niebywale dużo krwi, jako że zagrała ją Olivia Wilde, której absolutnie i żaden sposób nie odróżniam od (wiem, w tym momencie narażam się wszystkim nerdom świata całego) Summer Glau. I można mnie szatkować w plasterki, a ja zamiast koncentrować się na filmie i postaci, siedzę i rozważam: laska z Firefly czy „Trzynastka”…? Te kobiety to żeński odpowiednik Kurta Russela i Vala Kilmera (tak, tych panów też nie odróżniam…).
A więc wrzucamy tych wszystkich nudnych, typowych bohaterów do miasteczka, wstrząsamy, mieszamy i wysypujemy na ziemię. A zerknąwszy na konfigurację (niezbyt odkrywczą, bo rozpuszczony synalek ranczera poniewiera barmana, broni go Tajemniczy Nieznajomy, a Piękna Nieznajoma na to wszystko patrzy, czyli scena jakich miliony w świecie westernu) zrzucamy na to wszystko kosmitów. Reszta filmu to błyskawiczne pojednanie wszystkich bohaterów, którzy w obliczu wspólnego wroga jednoczą siły, po czym lecą walczyć z pozaziemskim złem i występkiem.

Tyle jałowych faktów.
Teraz uzasadnię pokrótce, dlaczego ten film mnie zawiódł i za bardzo mi się nie spodobał, mimo że byłam tak pozytywnie do niego nastawiona (i spróbuję tu abstrahować od tego, że nie lubię DumBonda):

Kadr z filmu Kowboje i Obcy
1. Tak błyskawiczne pogodzenie się i powszechna przyjaźń wśród osób, które jeszcze przed chwilą chciały się powywieszać na najbliższych drzewach – nie kupuję tego. Nawet w obliczu wspólnego wroga. Nagle okazuje się, że oni wszyscy tak naprawdę są mili, poczciwi, wszyscy mają złote serduszka, są ze sobą jak brat z bratem albo ojciec z synem, no i oczywiście wszyscy w pełnej gotowości, żeby wziąć giwerę i jechać za kosmitami na odsiecz bliskim, nawet jeśli wartość bojowa takiego potencjalnego ratownika oscyluje w granicach zera. Strasznie to wszystko naiwne – na tyle naiwne, że łyknęłabym to tylko w przypadku, gdyby było pokazane jako pastisz albo było ewidentnie zepchnięte na najdalszy plan (na zasadzie: i tak chodzi o coś innego, więc przejdźmy do rzeczy i tam mniejsza o detale, jak oni się spiknęli byli). A nie było. Było bardzo na serio i bardzo wyeksponowane.
2. Obcy – przepraszam, ale kosmici byli fatalnie głupi i bezsensowni. Super rozwinięta cywilizacja, latają za paliwem (tak myślę) w najdalsze zakątki kosmosu, a kiedy przychodzi co do czego, to walczą zębami i pazurami? A jakąś większą giwerę mają tylko niektórzy, nie wiem – oficerowie chyba? That’s so lame. Co więcej: nie mam bladego pojęcia, jak strasznie nawalona była ewolucja, kiedy tworzyła tych kosmitów. Ich super tajemnym atakiem było totalne odsłonięcie najważniejszych bebechów, wywalenie na sam wierzch serca (czy co to tam było, w każdym razie wyglądało na coś raczej istotnego), tylko po to, żeby posmyrać przeciwnika jakimiś niemrawymi łapkami, które nawet pazurków nie miały? This is so fucking lame! Bo już magicznego faktu, że wystarczy zabić jednego obcego, żeby nagle pozostałych kilkanaście gdzieś się rozmyło w krzaczorach, nie chce mi się komentować. To akurat dość częsta filmowa przypadłość, że siły zła atakują tylko wtedy, kiedy siłom dobra to na rękę.
Kadr z filmu Kowboje i Obcy
Jak widać, starszy o 26 lat Harrison Ford wyprzedza
Daniela Craiga. Wniosek jest jeden: uszy potrafią stawiać
niebywały opór powietrza.
3.  Pomysł – i proszę mnie źle nie zrozumieć. Pomysł był świetny, tak jak wspominałam na początku. Po prostu jego ujęcie wyszło fatalnie. Zwycięstwo Iron Sky polegało na tym, że był pomysł z jajem i wykonanie z jajem. Albo nawet z dwoma. Film był naładowany taką dawką absurdu i humoru, że człowiekowi nie przeszkadzały nawet te eksplozje w kosmosie. Tymczasem Kowboje i Obcy są, przy całej swojej kliszowatości i bezsensach, zrobieni całkowicie na serio. Przy całej tej powadze nijak nie da się obronić tej wtórności, nieprzekonujących, tekturowych bohaterów czy koszmarnej niekonsekwencji obcych.
4. Drobiazgi – czyli na przykład: Obcy atakują miasteczko, wokół eksplozje, płomienie i w ogóle. A po wszystkim okazuje się, że w sumie spłonęło kilka desek, a wszystkie zabudowania – na bogów, przecież drewniane! – stoją sobie, jakby nigdy nic. WuTeeF?
5. Nachalne moralizatorstwo na koniec – nie pierwszy i nie ostatni raz zapewne na to narzekam, ale dość już mam wciskania mi na siłę przekazu „kochajcie dzieci swoje”, dość mam pokazywania mi naiwnej przyjaźni/miłości ponad podziałami w jej najbanalniejszej odmianie, wreszcie po dziurki w nosie mam już zdartej na wylot konwencji, że oto wystarczy jedna katastrofa czy śmiertelne zagrożenie, by świat stał się bardziej różowy i puchaty, bo przecież w międzyczasie wszyscy zaczną się loffciać. Świat się nie staje różowy ani puchaty, niezależnie od tego, co wybuchnie, wycieknie, kto umrze ani kto zaatakuje. Ludzie wciąż pozostają ludźmi.

Kadr z filmu Kowboje i Obcy
Indiańce. Bez Indiańców nie ma westernu.
Prawdę mówiąc, teraz się cieszę, że jednak nie poszłam na ten film do kina. To byłyby stracone pieniądze – tym bardziej, że scen typowo „kinowych” nie było aż tak wiele, żeby seans na małym ekranie był zupełnie niezjadliwy (tak jak, niestety, było w przypadku Dnia niepodległości).
Kowboje i Obcy to nie jest zupełnie fatalny film. Ma przyzwoite efekty, gra aktorska jest na tyle satysfakcjonująca, na ile w ogóle to możliwe w przypadku bohaterów słabych z samego założenia, no i sporo się dzieje, więc właściwie na nudę nie ma co narzekać. Niektóre momenty są fajne. O dziwo, główny bohater, odgrywany przez Craiga, miał parę naprawdę świetnych scen, w których prawie-prawie go polubiłam, a to wiele znaczy. Mimo wszystko żałuję, że o ile podziałała pobożna prośba „niech jeszcze kosmici porwą tego synalka, strasznie mnie wkurza” (kosmici porwali wspomnianego chłopaczka parę sekund później), o tyle już, niestety, nie poskutkowało „niech porwą DumBonda i zamiast niego ześlą Eastwooda”. No ale nie można mieć wszystkiego. Tak samo Kowboje i Obcy nie dostaną wszystkiego, a – powiedzmy – 4/10. Ot, przyzwoity film na nudny wieczór. Szkoda tylko, że zmarnowany potencjał.






– I've been shot.
– Only two kinds of men get shot: criminals and victims. Which one are you?
– I don't know.
– You got a name, friend?
– I don't know that either.
– Just what do you know?
– English.

sobota, 25 sierpnia 2012

Granie na Fraakranie (24) - Adam's Venture

Adam's Venture, ep. 1 - okładka
(źródło)
Zasadniczo nie jestem jakąś fanką platformy Steam. Uzależnianie swojej komputerowej rozrywki od jednej firmy, która w każdym momencie z jakiegoś dziwnego powodu może odebrać mi moje licencje na gry i zablokować konto, nie jest rozsądne. Niemniej jednak ktoś w Valve pomyślał, bo Steam ma jedną parszywą rzecz, której człowiek najczęściej ulega: promocje. Promocje na Steamie są okrutne, bo zawsze znajdzie się coś, czego zasadniczo wcale by się jakoś bardzo nie chciało, no ale… ale za dwa euro nie kupię…?
Takim właśnie sposobem niedawno stałam się radosną posiadaczką trzech epizodów z cyklu Adam’s Venture, przemiłej gry przygodowo-eksploracyjnej w 3D, która jest takim kinem familijnym w świecie gier: a więc jest raczej grzecznie, zazwyczaj dość bezpiecznie, no i sporo humoru, tak że bawić się mogą zarówno młodsi gracze, jak i ci, którzy pełnoletniość mają już daleko za sobą.
Tu muszę zaznaczyć, że Ulv ma świetne wyczucie w kwestii polecania mi gier: tak jak przy Dear Esther hasłem-kluczem było „tu się nic nie robi”, tak tutaj do polecanki skłoniło zdanie z opisu: „Non-violent, family friendly gameplay”. I tak jest w istocie. „Tych złych” zawsze albo wyprzedzamy o włos, albo jesteśmy krok za nimi, a ewentualna konfrontacja zaprezentowana jest w postaci filmików, w których fabuła kopsnie się nieco do przodu.

No właśnie: fabuła. O co w ogóle chodzi w Adam’s Venture? Nasz bohater to Adam Venture, młodzian może niezbyt błyskotliwy, za to z przeogromnym ego, które pozwala mu na dokonywanie aktów odwagi, w powszechnym pojmowaniu odbieranych jako skrajna głupota. W okolicach lat dwudziestych XX wieku Adam wyrusza z ekspedycją badawczą na Bliski Wschód, gdzie ma się znajdować brama do samego ogrodu Eden. Właśnie wokół tego odkrycia kręci się akcja pierwszego epizodu: The Search For The Lost Garden. Adam, pokonując liczne łamigłówki i pułapki, będzie musiał nie dość, że odkryć tajemnicę Ogrodu, to jeszcze stawić czoła zdradzie w zespole. Z tym epizodem bezpośrednio łączy się kolejny, czyli Solomon’s Secret, gdzie – jak łatwo się domyślić – nasz nieporadny i głupkowaty bohater, aspirujący do bycia Indianą Jonesem, tylko bardziej, będzie zgłębiał tajemnice Świątyni Salomona. Część trzecia – Revelations – stanowi finał opowieści. Poznajemy historię Adama i jego ojca, dowiadujemy się, jak w ogóle znalazł się w Ziemi Świętej, a także przeżywamy z nim kolejną przygodę, w trakcie której pojawi się wątek Templariuszy, ich legendarnego skarbu, a także wielkich i złych korporacji, które nie cofną się przed niczym, by zdobyć przysłowiową „władzę nad światem” (no, może nie do końca to, ale w każdym razie by całkiem nieźle się obłowić).
Opowiedziane w ogółach być może w istocie brzmi głupio i trywialnie. Ba, bo to często jest głupie i trywialne. Wszystkie smaczki zawierają się w detalach: charakterach, relacjach i wypowiedziach bohaterów, pokonywanych pułapkach, a także systemie specjalnych osiągnięć, które potrafią mieć niesamowity urok.
Screen z gry (źródło)
Skoro już o osiągnięciach wspomniałam, to zacznę od pochwalenia właśnie ich: oczywiście, są achievementy z rodzaju tych standardowych, choćby takie za skończenie epizodu czy pokonanie iluś pułapek danego typu, a także szereg takich, które robi się niejako automatycznie. Ale są i inne, jak „Knock, knock” (na forach w Internecie widywałam rozpaczliwe wołania o pomoc, jak to zrobić – nie chwaląc się, nie sprawiło mi to kłopotu!), „Swimming Man” albo „Globetrotters” – wnoszą one co prawda niewiele, ale są śmieszne.
W ogóle humor jest ważnym elementem serii, która kupiła mnie na samym starcie dialogiem o zapasach żywności, które Adam miał dostarczyć badaczom, ale nie uczynił tego, bo o tej wielkiej skrzyni myślał, że to kosmetyki do makijażu Evelyn – członkini ekipy. Mój ciepły stosunek do gry zresztą umocnił się w chwilach, kiedy Adam cytował przysłowia na swój… bardzo specyficzny sposób. Bez tego humoru gracz miałby do czynienia z niezbyt odkrywczym pociotkiem historyjek spod znaku Indiany i Lary, na szczęście w rzeczywistości dostaje raczej coś w rodzaju pastiszu (ach, to mi przypomina, że muszę jeszcze kiedyś wspomnieć o kolejnych częściach doskonałej serii Bibliotekarz!) z fajnymi łamigłówkami i przyjaźnie zaprezentowaną fabułą.

No właśnie: łamigłówki. Tak naprawdę, obok eksploracji kolejnych jaskiń, tuneli i szemranych uliczek przedwojennych miasteczek, to właśnie ono stanowią główną część gry. Był to zresztą bardzo miły przeskok po drugiej części Mysterious Island, bo wreszcie zamiast tępego klikania wszystkim na wszystko, trafiłam na grę, która stawia raczej na logiczne myślenie. Zagadki są dość urozmaicone i, co tu kryć, nie jakieś epicko trudne. Wpisują się w tę familijność, czyli rozwiąże to zarówno średnio bystre dziecko, jak i… średnio bystry człowiek. W całym cyklu trafiłam na jedną łamigłówkę, w której szczerze przyznaję, że nie mam pojęcia, o co w ogóle chodziło. I tu taki przykry epizod: otóż, kiedy już z pół godziny głowiłam się nad tym i kręciłam kółkami na wszystkie możliwe sposoby, wezwałam na pomoc jego:

Naturalnie z jutrzejszą datą. Źródło: własne.
Za nielegalne wykorzystanie przyjdzie Króliś i na Was POPATRZY.
Metodą walenia pluszowymi łapkami w klawiaturę rozwiązał kłopotliwą zagadkę w jakieś dwie sekundy. Fear of the Różowe, Pluszowe Łapki!
Poczułam się wtedy dziwnie. Plus dalej nie wiem, na czym ta łamigłówka polegała. Nie tyle zadanie mnie przerosło, ile po prostu… nie zrozumiałam polecenia. Sama nie wiem, czy doszła do głosu bariera językowa, czy polecenie odbiło się ode mnie z jakiegoś innego powodu.
Screen z gry (źródło)
Zastrzeżenia tak naprawdę mam tu tylko do trzeciej części, gdzie łamigłówki trochę za bardzo się powtarzały. Przy czym rozwiązanie tej, która polegała na bieganiu po czymś pomiędzy labiryntem a szachownicą, było dość czasochłonne. Za pierwszym razem przeszłam to rzeczywiście czerpiąc z tego satysfakcję, za drugim z lekkim znużeniem, za trzecim zaś zgrzytając zębami, że znowu to i że mam już tego szczerze i serdecznie dość.

Elementu zręcznościowego było niedużo – bardzo niedużo, choć tu i ówdzie się pojawiał. Na tyle jednak rzadko, że stanowił fajne urozmaicenie, a nie irytował.
Graficznie gra nie przedstawia, oczywiście cudów, niemniej nie drażni oka. Z początku trochę irytowało mnie sterowanie, bo po pierwsze: operujemy wyłącznie klawiaturą a myszkę można se odłączyć i wrzucić do szuflady – jestem do tego nieprzyzwyczajona i trochę to niewygodne; po drugie: kamera obraca się bez naszego udziału, co przyprawiało mi nerwa, kiedy chodziłam po wąskich półkach skalnych i trafiałam na zakręt – bo nagle moje lewo stawało się kierunkiem na wprost i w takich momentach miałam wrażenie, że zaraz dzielny Adam, przed którym niebezpieczeństwo ucieka w popłochu, spadnie w bezdenną przepaść i tyle go będzie…
Screen z gry (źródło)
A skoro już wspominam o technicznych drobnostkach, które mi przeszkadzały, to wymienię jeszcze autozapis: generalnie punkty zapisu były dość częste, ale czasami brakowało mi możliwości ręcznego zapisywania stanu gry. Głównie w momentach, kiedy rozwiązywałam jakąś dłuższą, zazwyczaj kilkuetapową łamigłówkę – parę razy stanęłam przed wyborem: siedzieć do nocy i dobić do kolejnego punktu kontrolnego, czy wyłączyć komputer, a nazajutrz zaczynać wszystko od zera.  Niby nic, ale sprawiało pewien dyskomfort. Ale ja w ogóle jestem sceptycznie nastawiona do gier, których stanu nie mogę zapisywać w dowolnym momencie.

Jeśli komuś jeszcze potrzebne bardziej ogólne podsumowanie, to ujmę to tak: gra jest zabawna, lekka, wymagająca myślenia, ale na tyle prosta, że nie powoduje frustracji. Przechodzi się ją dość szybko, ale można powtórzyć obrządek dla zdobycia wszystkich osiągnięć. W chwili obecnej, kiedy na Steamie całość kosztuje 10,99 euro, pewnie bym ją ominęła. Cieszę się jednak niezmiernie, że udało się ją dopaść za 2 euro – niecałą dyszkę za ładnych kilka godzin świetnej, odprężającej zabawy? Chętnie. Piszę się na kolejne epizody, jeśli takowe powstaną. Ode mnie 8/10 – co prawda są zastrzeżenia (choć obecnie wysuwa się na pierwszy plan głównie jedno: gra jest za krótka!), ale to naprawdę bardzo fajna gierka dla takich komputerowych lam jak ja, które w Amnezji nie przeszły nawet samouczka, bo się bały…








– Lumen! Light! The enlightened ones!
– Ooh! Ooh! Mushroom! Antilope! The young ones! ... How do I win this game?

czwartek, 16 sierpnia 2012

ZaFraapowana filmami (65) - "Thor"

Thor - plakat
Powoli acz nieuchronnie zbliżam się do momentu, w którym wreszcie będę mogła obejrzeć Avengersów. Zanim to jednak nastąpi, nadrabiam zaległości w filmach poświęconych poszczególnym Marvelowym bohaterom. Tym razem padło na Thora, produkcję z 2011 roku w reżyserii Jossa Whedona i Kennetha Branagha.
Muszę tu zaznaczyć, że odpalając film nie miałam pojęcia, że mój absolutny idol, Branagh, w ogóle maczał w tym wszystkim palce. W przeciwnym razie bazowo Thor dostałby ode mnie +8 do lansu. Ale obeszło się zupełnie bez tego.

Cóż – nie da się ukryć, że film mnie niebywale zaskoczył. I to na plus. Po nieprzyjemnych doświadczeniach z Ghost Riderem byłam pełna jak najgorszych przeczuć. Eksploatowanie pogańskich bogów – nawet jeśli komiksowych – również nie nastrajało pozytywnie, jeśli wziąć pod uwagę tak epickie niewypały jak Immortals.
A jednak twórcy Thora udowodnili, że się da.
No pewnie, nie jest to widowisko uber ambitne, zapadające w pamięć i wzbudzające jakieś niesamowicie silne emocje. To taki sympatyczny filmik, bardzo widowiskowy, gdzie mimo solidnej dawki ciepania piorunami znalazło się miejsce na typowe, rzewliwe wtręty i metamorfozę głównego bohatera.
I od bohaterów chyba zacznę.

Tytułowy Thor (Chris Hemsworth) to – przynajmniej początkowo – taki duży chłopiec, który ma zostać królem Asgardu, ale ewidentnie nie dorósł do tej roli, co zresztą jest główną zgryzotą ojca, Odyna (Anthony Hopkins). W porównaniu jednak do takiego na przykład Iron Mana, Thor wzbudza większą sympatię. Trochę szkoda, że to postać tak ewidentnie zrobiona pod żeńską widownię, taki dobrotliwy piękniś o roześmianych oczkach i szelmowskim uśmieszku, niemniej jeśli pominąć tę jego amantowatość, zostaje nam po prostu sympatyczny koleżka, który powoli dojrzewa do życiowej roli. Właściwie nie ma powodów go nie lubić – abstrahując oczywiście od tego, że jako nordycki bóg ma nadprzyrodzone moce, nie jest nawet jakoś przegięty i nie odnosiłam wrażenia, że to tak naprawdę frajer i/lub drań, którego reżyser z jakiegoś kuriozalnego powodu każe mi lubić.
Kadr z filmu Thor (Loki)
Główna laska filmu, Jane Foster (Natalie Portman), budzi we mnie nieco więcej wątpliwości. Niby jest genialnym naukowcem, ale momentami zachowuje się jak straszna kretynka (ot, choćby wymachiwanie epicko ważnym zeszytem z notatkami przed agentem, który właśnie zabiera jej cały dorobek naukowy życia). Właściwie jednak nie miałam wobec Jane wielkich oczekiwań – jej rolą było przede wszystkim pchnięcie Thora na drogę bycia godnym „Miamia” i w tym się sprawdziła.
Obok Thora (no i Odyna, ma się rozumieć, ale trudno nie lubić kogoś, kogo gra Hopkins) moim ulubionym bohaterem został Loki (Tom Hiddleston) – początkowo co prawda trochę mnie rozczarowywał, bo zamiast być porządnym bogiem matactw, kłamstwa i wszystkiego co najgorsze, on jawił się raczej jako emujący, nieloffciany synek, na szczęście jednak moja ocena okazała się przedwczesna i błędna. Loki się ładnie rozkręca, nawet jeśli wciąż wisi w powietrzu nutka „jestem zły, bo tatuś mnie nie kochał, a kanarka spuścili mi w toalecie”. Ale już na przykład starcie Lokiego z Heimdallem (Idris Elba, a jakże – naczelny Pozytywny Murzyn ostatnich lat – nota bene, tutaj też wpasowuje się w ten schemat) było bardzo fajnym ukłonem w stronę mitologii, nawet jeśli – że tak to ujmę – to nie był jeszcze ten czas i miejsce.
Kadr z filmu Thor
 
(od lewej: Hogun, Fandral, Volstagg)
A skoro już o Heimdallu wspomniałam, to może jeszcze parę słów o pozostałych bogach. W filmie pojawia się ich całkiem pokaźne grono (w sumie chyba większe, niż w Immortals) – mamy Sif (Jaimie Alexander), Volstagga (Ray Stevenson), Hoguna (Tadanobu Asano), Fandrala (Josh Dallas) oraz Friggę (Rene Russo). Nie ukrywam, że umieszczanie w Asgardzie Japończyka i czegoś w rodzaju muszkietera wzbudza mój delikatny zgrzyt zębów, ale trudno mieć tutaj jakieś konkretniejsze wąty – tak było w komiksie, więc nie ma o czym mówić. Grunt, że bohaterowie są tacy, jacy być powinni: wyraziści, interesujący w ten czy inny sposób. Ba, pod tym względem w ogóle Thor daje radę, bo nawet Hawkeye’a (Jeremy Renner) zdążyłam polubić, mimo że pojawia się w jednej scenie i mówi może dwa zdania.
W przeciwieństwie do Immortals (wiem, sporo się do tego odwołuję, ale to chyba najświeższa produkcja z udziałem bóstw, jaką widziałam, więc porównania same się nasuwają), tutaj bogowie są faktycznie boscy. Nie giną od pierwszego lepszego pacnięcia, nie trzymają się idiotycznych zakazów (typu „nie ingerować”), ich moce są istotnie kosmicznie wypasione, a ubranka trzymają się na granicy wydumania, bez popadania w żałosne przekombinowanie i śmieszność. I, tak jak przystoi bogom, ogólnie praktykują raczej wygnanie/uwięzienie, a nie uśmiercanie się.

Kadr z filmu Thor (Heimdall)
Wizualna strona filmu, tak jak zresztą należy się spodziewać, trzyma wysoki poziom. Asgard robi wrażenie – oczywiście, jest do bólu komputerowo, ale to dawno przestało mi przeszkadzać, bądź co bądź po 300 granica efektu „zbyt komputerowego” diametralnie się przesunęła. Jest ładnie, jest kosmicznie. Jotunheim zaś sprawia wrażenie lodowej, niegościnnej krainy – tak jak być powinno. W dodatku szczególnie spodobało mi się niekiedy odwracanie perspektywy, przez co widz na moment tracił poczucie, gdzie góra a gdzie dół. Dziewięć światów sprawia stosownie nieziemskie wrażenie. Jeśli idzie o efekty, mam tylko zastrzeżenia do samego „Miamia” – młot, który jest atrybutem Thora i wypasionym boskim orężem, wygląda jak plastikowa zabawka, którą właściciel wymachuje jak breloczkiem. Choć w kontekście zastosowania, przypomina to raczej jo-jo na niewidzialnej gumce.

Fabuła, jak już wspomniałam, nie wywołuje jakiejś ekstazy, ale też człowiek nie łapie się za głowę, o co tu kuźwa chodzi i czemu oni wszyscy robią sobie jakieś nieistniejące problemy. Tutaj problemy bohaterów są bardzo konkretne, wyraziste (i proste) tak jak i sami bohaterowie. Dodatkowym smaczkiem jest konfrontacja dwóch cywilizacji – zaprezentowana niezbyt odkrywczo, ale przynajmniej zabawnie (np. okazywanie szacunku gospodarzom za pomocą tłuczenia kubka). W ogóle wdzięczny, nieskomplikowany humor jest sporym atutem filmu – człowiek się śmieje, nawet jeśli nie do rozpuku. Tak samo jest z ogólną wciągliwością i chęcią śledzenia intrygi: choć nie ma jakichś szalonych zwrotów akcji i większości rzeczy widz domyśla się w trakcie oglądania, niemniej nie jest aż tak boleśnie przewidywalne (jak, nie przymierzając, w Ghost Riderze 2), no i wciąż pozostają wątpliwości co do detali (np. co się ostatecznie stanie z Lokim).
Jest parę głupotek, typu cała sprawa z wbitym niczym Excalibur Mjöllnirem: otoczyli toto kordonem, próbowali wyciągnąć, wszystko na próżno. Dziwi mnie, że nikt nie pomyślał, by odłupać po prostu całego bambulca, w którym młot siedzi i nie zabrali go na badania do bardziej sprzyjających warunków.
Albo kiedy Thor usiłował dorwać się do Mjöllnira: na litość bogów, czemu on leciał przez cały ten rękaw, zamiast przeciąć go na skróty i wbiec dopiero przy samym wejściu do centralnej komory? Przecież tam były jakieś papierowe ściany! Nadkładał sobie drogi, żeby nie zmoknąć czy co?
No ale to tylko drobiazgi, które jakoś jednak nie przesłoniły frajdy czerpanej z oglądania całości.
Jeden z reżyserów - Kenneth Branagh!
(źródło)
Prawdę mówiąc, to chyba tyle, co mogę napisać o Thorze. To po prostu bardzo sympatyczny odmóżdżacz, zabawny, lekki, niepozbawiony poważniejszych wątków, efektowny i wciągający, z bohaterami, którzy wzbudzają sympatię. Z czystym sumieniem mogę polecić na któryś weekend i dać 7/10 – z pełną świadomością tego, że to o punkcik więcej, niż dostał Iron Man. Thor podobał mi się bardziej.







– Is that one of Stark's?
– I don't know. Guy never tells me anything.

wtorek, 14 sierpnia 2012

ZaFraapowana Filmami (64) - "Ghost Rider: Spirit of Vengeance"

Ghost Rider 2 - plakat

Od czego by tu zacząć, żeby nie było, że znowu od pierwszych słów marudzę…? Hm. W pierwszej części Ghost Ridera Sam Elliott wykreował fantastyczną postać Dozorcy. Wiem, wiem, w tytule notki jest podtytuł oznaczający, że mam pisać o drugiej, a nie pierwszej odsłonie filmowej opowieści o motocykliście z płonącą głową. Po prostu starałam się napisać coś miłego na start.
Skoro formalności mamy za sobą, przejdę od razu do rzeczy.
Jeśli mówiłam, że Prometeusz jest bardzo zły, a Return to Mysterious Island 2 beznadziejnie głupie, oznacza to tylko tyle, że wyrażałam opinie przed obejrzeniem dzieła duetu Mark Neveldine oraz Brian Taylor z 2011 roku. Ghost Rider: Spirit of Vengeance, gdyż naturalnie o nim tu mowa, stanowi w zasadzie idealną mieszankę wszystkiego, czym nie powinien być film akcji.
Właściwie nie wiem, od czego zacząć. Proszę zrozumieć moje zagubienie – po seansie tak naprawdę chciałam po prostu wyprzeć to, co przed chwilą zobaczyłam, planowałam zepchnąć to gdzieś do podświadomości i udawać, że na półtorej godziny straciłam przytomność. To Ulv zmusił mnie, żebym coś napisała. No to piszę. Należy mu się, w końcu też to ze mną obejrzał.

Bohaterowie:
Główny heros, Johnny Blaze (Nicholas Cage) jest zasadniczo smętnym frajerem z miną, jakby zaraz miał się rozpłakać i łysiną zstępującą już niemal na ciemię. I nie w samym łysieniu czy kamiennej twarzy problem (wszak Bruce Willis nadmierną grzywą też się nie może pochwalić, a całkiem nieźle sobie radzi), ale w doborze stosownej roli. Na bogów, to ma być gościu w skórach, który rozbija się motocyklem, a od czasu do czasu, kiedy w tle rzęzi rozszarpywana bluźnierczymi szponami samego szatana gitara, zamienia się w tytułowego Ghost Ridera o płonącej czaszce. Podtatusiały pan z brzuszkiem i zakolami jak meandry Bugu nie jest stworzony do tej roli. Może był – kilkanaście lat temu. Ale na pewno nie teraz.
Jest naturalnie niewiasta, którą nasz bohater będzie ratował z opresji, czyli Nadya (Violante Placido). Obawiam się, że jej jedyną rolą jest właśnie bycie ratowaną z opresji. Tu pokrzyczy, tam się poszamocze, kilka razy podkreśli, że jej syn jest jej synem i to właściwie tyle. Laska stworzona fatalnie bez polotu i mam wrażenie, że Catherine z Armii Boga miała bez porównania solidniejsze jaja od niej, mimo że też przecież była tylko damą w potrzasku. Nadya jest jakaś taka… bezwolna. Niby czasem wyrazi jakąś wątpliwość, ale miałam wrażenie, że robi to tylko po to, żeby Johnny mógł rzucić kolejnym łzawym wyznaniem.
Kadr z filmu Ghost Rider 2 (Moreau)
To ja uczyłem Stathama do roli w "Transporterze".
Chłopaczek, o którego w ogóle się rozchodzi: Danny (Fergus Riodan). Cóż, nie jestem fanką Dziecka Rosemary (mówiąc szczerze, piekielnie mnie to znudziło…), ale jestem skłonna przyznać, że to w istocie arcydzieło. Zbliżony motyw mamy w Ghost Riderze 2 – oto matula porodziła diabłu synka i teraz wszyscy chcą się dobrać do malca. Tak więc jest sobie ten antychryst, naczynie dla szatana – Roarke’a (Ciaran Hinds), a ja siedzę i się zastanawiam „o rety, rety, jaki to niepowtarzalny i oryginalnie zaprezentowany motyw”. Na serio. Trochę jakby się oglądało mutację Dziecka Rosemary, Omenu, Supernatural i mnóstwa innych produkcji, które wyssały już chyba wszystko co się dało z motywu „diabelski pomiot, ale o złotym serduszku, a przynajmniej tego będzie się trzymać mamusia”. Ghost Rider 2 dodał na tym polu tyle, że teraz jeśli będę się chciała zaprzyjaźnić z antychrystem, wiem, że należy najpierw się polansować sikając płomieniami. Domyślam się, że garść The Trinidad Scorpion Butch będzie wskazana.
Tak naprawdę był jeden bohater, którego prawie mogłabym polubić: Moreau (Idris Elba, znany także jako Janek, oficer na „Prometeuszu”). Niestety, widać było, że facet robi tylko za pomagiera głównego herosa, mimo że obiektywnie patrząc, był od niego sporo mocniejszy (rozstrzelał połowę zakonu, podczas gdy Johnny przywalił z piąchy starszemu panu i już dostał zadyszki). Ale nie miał supermocy, więc nie mógł się równać z Ghost Riderem. Twórcy zadbali o to, żeby był przydupasem i nikim więcej. Takim poczciwym, świetlistym i moralnie bez skazy (prawdę mówiąc, coś jak Janek…), sympatycznym ochlapusem (wspominałam, że jak Janek…?). Zresztą, jego charakterystyka – tak w razie gdyby widzowi umknęło – została streszczona przez Johnny’ego, co było o tyle ciekawe, że widzieli się raptem parę minut, zamienili kilka zdań, w których Moreau zlecił misję ratowania Danny’ego, a potem nagle Johnny na przykład wie, że Moreau jest alkoholikiem. Skąd, u licha? Tamten miał to wypisane na czole? Naprawdę to był moment, w którym miałam wrażenie, że to taki ukłon w stronę mniej błyskotliwego widza.

Kadr z filmu Ghost Rider 2 (Ghost Rider)
Taką scenę oglądamy w filmie często.
Bardzo, bardzo często.
Ale prawda jest taka, że ja bym to wszystko zniosła: banalnych, zupełnie nieciekawych bohaterów, fatalnego bohatera tytułowego, a także zużyty główny wątek. Gdyby tylko ten film był po prostu ciekawy. Ale on od samego początku jest najzwyczajniej w świecie pieruńsko nudny. Dłużyzna goni dłużyznę. Mamy robiących rozpiździel złych popychli, pojawia się między nimi Ghost Rider i… no właśnie: i kompletnie nic się nie dzieje! Nasz facecik z płonącą główką stoi. I dalej stoi. Gibie się na boki, kiwa tą czachą na lewo, na prawo, ale wciąż zupełnie nic się nie dzieje! W kolejnej rozwałce powtórka z rozrywki: stoją, gapią się i nic z tego nie wynika. Ghost Rider niewątpliwie ma już do perfekcji opanowane zerkanie przez ramię, bo robi to nagminnie kiedy tylko ma okazję, a kiedy nie ma, to się odwróci tyłem specjalnie tylko po to, żeby później móc łypnąć zalotnie. I rzucić jakimś fatalnym, naprawdę fatalnym sucharem (matko z córką, tekst to zupełnie oddzielna sprawa, sama nie wiem, czy warto o tym wspominać…). Myślałam, że skoro to film akcji, to co prawda bohaterowie mogą być durni, ale przynajmniej będzie coś się działo. Adrenalina, napięcie, zwroty akcji i w ogóle. Tymczasem nie. Tutaj mamy dłużyzny, koszmarną powtarzalność, a w międzyczasie emowanie i marne próby budowania poważniejszych więzi międzyludzkich – jakby twórcy filmu nie mogli się zdecydować, czy chcą robić radosną, beztroską rozwałkę czy coś na serio, z rozdarciem między dobrem a złem i tak dalej. Wyszło jakieś takie niewiadomoco pomiędzy.
W dodatku niewiadomoco tak tragicznie przewidywalne w każdym, naprawdę najdrobniejszym szczególe, że odechciewa się oglądać – no bo po co, skoro doskonale wiem, co się stanie?
Jest jeszcze, oczywiście, sprawa efektów. Przykro mi, ja miałam wrażenie, że to takie efekty dla ubogich. Wszystkie co bardziej wymagające sceny działy się na czarnym tle – nie wiem, może przenoszenie tego całego komputera i scen odgrywanych przed bluescreenem na jakiś normalny krajobraz było zbyt praco- lub czasochłonne? Toteż Johnny Blaze sika na czarnym tle, również Carrigan (Johnny „Prawie-Jak-Wiedźmin” Whitworth) wszystkie swoje akcje przeprowadza w czarnej pustce. Powiedziałabym, że to taka konwencja, bo adaptacja komiksu i tak dalej – ale w takim razie dlaczego kiedy siekał sam Ghost Rider, tło było normalne?

Do tej pory raz miałam taką sytuację, że oglądając film akcji niemal przysnęłam. Wtedy stwierdziłam, że to jest tak nudne, że po prostu odpuszczam i faktycznie wyłączyłam (to był któryś Blade, ale nie pomnę teraz, który). Tym razem udało mi się wytrzymać do końca. I czuję tylko tyle, że straciłam półtorej godziny życia. Mimo że jestem bardzo odporna na głupie czy proste filmy (całkiem jawnie i oficjalnie lubię na przykład The Expendables i już zacieszam na drugą część), chyba jeszcze bardziej na adaptacje komiksów (długo by wymieniać, ale 300, Sin City, spora część Batmanów, X-Men i wiele innych, niezależnie od tego, czy oryginał komiksowy znam czy nie) – Ghost Rider 2 jest po prostu słaby. Nudny, przewidywalny, pełen dłużyzn i miałkich, nieciekawych bohaterów. Fabuła gdzieś tam jakaś jest, prosta jak konstrukcja cepa, ale zasadniczo widz pozostaje na nią obojętny – no bo co mnie interesuje fabuła, skoro oczami duszy mojej już widzę finałową scenę?
Jeśli już mam wybierać, zdecydowanie wolę to, co z komiksem Marvela zrobił Ennis. Jest bardzo krwiście, flaki fruwają na wszystkie strony, ale przynajmniej jest z przytupem. A i żarty bawią bardziej niż w filmie. To znaczy: w ogóle bawią.

Skoro jednak słowo się rzekło i napisałam coś o Ghost Rider 2, to dorzucę jeszcze na zakończenie ocenę: 1/10. Nie ma tutaj żadnych wątpliwości. I naprawdę nie chodzi tu o to, że mam mocno ambiwalentny stosunek do talentu aktorskiego Nicholasa Cage’a.






– This thing... There's no conscience, just hunger. The Rider's gonna come out. And when he does, he'll destroy whoever's got it coming.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Granie na Fraakranie (23) - Return to Mysterious Island 2

Antologia Return to Mysterious Island
(pudełko)
Do napisania kilku słów na temat drugiej części całkiem poprawnego produktu studia Kheops przymierzałam się ładnych parę dni, choć treść tego wpisu miałam zaplanowaną właściwie zanim jeszcze ukończyłam Return to Mysterious Island 2. Ma to właściwie dwie przyczyny: po pierwsze, nie chciałam pisać „na gorąco”, bo tego typu opinie bywają krzywdzące. Po drugie, właściwie to chciałam się na trochę oderwać wreszcie od tego cholerstwa, bo nie miałam ochoty ani na to patrzeć, ani o tym myśleć.
Teraz chyba jestem gotowa, by – nomen omen – wrócić na Tajemniczą Wyspę. Po raz drugi.

Sprawę należy postawić jasno: ta gra jest po prostu zła.
Nie chodzi tu o to, że jest gorsza od Syberii, bo to było do samego początku jasne, dotyczyło pierwszej części, więc drugiej tym bardziej. Nie ma o czym mówić. Nie wszystko może być Syberią i trzeba się z tym pogodzić. Ona jest zła w zupełnym oderwaniu od wszelkich porównań, tak jak Prometeusz.
Zacznę od samej idei „dwójki”: już na starcie widać, że to jest dokręcone bardzo, bardzo na siłę. Tak się niefortunnie złożyło, że pierwsza część stanowi całkiem zgrabną całostkę, z wyraźnym zamknięciem całej tej historii, bo oto Mina odkryła tajemnicę wyspy, po czym uciekła. No i super, basta. Tymczasem druga część każe nam kupić bardzo grubymi nićmi doszyty ciąg dalszy, w którym Mina już-już uciekała, ale wulkan przygrzmocił bambulcem w helikopter i nasz rozbitek na powrót ląduje na brzegu, w dodatku wygląda na to, że wyspa lada moment wybuchnie. Po prostu nie łykam tej historyjki. To doszukiwanie się na siłę furtki tam, gdzie jej wcale nie było. Już wolałabym, żeby przy okazji części pierwszej autorzy po prostu zasugerowali w jakiś sposób możliwość kontynuacji.
Ale nawet nie to było najgorsze. Najgorsze przyszło dużo później, kiedy okazało się, że zamiast klimatu Verne’a, lekkiej nutki steampunku i tajemnicy, twórcy gry zaserwowali nam coś w stylu Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki, czyli radosne pogonienie w piętkę z jakimiś piramidalnymi bzdurami. Ani toto nastrojowe, ani specjalnie interesujące, raczej głównie durne.

Screen z gry Return to Mysterious Island 2 
(no dobrze, to akurat było fajne)
Jakby tego było mało, kretynizm fabularny to tylko część problemów, jakie ma ze sobą Return to Mysterious Island 2. Drugą sprawą bowiem jest sama rozgrywka.
Wiem, wiem, przy „jedynce” narzekałam, że było trochę za łatwo. No tom się doprosiła. Tym razem jest trudno, czasem wręcz irytująco trudno. Szkoda tylko, że ta trudność nie wynika z moich kłopotów z logicznym myśleniem, tylko raczej z nieco innych oczekiwań wobec gry należącej do kategorii przygodówki point & click. Otóż spodziewałam się łączenia delikatnych sugestii w konkretny ciąg zdarzeń, obmyślania, jak by tu połączyć przedmioty, żeby zbudować czołg ze spinacza do papieru, gumy do żucia i kawałka sznurówki. Przeczesywania wyspy w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mi się przydać w dalszej eksploracji. Gdybym chciała zręcznościówki, zagrałabym w Pac-Mana, goddammit! Bardzo doceniam obfitość mini-gierek, które trzeba rozegrać, żeby zdobyć to i owo, ale niechże to będzie coś do kombinowania, a nie test zręczności. W takiej formie, w jakiej wystąpiły „utrudnienia” w Return to Mysterious Island 2, to było tylko irytujące.
Podobnie jak upychanie na siłę animowanych cutscenek, których nijak nie dało się przeskoczyć. Nie mówię tu o postępach fabularnych, które w drugiej części były przedstawione podobnie jak w pierwszej, w formie serii rysunków – to akurat mi się podobało, choć moim zdaniem, rysunki niepotrzebnie były kolorowane. Problemem natomiast były jakieś takie niby-filmiki, które wielekroć się powtarzały: ot, na przykład Jep wskakujący Minie na ramię. Otóż w „dwójce” nie używamy Jepa jak elementu ekwipunku, tylko stanowimy z nim swego rodzaju drużynę. Zazwyczaj Mina i małpka trzymają się razem, ale są czynności, do wykonania których brunetka w chusteczce musi puścić Jepa samopas. I o ile rozstanie odbywa się automatycznie, po prostu Jep siedzi na ramieniu – Jep nie siedzi na ramieniu, o tyle już jego powrót do Miny musiał być poprzedzony małpką rozkładającą łapki i Miną kucającą przed nim. Okej, za pierwszym razem to było nawet urocze. Za drugim jeszcze też. Za trzecim troszkę zirytowało, no bo ileż można. Przy każdym kolejnym razie miałam ochotę rzucić w Jepa czymś ciężkim i maksymalnie naostrzonym. I tłukłam głową w klawiaturę za każdym razem, kiedy musiałam zeskoczyć małpką z Miny, bo wiedziałam, że za moment nastąpi powrót.
Znaczy to bardzo fajnie, jak gra trochę trwa, ale chyba nie w ten sposób powinna być rozciągana. Jedyną pociechą w tym wszystkim był wcale szeroki wachlarz możliwości uśmiercenia Jepa. Jeśli dobrze pamiętam, udało mi się go zakłuć przez pszczoły, zrzucić z urwiska, utopić w bagnie, rozszarpać jaguarem i rozbić o skałę.

Screen z gry Return to Mysterious Island 2
(scena wiele, wiele razy widziana...)
Kolejnym wkurzającym elementem była… sama Mina. W pierwszej części zdawała mi się normalna, nawet jakoś tam z nią sympatyzowałam, ale tutaj zrobili z niej strasznie wkurzającą bździągwę, której na serio nie rozumiem. Laska rozbiła się na bezludnej wyspie. Przez całą pierwszą część wsuwała jajka i biegała bez problemów. Tutaj tymczasem najpierw Mina zostaje świętą krową, która sama nie potrafi umyć sobie szmatki na bandaż, mimo że przecież zaraz będzie dziarsko biegać, więc zasadniczo chyba doczołgać się do wody też by mogła (tym bardziej, że siedzi na samym brzegu). Co więcej, ta ciężko ranna (taak, jasne…) dziewucha, osłabiona i opuszczona, wymaga od czasu do czasu karmienia. I cóż się okazało? Że kiedy próbowałam wcisnąć jej drugi raz takie same jagódki, ta durna pinda miała czelność stwierdzić, że ona już to jadła i miałaby ochotę na coś innego! Czaicie to Państwo?! Powtórzę: laska jest rozbitkiem na bezludnej wyspie – i wybrzydza, że ona dwa razy nie zje tego samego! Każde karmienie musi być czymś innym! Na litość bogów, co za paranoja!
I w ogóle jest jakaś taka głupia. Potrafi rozpoznać i zastosować w celach leczniczych tymianek, a nie wie, co to jest bomba wulkaniczna? Serio?
Nie chodzi mi tu nawet o to, czy gra przez to była trudniejsza czy nie. Właściwie jakiś wielki problem to nie był, bo jedzenia na wyspie można znaleźć naprawdę sporo. Chodzi o to, że Mina przestała być tą zaradną dziewuszką z pierwszej części, a stała się jakąś rozpuszczoną, niezbyt błyskotliwą księżniczką, która zdaje się nie rozumieć, że jest na bezludnej, wybuchającej wyspie i ma żreć co jej się daje, a nie marudzić.

Ale tak poza tym, reszta elementów jest dość fajna, tak jak i przedtem. Ładne grafiki udające 3D, wspomniane już komiksowe wstawki, niezła muzyka. Za pewien plus można by uznać dwa zakończenia. Jeśli jeszcze ktoś mi wyjaśni, o co chodziło z tym żółwiem, co to pełzł od plaży, to postawię piwo. Bo niby Jep mógł coś z gadziną zrobić, ale nie bardzo umiał wykoncypować, co.
Generalnie grę skończyłam, ale wyłącznie z poczucia obowiązku. Nie dało mi to najmniejszej satysfakcji – ta, jeśli nawet w śladowych ilościach towarzyszyła rozgrywce gdzieś na początku, to przy fabularnym WTFZOMGLOL związanym z niejakim „X” znikła jak ręką odjął i losy Miny, a także wyspy, stały mi się mocno obojętne.
Gra jest bardzo zła, a w porównaniu z pierwszą częścią – jeszcze gorsza, bo pojawia się żal za zarzynanie tak fajnego settingu. Dla mnie, niestety, 1/10. Wyprodukowanie tej gry było błędem ze strony studia. Granie w nią – jest karkołomną decyzją ze strony przeciętnego śmiertelnika. Chociaż, z jakiegoś cudacznego powodu, Return to Mysterious Island 2 zdobywa dość dobre recenzje. A mi chyba jednak pisanie po ochłonięciu trochę nie wyszło. No i trudno.







Oh, delectable languor of the encroaching eve! Nostalgia has me in its grip, but nothing in the world would push me to refuse this sorrow rich in visions of beauty. At dusk, slowly, the mist erases the marsh, while the suns succomb in an aching explosion of purples and blues. My soul is tinted the hue of the floating petals that a faint zephyr sweeps towards the setting suns. Never again, my beloved, never again will we nibble the strident insects on the uncertain shores of the great gray marsh.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...