projekt okładki: Wiktor Żwikiewicz |
Autor: Wiktor
Żwikiewicz
Tytuł: Delirium w Tharsys
Miejsce
i rok wydania: Bydgoszcz 1986
Wydawca: Pomorze
W maju tego roku dzieliłam się wrażeniami po
lekturze zbioru Kajomars i inne opowiadania Wiktora Żwikiewicza. Wspomniałam również przy tamtej okazji, że
zaczęłam walczyć z Delirium w Tharsys.
Pamiętam, ma się rozumieć, radę, bym ten akurat tytuł odłożyła na sam koniec
zaznajamiania się ze Żwikiewiczowską twórczością, ale skoro miałam już
wypożyczoną i napoczętą książkę, to co się miało marnować…?
Szczęśliwie już ponad pół roku później dobrnęłam
do końca.
Przez pewien czas zastanawiałam się, czy w ogóle pisać
o Delirium… - skłaniałam się ku
przemilczeniu tego epizodu ze swojego życia, ale jakoś tak dzisiaj
stwierdziłam, że kaman! Zjadło mi to siedem miesięcy, dlaczego miałabym o tym
milczeć? No więc odpaliłam Worda. I poszłam w internety w poszukiwaniu cudzych
recenzji tej powieści, w poszukiwaniu inspiracji i pomocy w zrozumieniu dzieła.
I, prawdę mówiąc, cholernie się zawiodłam. Raz,
że tych opinii znalazłam jak na lekarstwo. Dwa, jak już były, to albo
sprowadzały się do „spróbowałem, ale po kilkudziesięciu stronach dałem sobie
spokój” (rzadziej), albo do „Żwikiewicz jest bardzo trudny, nie dla każdego,
ale moim zdaniem to geniusz” (częściej). Muszę przyznać, że poczułam się
nieswojo. Przede wszystkim, zupełnie nie podoba mi się ton tych zachwytów. Bije
z niego proste ultimatum: albo uwielbiasz Żwikiewicza, albo jesteś za gupia. A
tymczasem ja się nie uważam za aż tak znowu głupią. Okej, okej, do tytanów
intelektu nie należę, ale zdarzyło mi się w życiu zanurzać zarówno w rozrywkowe
czytadła jak i teksty mądre i pogłębione. I jeśli nie zachwyca mnie Delirium…, to nie zgadzam się, że to
wynika z faktu, iż tej powieści nie zrozumiałam. Tylko z tego, że… no, że po
prostu mi się nie za bardzo podobała. Proste.
A skoro już nabiłam notce objętość tym przydługim
wstępem, mogę przystąpić do właściwego tematu.
Przede wszystkim, mam wciąż kłopot z tym
osławionym, trudnym stylem. Nie dlatego, żeby rzeczywiście sprawiał mi
trudność. Bah, w wielu momentach język, jakim posługuje się narrator, jest
zachwycający: szczególnie działają na wyobraźnię niebanalne, bardzo plastyczne
opisy – bardzo, jakby to ująć… soczyste. W efekcie tego sceny, których
świadkiem jest wędrujący przez świat Jonas, mocno odciskają się w pamięci. Tyle
tylko, że same opisy nie zrobią powieści. Nie uczyni tego też fajne
słowotwórstwo (a u Żwikiewicza zazwyczaj jest fajne). Szczególnie, jeśli między to wszystko wciśnie się różne mniej lub
bardziej irytujące maniery, jak na przykład nadużywanie Wielkich Liter – nie było,
ma się rozumieć, tak źle jak u Coelho, ale i tak miewałam dość często wrażenie,
że ktoś tu próbuje mi tymi Wielkimi Literami wmówić Wielki Ukryty Sens pewnych
rzeczy, który wcale nie wynikał z kontekstu. Z czasem też zaczęłam mieć dość
wykrzykników i apostrof – towarzyszyło mi takie niewyraźne uczucie, jakbym
czytała pijanego Tyrmanda. Nie poprawiał sytuacji fakt, że w ten sposób wyrażał
się zarówno narrator, jak i bohaterowie. Przez to dość skutecznie potrafiło mi
się rozmywać, co właściwie czytam i kto to mówi. Przy czym wszystko to tak naprawdę dość
dobrze pasuje do tytułu – jest wrażenie majaków, osaczenia i obłędu. Jest
strach, choć nie do końca wiadomo przed czym, bo wróg wciąż ukrywa się gdzieś
za kadrem – kto wie, może wcale nie istnieje? Może oni wszyscy tam oszaleli? Nawet
Jonas, który – jako osoba z zewnątrz – początkowo był do mieszkańców Tharsys
mocno zdystansowany, wszak to w ogóle nie jego świat.
Nie zmienia to faktu, że – choć uzasadniony i
konsekwentnie stosowany – styl był miejscami po prostu irytujący, a brak
zróżnicowania zaciemniał obraz.
Skoro już wspomniałam o bohaterach, to muszę tu
nadmienić, że choć wszyscy mieli zbliżony styl wypowiedzi, to jednak pojawiło
się w powieści kilka postaci budzących… jeśli nie sympatię, to chociaż w ogóle
emocje. Przede wszystkim ciepło wspominam Janka – zarówno ze względu na fakt,
że to Bio-Łącze, a mi się spodobał pomysł całego tego Systemu Informatycznego z
wykorzystaniem takich właśnie osób, jak i ze względu na niego jako człowieka –
chłopca pozbawionego ojca, silnego i wrażliwego jednocześnie, który w dodatku
fantastycznie się rozkręcił pod koniec.
Innymi zapadającymi w pamięć postaciami są Ion
Szałamaja czy Feretrius – skrajnie różni, ale w fajny sposób pokazują odmienne
spojrzenia na przedstawioną rzeczywistość.
A trzeba tu nadmienić, że rzeczywistość jest niczego
sobie. Właściwie Delirium w Tharsys
można by chyba podpiąć pod postapokalipsę. Są mutacje, bezludne pustkowia i
odizolowane enklawy, w których dogorywają resztki ludzkości bez nadziei na
przetrwanie czy jakiekolwiek odrodzenie i ponowne zapanowanie nad planetą. Z
czasem czytelnik dowiaduje się o tym świecie coraz więcej i nic już nie jest
takie oczywiste: ani tożsamość wroga, który rozpoczął inwazję na ludzkość, ani
więzy łączące ludzi na Ziemi z dziećmi Seleny.
Problem polega na tym, że ze względu na
przeładowaną emocjami narrację, która momentami sprawia wrażenie, jakby nie
potrafiła skupić się na jednym wątku chociaż przez trzy strony bez popadania
dramatyczne okrzyki i filozoficzne wywody, ta – sama w sobie ciekawa – fabuła gdzieś
ginie. Oczywiście, mam świadomość tego, że nie pomagało moje czytanie po jednym
rozdziale dziennie (albo i to nie). Rozproszyłam sobie tekst trochę na własną
prośbę, czytając go przez ostatnie siedem miesięcy. Z drugiej strony, gdyby
rzeczy w Delirium… działy się jakoś
żwawiej i składniej, zapewne nie zasypiałabym po pięciu stronach i całość
czytnęłabym szybciej.
Delirium
w Tharsys ma sporo dobrego i byłabym nieuczciwa, gdybym całkowicie tę
powieść przekreśliła. Niemniej mam wrażenie, że Wiktor Żwikiewicz pisał ją
przede wszystkim dla siebie, a czytelnik zabiera się za nią na własną
odpowiedzialność – i będzie musiał przebić się przez grubą warstwę waty, żeby
dobrnąć do tego fajnego, błyszczącego środeczka.
Cieszę się, że przeczytałam Delirium…, bo to zdecydowanie coś innego i oryginalnego na tle
moich dotychczasowych lektur. Mogę sobie wpisać do CV. Ale zdecydowanie
pozostanę przy fangirlowaniu Clarke’a i Dicka, wreszcie też Lema, a
Wiktorem Żwikiewiczem… cóż, niech się napawają inni.
Zafascynowany
patrzył przed siebie. Wzrok sondował perspektywę hali wysokiej na kilkanaście
metrów. Środkiem prowadził pomost, szarością niewiele różniący się od reszty
posadzki, za to bez widocznego wsparcia, zawieszony pół metra nad ziemią. Po
jego obu stronach podwójne rzędy porcelanowych postumentów. Każdy nakryty
przezroczystym kloszem.
Wewnątrz
– nie zawiodły go zmysły – leżeli nadzy, bladoskórzy w świetle zmartwiałym pod
wysokim stropem. Pomyślał, że pierwszy raz widzi ich nagość. Nie w poglądowych
projekcjach Uniwersytetu Seleny, już poza inkubatorem Kliniki–Matki, lecz
takich właśnie – żywych i nagich, choćby bezwładnie spoczywających pod szklanym
wiekiem. Od szczytu każdego klosza rozwijały się nitki szklanych rurek, niby
światłowody – jeden tłoczący wodnistą różowość, drugi odsączający żółć, trzeci
musujący pęcherzykami powietrza, kilka splecionych w czarny warkocz. Od czasu
do czasu pod hermetyczny kołpak trzeba wpompować noc – ciemność zatapiającą
światło, żeby poza nim zalęgły się senne widziadła. Najlepiej umierać we śnie.