wtorek, 31 października 2017

To nie jest notka pożegnalna, czyli "Borderlands: The Pre-Sequel"

(źródło)
No bo tak. Właściwie jest 31 października, więc powinnam była napisać tylko jakieś pożegnanie i ewentualnie rzucić zajawką mojej tegorocznej NaNoPowieści, po czym zamilknąć na miesiąc. Tyle tylko, że w tym roku nie dam rady. Może zamilknę na miesiąc, a może nie. Może coś napiszę, a może nie. Za trzy godziny zaczyna się NaNoWriMo, a ja jedyne co mam, to potencjalny tytuł. Słabo to wróży.
Ale, oczywiście – nigdy nic nie wiadomo.

Niemniej pomyślałam, że byłoby fajnie, gdybym jednak jakiś wpis zdołała tu zostawić.
Akurat tak się złożyło, że ostatnio skończyliśmy z Ulvem Pre-Sequela do Borderlandsów. Uznałam więc, że to chyba odpowiedni moment, żeby o tym wspomnieć, czyż nie?

Być może gdzieś już o tym wspomniałam, ale jeśli nie, to wspomnę teraz: okrutnie się Pre-Sequelem jarałam. Oczywiście, wszystkiemu winien trailer – jak wszystkie trailery Borderlandsów, wywoływał we mnie natychmiastowe „OMGCHCĘGRAĆ”. Żeby nie było niejasności, mówię o tym:


Tymczasem z kilku źródeł słyszałam, że w gruncie rzeczy gra, mimo świetnego trailera, jest nudna. No ale z drugiej strony jakoś tak wyszło, że to była jedyna odsłona tej serii, której jeszcze nie tykałam. Dopiero co skończyliśmy pierwszą część Borderlandsów, wciąż w pamięci mam świetne Tales from the Borderlands – no to jakoś korcił jednak ten Pre-Sequel. I tak wyszło, od słowa do słowa, że zaczęliśmy rozgrywkę.

Domyślam się, że ludzie, którzy zarzucają tej grze nudę, mają w pamięci wyłącznie bardzo fajną dwójkę. Może rzeczywiście w takiej sytuacji Pre-Sequel nie wytrzymuje porównania. Acz jak dla mnie? Super. Ot, po prostu świetnie się bawiłam podczas rozgrywki.

Takie tam, bo nie mam własnych screenów
(źródło)
Po pierwsze, świat: dostajemy coś innego niż oferowały nam wszystkie Borderlandsy do tej pory. Nie biegamy po Pandorze, tylko po księżycu – Elpis. To oznacza, że po pierwsze: będziemy mieć bardzo malownicze, księżycowe scenerie, przyjemnie inne od pustkowi Pandory, po drugie zaś: zmniejszoną grawitację! Ej, mówcie co chcecie – zmniejszona grawitacja była kozacka. Przyznam, że początkowo się jej okropnie bałam, bo pod względem growo-motorycznym jestem strasznie niegramotna (z tego względu odpadają u mnie wszystkie gry zręcznościowe), niemniej okazało się, że nawet ja jestem w stanie to ogarnąć i skakać dalej, wyżej, fajniej. I to naprawdę daje mnóstwo frajdy. A zabijanie w powietrzu może nie ma wielkiego sensu praktycznego, ale o ileż bardziej jest kozackie, niż takie po prostu zabijanie z poziomu gruntu!
No i w tych warunkach pojawia się też fajny pojazd do dyspozycji, czyli poduszkowiec stingray, którym można skakać nad przepaściami i w ogóle człowiek czuje się jak w Star Warsach. Znów: myślałam, że stingray będzie moją bolączką, bo jest pojazdem jednoosobowym, a to oznacza, że musiałam sama stanąć za kierownicą – a tego zawsze, ale to zawsze unikam, bo zdecydowanie bliższa memu sercu jest wieżyczka strzelnicza. A tymczasem okazało się, że prowadzenie stingraya jest bardzo satysfakcjonujące. Jedyny problem tkwił w tym, że o ile poruszając się na piechotę, skakało się spacją, o tyle na stingrayu skakało się klawiszem „F”. Dla mnie to było mocno mylące i notorycznie próbowałam poderwać mojego poduszkowca za pomocą spacji.

Dalej: bohaterowie. Kurde, no – oni naprawdę są świetni. I okropnie mi smutno, jak sobie teraz pomyślę, że w Borderlands 2 część z nich się zabija. Do naszej rozgrywki przytuliliśmy akurat Nishę i Wilhelma. I oboje byli fantastyczni. Ja akurat mogę się wypowiedzieć tylko o tym ostatnim, bo to nim grałam. I muszę powiedzieć, że prawie-prawie korci mnie przejść Pre-Sequela jeszcze raz, tylko tym razem z innym drzewkiem talentów. Bo absolutnie wszystkie specjalizacje Wilhelma są przefajne. Uderzyłam akurat w – tak mi się zdaje – najprostszą, stawiającą głównie na rozwój Wolfa. Ale nie mogłam zrobić inaczej, skoro mój dron nazywał się Wolf! Natomiast cały czas korciło mnie – i korci nadal – pobawienie się w Wilhelma-cyborga i zaaplikowanie mu paru fajnych modyfikacji jego własnego ciała.

(źródło)
W przeciwieństwie do pierwszej odsłony Borderlandsów, tym razem loot był całkiem przyzwoity i nosiło się sprzęt na poziomie zbliżonym do tego, jaki akurat mieliśmy. To była całkiem miła odmiana po jedynce. Choć opcja przerabiania trzech giwer na jedną lepszą okazała się dość nieużyta, bo wypadał mi z tego niezmiennie badziew, więc w końcu zdecydowałam się sprzedawać zbędną broń, a nie chomikować jej na grindera.
Fajniej niż w pierwszej części Borderlands wypadały też walki: nie miałam wrażenia, że zwykłe popychla sprawiają mi więcej kłopotu niż bossowie. Owszem, we dwoje większość bossów rozjeżdżaliśmy, ale przynajmniej była przy tym zabawa i chyba nikogo nie zabiłam niechcący. Fajna była też finałowa rozwałka z Sentinelem (zwanym dalej Świętowitem), bo coś się działo, następowały po sobie wyraźne fazy i z czasem można było się połapać, na czym ta zabawa polega – w przeciwieństwie do finału w Borderlands, gdzie do tej pory nie do końca kumam, co miałam robić tamtym mackom.

No i historia: co tu gadać, gdyby nie historia, pewnie oceniałabym tę grę bez porównania niżej. Ale Pre-Sequel to w istocie historia Handsome Jacka. A ja jestem fanką Handsome Jacka, więc chłonęłam tę opowieść jak wysuszona gąbka. Uwielbiam to, że wreszcie poznaliśmy drugi punkt widzenia – perspektywę kogoś, kto w swoim mniemaniu przecież nie był nigdy złoczyńcą, tylko ratował Elpis. Ratował wszystko. Oczywiście, w swój specyficzny sposób, niemniej postępował w swoim mniemaniu dobrze, a potem został zdradzony. I ja autentycznie byłam nieomal dumna, że kiedy wszyscy się odwrócili, my z Nishą zostaliśmy po stronie Jacka.

Jeśli więc o mnie chodzi, Borderlands: The Pre-Sequel totalnie spełnia moje oczekiwania. Teraz z pewną obawą będę wracać do Borderlands 2, bo przecież wiem, czym to się kończy zarówno dla Handsome Jacka jak i dla innych postaci, które tak polubiłam. Z obawą też patrzę na nadchodzące Borderlands 3, bo nie umiem sobie już wyobrazić tego settingu bez Jacka (mimo że nie było go w pierwszej części).

No i tak to jest.
A za dwie godziny listopad.



– What's the point of you, Wilhelm? What do you even want out of life?
– I'm really good at killing people. I wanna be a robot.

– That's pretty weird.

wtorek, 24 października 2017

A pogoda wciąż do bani, czyli "Blade Runner 2049"

(źródło)
Muszę zacząć od tego, że ja się tego filmu zwyczajnie bałam. Nie ufałam ani trochę Denisowi Villeneuve (to chyba pierwszy jego film, jaki obejrzałam) i nie wierzyłam, że z powodzeniem przejmie pałeczkę od Ridleya Scotta i stworzy coś na miarę pierwszego Blade Runnera. To nie tak, że uważam Scotta za jakiegoś nad-reżysera. Nah, ma na koncie też kilka kup (Prometeusz anyone…?). Ale Blade Runner był po prostu bardzo udany. Nie miał wiele wspólnego z powieściowym pierwowzorem Philipa Dicka, niemniej robił ogromne wrażenie (Rutger Hauer!) i pokazał taki obrazek niezbyt odległej przyszłości, który towarzyszył nam potem przez ładnych parę lat.
Co zrobił Blade Runner 2049?
Przede wszystkim – wrócił do Dicka. I tak naprawdę to dlatego w pierwszej kolejności tak bardzo polubiłam ten film. Po prostu świetnie złapał klimat powieści, pokazał rozkładający się świat, który śmiało można nazwać postapokaliptycznym: była wojna, wszystko umiera… właściwie już umarło, tylko ludzie jeszcze się oszukują i jeszcze trwają na przekór wszystkiemu.
I to jest świetne. Kiedy oglądałam szerokie ujęcia miast, miałam wrażenie, że większość kadrów można by użyć na okładki powieści Dicka. Szczególne wrażenie robiło Vegas, ale nie chcę się wdawać w szczegóły, bo dla odmiany piszę o filmie, który nie ma trzydziestu lat i ktoś jeszcze mógł nie oglądać…
Ale skoro już wspomniałam o tych miejscach, to mogę jeszcze tylko dodać, że w ogóle bardzo lubię zdjęcia w Blade Runnerze 2049. Mam wrażenie, że kamera pracowała tam bardzo starannie. Trochę jak w Iwanie Groźnym Eisensteina albo Truposzu Jarmusha – wspominałam przy okazji tamtych filmów, że gdyby zatrzymać je w randomowych momentach, większość kadrów mogłaby robić za samodzielne obrazy. I tutaj miałam podobne wrażenie.
Zaraz, zaraz, po co ja właściwie jestem
w tym filmie...? 
(źródło)
Gdyby same zdjęcia nie wystarczyły do stworzenia genialnego klimatu, mamy jeszcze muzykę. Chciałabym w tym miejscu napisać, że to miła odmiana od wyświechtanych, epickich soundtracków, którymi karmią nas różne Hansy Zimmery i Howardy Shore, gdyby tylko nie fakt, że za muzyką do Blade Runnera 2049 stoi właśnie… Hans Zimmer – on i Benjamin Wallfisch, które to nazwisko nic mi, niestety, nie mówi… Grunt, że muzyka jest świetna. Po prostu świetna. Raczej, że tak to ujmę, minimalistyczna, ale doskonale współgra z całym tym światem, który pokazuje nam film.

I, jeśli ktoś kojarzy mniej-więcej moje literacko-filmowe preferencje, to może się już domyślać, że jak dla mnie, w tym momencie było już pozamiatane. Blade Runner 2049 ma wszystko to, co Fryy cenią w filmach.
No, prawie wszystko.
Gdyby jeszcze widz dostał bohaterów na miarę Hauerowego Roya Batty’ego, to pewnie poszłabym do kina jeszcze raz.
Na szczęście dla domowego budżetu, bohaterowie nie wzbudzili we mnie już aż takiego zachwytu jak wszystko inne. To znaczy byli tacy, których jakośtam polubiłam – czy to K (Ryan Gosling), czy Joshi (Robin Wright), Sapper (Dave Bautista), Luv (Sylvia Hoeks) a nawet taki dość epizodyczny pracownik archiwum, w którego wcielił się Tómas Lemarquis – choć tu jest to częściowo zasługa aktora, do którego mam taki trochę sentyment.
No ale właśnie: ja ich wszystkich lubię… „jakośtam”. Są dość wyraziści i przyjemnie ogląda się ich w działaniu. Niemniej nie zdołałam się tak naprawdę zaangażować. Nie mogę powiedzieć, żebym komukolwiek tak naprawdę, naprawdę kibicowała. Przy czym sama nie umiem powiedzieć, czego tak właściwie mi w tym wszystkim zabrakło. Może po prostu trochę czasu antenowego? Taka Luv na przykład pojawia się wprawdzie dość często, ale rzadko tak naprawdę film się na niej skupia – zazwyczaj bohaterka spuszcza komuś łomot i znika ze sceny. Tak, wiem, że Roy Batty też nie miał wiele czasu na zaskarbienie sobie sympatii widzów, ale wiecie – to Rutger Hauer. Nie każdy, niestety, jest jak Rutger Hauer.
I gigantyczne kobiety. Zapomniałam dodać,
że ten film ma coś do gigantycznych kobiet.
(źródło)
Najgorzej ze wszystkich postaci wypada niejaki Wallace (Jared Leto). Przyznam, że wiązałam z nim pewne nadzieje, bo na zajawkach i fotosach prezentował się interesująco i już nawet doszłam do wniosku, że hoho, może będą jeszcze ludzie z tego Jareda Leto. Niestety, to w cholerę rozczarowujący bohater. Niby jest gdzieś tam w tle, niby ma jakieś plany i cytuje Biblię, ale wiecie: cytowanie Biblii jest fajne, kiedy robi to Samuel L. Jackson, nim zastrzeli pomniejszego gangstera. Kiedy zaś robi to Jared Leto, wychodzi coś pomiędzy banałem a pretensjonalnością.
I w ogóle to właśnie w związku z Wallacem mam główny problem z tym filmem: czyli – o co im wszystkim właściwie chodziło? Żeby nie zdradzać za wiele, napiszę tylko, że widzimy dwie zwalczające się frakcje (jedną z nich dowodzi właśnie Wallace). I, jak na moje oko, obu tym frakcjom tak naprawdę chodzi dokładnie o to samo, więc ja za cholerę nie wiem, po jakiego diabła się zwalczają.
Został jeszcze jeden bohater, o którym nie wspomniałam, czyli Rick Deckard. I, jeśli mam być szczera, to cóż – jest dokładnie taki, jak wszystkie postacie grane ostatnio przez Harrisona Forda. Od jakiegoś czasu widuję tego aktora wyłącznie jako starszego Indianę Jonesa, starszego Hana Solo, teraz jako starszego Deckarda. I za każdym razem mam wrażenie, że jemu się już po prostu nie chce. Wszędzie sprawia wrażenie, jakby zgarnęli go na plan prosto z ulicy – tam mu kebab stygnie, piwo się grzeje, no ale hajsy same się nie zarobią, więc gada co ma zagadać i ucieka jak najszybciej sprzed kamery, bo może jeszcze trochę gazu w butelce zostało. Gada to, oczywiście, poprawnie, no bo ma już za sobą takie doświadczenie, że co może pójść źle – ale trudno mi zapałać jakąkolwiek emocją do granych przez niego bohaterów.

I widoczek. Bo widoczki ładne. (źródło)
Natomiast muszę tutaj nadmienić, że gdybym miała oceniać ten film jako kontynuację poprzedniego Blade Runnera, to musiałabym użyć jednego słowa: zbędny. Film z 1982 roku był doskonale zamkniętą historią, która w najmniejszym stopniu nie potrzebowała ani nie potrzebuje dalszych ciągów. Niby mamy w Blade Runnerze 2049 pogłębione pytanie o istotę człowieczeństwa i w ogóle życia, ale czy to pogłębienie tak naprawdę wnosi coś nowego, jest odkrywcze? Wydaje mi się, że średnio. Choć to pewnie kwestia indywidualnych upodobań.

Niemniej, choć słaby to sequel filmu z 1982 r., mamy do czynienia ze świetną adaptacją prozy Dicka i po prostu niesamowitą, pięknie pokazaną wizją. Właściwie nie potrzebuję więcej. I teraz już jestem całkiem pozytywnie nastawiona do nadchodzącej ekranizacji Diuny, nad którą – jak mówią mi internety – pracuje Denis Villeneuve. Myślę, że ma szansę wyciągnąć z powieści całkiem sporo zajebistości.




[K wskazuje psa] Is he real?

– I don't know. Ask him.

piątek, 6 października 2017

Powrót do korzeni: Borderlands

(źródło)
Dopiero co zachwycałam się przemiłą grą Tales from the Borderlands. Bah, wciąż słucham tamtego soundtracku. Ale całe to doświadczenie z Fioną i Rhysem sprawiło, że naprawdę jakoś mnie naszło, żeby raz jeszcze wrócić na Pandorę. No i z Ulvem wróciliśmy – do pierwszych Borderlandsów, których kiedyś zaczęliśmy, ale jakoś nigdy nic z tego nie zdołało wyniknąć.
Do tej pory myślałam, że nie skończyliśmy wtedy tej gry przeze mnie, bo uparłam się grać moim najulubieńszym Mordecaiem, a mi się trzęsą łapy i w ogóle się nie nadaję do bycia snajperem. Teraz wiem, że owszem, pewnie to było przede mnie, ale przyczyna jest zgoła inna: Borderlands to gra śmiertelnie nudna.

Na początku jest fajnie: pamiętam, że w pierwszych chwilach olśniła mnie strona graficzna i ta rysunkowa stylówa, świat był bardzo klimatyczny, stwory może nie szokowały oryginalnością, ale ładnie się w to wszystko wpisywały, no i mieliśmy wyrazistych bohaterów. Prędko jednak okazuje się, że za tym wszystkim właściwie nic nie ma. Idziemy rozstrzelać stado skagów, wracamy oddać questa, po czym idziemy niemal w to samo miejsce co ostatnio, żeby zabić stado niemal identycznych skagów. Ten backtracking jest dobijający.
A nawet bez niego, gra tak naprawdę ma bardzo niewiele do zaoferowania. Może mnie już trochę rozbestwiło zarówno Borderlands 2 jak i Tales…, ale jakoś tak się przyzwyczaiłam, że ta gra ma sporo humoru i całkiem ciekawą fabułę. Tymczasem pierwsza odsłona serii nie ma… no, właściwie nic nie ma – oprócz strzelania do potworów. Nawet NPCe są jakieś takie zapominalne – piję tu szczególnie do Scootera, którego ledwo w ogóle umiałam rozpoznać wśród innych, a przecież znam go już całkiem nieźle.

Ale wspomniałam, że dawniej grałam Mordecaiem – tym razem, nauczona tamtymi doświadczeniami, postanowiłam podejść do sprawy rozsądnie i wziąć postać na miarę moich możliwości.
Postacią tą okazał się być Brick.
Naprawdę, śmiem twierdzić, że gdybym grała kimś innym, ten wpis mógłby do tej pory nie powstać. Brickiem biegało mi się bardzo fajnie – nie musiałam dużo celować, a w berserku potrafiłam oderwać komuś głowę samą pięścią. Czegóż chcieć więcej? Tu muszę nadmienić, że przypadkiem wyszła nam dość kanoniczna przyjaźń, jako że Ulv grał Mordecaiem (i radził sobie nim bez porównania lepiej ode mnie). Mam wrażenie, że ci dwaj panowie to dość udany duet i fajnie się uzupełniają.

(źródło)
Poziom trudności w Borderlands jest dziwny. W zasadzie przez większość czasu przechodzi się przez przeciwników bez większych problemów, nawet jeśli tu i ówdzie się zginie. Walki z bossami zaś… może nawet trochę rozczarowują? Na przykład: walka z – jeśli dobrze myślę – Rakk Hivem. No była po prostu nudna. Owszem, długa i przez to nie mogę nazwać jej łatwą, ale tam się nic nie działo. Po prostu dziad był twardy, ale nie stanowił w żadnym momencie poważnego zagrożenia. Że nie wspomnę o Kromie, którego zabiłam w sumie przez przypadek i wcale nie wiedziałam, że go zabijam, bo myślałam raczej „on gdzieś tam siedzi, zestrzelę wieżyczkę i wtedy bezpiecznie do niego podejdę”. No i okazało się, że on de facto był wieżyczką. Wkrótce martwą.
Z drugiej strony, były momenty frustrujące, kiedy zabijanie przychodziło z trudem. Po prostu jakoś zawsze źle oceniałam, z czym teraz będziemy mieli do czynienia.
Szczytem tego była ostateczna walka z bossem z Vaulta, o której, prawdę mówiąc, ja nadal nie wiem, co myśleć. Było długo, nawet kłopotliwie, ale z drugiej strony – jakoś tak dziwnie. W zasadzie do samego końca nie bardzo wiedziałam, o co chodzi, za to jestem niemal pewna, że potwór mnie zabił, ale kiedy już widziałam światełko w tunelu, nagle wszystko zniknęło i odpaliło się zakończenie gry. I gra twierdziła, że zabiliśmy. Co ciekawe, Ulv też utrzymuje, że właśnie ginął. Wygląda więc na to, że potwór popełnił spektakularne samobójstwo, kiedy zobaczył, że najwyraźniej nikt go w tym smutnym zadaniu nie wyręczy.

I ten wspomniany klimat i świat: no tak, to jest ładne. Przez kilka pierwszych godzin. A potem się okazuje, że gra właściwie cały czas wygląda tak samo. Z jakąż ulgą powitaliśmy w końcu okolice Vaulta, gdzie wreszcie mieliśmy nieco inne widoki!

Aha, jeszcze nie mogę pominąć jednego czepa: loot. Łojzicku. Nie wiem, czy mieliśmy tak epickiego pecha, czy to cecha tej gry, ale loot był przez calutki czas po prostu nędzny. Niezależnie, czy to był znajdowane skrzynki, złom wypadający z randomowych mobów, czy coś, co zostawił jeden z głównych bossów. Ledwo się to dało nosić, a i tak zazwyczaj było jakieś pięć poziomów poniżej poziomu naszych postaci. Trochę to frustrujące i mam wrażenie, że gdzieś tam został ten super wypasiony sprzęt stworzony idealnie dla mojego Bricka, a ja nigdy tego nie znalazłam.

(źródło)
Prawda jest taka, że natychmiast po skończeniu gry radośnie ją usunęłam z dysku.
To nie jest tak, że Borderlands jest złe. Myślę raczej, że problem tkwi w Borderlands 2, które jest bez porównania lepsze. I myślę, że ludzie dlatego mówią o Pre-sequelu, że jest nudny, bo powstał po Borderlands 2. Mało kto pamięta, jak w rzeczywistości zaczynała ta seria. A ja teraz z czystym sumieniem powiadam: dopiero zaczęliśmy Pre-sequel, ale już ubawiłam się po stokroć lepiej, niż podczas całego Borderlands. Nie jest, być może, tak fajne jak Borderlands 2, ale w mojej sytuacji – w zupełności wystarczy.
Jeśli pominąć porównywanie, nadal nie mogę nazwać Borderlands złą grą. Wszystko to, o czym wspominałam – wyraziści bohaterowie, ładne widoki, przyjemny klimat i kreska – totalnie to podtrzymuję. To wszystko bawi, tyle że może krócej niż powinno. Obecnie traktuję tę grę jako wstęp do całej, długiej przygody. I myślę, że nadaje się jako taki wstęp – warto zobaczyć, od czego się to wszystko zaczęło. Nie jest zbyt długa, nie jest zbyt trudna, a jeśli tylko ktoś lubi bieganie i strzelanie trochę bardziej ode mnie, to może być dla niego dużo przyjemniej spędzony czas. Teraz twórcy obudowują ten pomysł kolejnymi historiami i humorem – i to jest świetna droga, którą powinni dalej podążać.
Tym bardziej że naprawdę potrafią w postaci i w fabułę.


Do zobaczenia na Pandorze więc!

niedziela, 1 października 2017

Trekkies' Log: Star Trek: Discovery

Dziś tylko mały wtręt autoreklamowy - jako że z okazji wciąż pachnącego nowością serialu spod znaku Star Trek popełniliśmy z Siem i Ulvem wpis na trekowym blogasie nieco poza normalną kolejką. I pomyślałam, że zostawię tu namiar. Bo mogę.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...