Anna „Siemomysła" Hrycyszyn – rocznik
1978, gliwiczanka, z wykształcenia tyflopedagog. Szczur lądowy beznadziejnie
zakochany w morzach, statkach i okrętach, a do tego wielbicielka rewolucji
przemysłowej i architektury obronnej. Echa tych fascynacji pojawiają się w jej
tekstach. Przygodę z pisaniem rozpoczęła od publikacji w drugim tomie Fantazji
Zielonogórskich.
***
Fraa: Cześć,
Siem. Czy też raczej Aniu? Przyznam, że poznałam Cię jako Siemomysłę i trudno
mi przychodzi zwracanie się do Ciebie po imieniu. Mam nadzieję, że mi
wybaczysz. Mówiłam Ci kilka lat temu, że przeprowadzę z Tobą kiedyś wywiad. Ten
czas właśnie nadszedł. Wiesz, co to oznacza?
Siem: Że będę
musiała odpowiedzieć na pytanie skąd czerpię inspiracje? Oraz: obawiam się, że
jak zaczniesz do mnie mówić „Aniu” to nie będę wiedziała, że o mnie chodzi…
F.: Doskonała
odpowiedź. Choć niepełna. Obiecałam Ci wtedy dwa pytania, a to o inspiracje
jest tylko jednym z nich. Powiedz więc – teraz, z perspektywy kilku lat od
debiutu: jakie to było uczucie, zobaczyć swoją książkę na księgarnianej półce?
S.: Przyznam, że bardziej pamiętam ten
fakt z powodu zdjęcia, które wtedy zrobiłam (to chyba jasne, musiałam mieć
twardy dowód zawsze przy sobie, a nie mogłam zamieszkać w tamtym empiku) niż
jakiegokolwiek innego. Było miło. Postanowienie życiowe odhaczone – książka na
półce w księgarni przed czterdziestką. Mogę umrzeć. Albo pisać dalej i myśleć o
kolejnej książce na półce. W międzyczasie zaś doszłam do wniosku, że wcale nie
o to chodzi. Półka w księgarni to środek. Celem są czytelnicy. A do nich tak
naprawdę dociera się innymi drogami.
F.: No właśnie:
a jakimi? Jakie drogi ma do dyspozycji początkujący pisarz, żeby dotrzeć do
czytelnika? Bo przecież samo wydanie książki to tylko pierwszy krok. Potem ta
książka musi się sprzedać i musi żyć.
S.: Trudno mi
rzucać ogólnikami, które stanowiłyby przepis dla każdego i zawsze. Mogę za to
opowiedzieć, co ja robię, żeby o „Niezatapialnej” wiedziało jak najwięcej osób.
Oczywiście zaczęłam od facebooka i profilu autorskiego. Spamowanie nim
znajomych wciąż sprawia mi trudność i to się pewnie nigdy nie zmieni, bo w
końcu dlaczego mam atakować niewinnych ludzi, żeby mnie „polubili”. Poprosiłam
obcych – wtedy – ludzi o zrobienie sesji zdjęciowej z bohaterkami książki, bo
zachwyciłam się ich fotografiami w klimacie steampunkowym. Tak poznałam grupę
Altersteam, z której członkami wciąż planujemy podbój świata. Najwięcej
satysfakcji sprawiają mi jednak spotkania twarzą w twarz – jeżdżę na konwenty,
biorę udział w panelach, mam swoje sztandarowe prelekcje i widzę, że coraz
więcej osób na nie zagląda.
Wszystkie te działania można określić jednym hasłem –
marketing szeptany. Moim zdaniem to właściwie jedyny sposób dostępny dla
początkującego pisarza. Oczywiście jeśli robię to wszystko sama, zasięg nie
jest imponujący, delikatnie rzecz ujmując. O sile kupy nie trzeba nikogo
przekonywać. Fantazmaty są świetnym przykładem. Ich zasięgi są tak duże, bo
wszystkie zaangażowane osoby działają razem, udostępniając informacje i
zataczając coraz szersze kręgi.
Grupy literackie typu Harda Horda powstają właśnie po to –
żeby można było dotrzeć do jak największej liczby potencjalnych czytelników z
produktami ich członków (członkiń w przypadku tej ostatniej). Ostatnio także
sekcja literacka „Logrus” Śląskiego Klubu Fantastyki, do której należę, zaczęła
mocniej stawiać na promocję swych autorów. Polconowa premiera „Skafandra i
melonika” przyciągnęła sporą grupę osób, pracujemy nad zahaczeniem się w
pamięci czytelników, dzięki uczestnictwu w targach (Śląskie Targi Książki,
Targi Fantastyki) i wydarzeniach fandomowych. Po prostu bywając tam, gdzie mamy
szansę na spotkanie z potencjalnymi odbiorcami naszych tekstów.
F.: To wszystko
brzmi tak naprawdę jak masa zachodu: jeździć, opowiadać, do prelekcji trzeba
się jakoś przygotować, sesja zdjęciowa też nie dzieje się w godzinę i wymaga
przygotowań. Czy nadal traktujesz pisanie jak „przygodę”, która zaczęła się
wraz z publikacją w „Fantazjach Zielonogórskich” opowiadania „Manifest”? Piję
tu, oczywiście, do Twojej notki biograficznej, którą można znaleźć chociażby na
portalu Lubimy Czytać.
S.: Traktuję je
chyba nieco poważniej. Przygoda to dla mnie coś bardziej z doskoku. Zaczyna się
i się kończy. Wraz z wydaniem książki, z pojawieniem się profilu na Lubimy
Czytać sprawa nabrała ciężaru. Przestała być tylko moja, nagle pojawili się
ludzie, których nie znam/nie znałam, a którzy pytają – czy będzie ciąg dalszy?
Co teraz piszesz? Bo że nie piszę – bo na przykład nie mam czasu – to ktoś, dla
kogo jestem tylko autorką/pisarką nie bierze pod uwagę. Przynajmniej ja nie
brałam tego pod uwagę, gdy czekałam na kolejne książki pisarzy, którzy mnie
zaciekawili. Tymczasem okazuje się, że albo jeżdżenie albo pisanie. Albo
promocja albo produkcja czegoś, co można będzie promować. Mam wrażenie, że
wypuściłam się na te wody za wcześnie, trzeba było najpierw napisać z dziesięć
powieści i zapełnić nimi szufladę, z której teraz można by było wygrzebywać
kolejne pozycje, żeby o mnie nie zapomniano. Tymczasem tak nie zrobiłam, a jako
że pisanie w moim życiu musi się zmieścić razem z Mężem (który jakoś nie jest
szczególnie zadowolony, że moje hobby jest tak egoistyczne) pracą zawodową,
przyjaciółmi, rodziną, klubem, kotem i snem, to przyszła pora na trudne
decyzje. I tak – ustaliłam sama ze sobą, że dopóki nie zakończę dwóch obecnie
najistotniejszych dla mnie projektów pisarskich, nie biorę udziału w żadnych
konwentach jako prelegent, a do tego silnie ograniczam wyjazdy poza mój śląski
grajdołek.
F.: Pojawiają
się myśli, żeby ułatwić sobie życie i, na ten przykład, przestać pisać?
S.: Ze wstydem
przyznaję, że tak. Zrobić postanowienie i odpuścić. Nadal jeździć na konwenty,
przychodzić na spotkania sekcji literackiej, działać klubowo, ale nie pisać.
Nie czuć wyrzutów sumienia, że nie piszę i nie martwić się na zapas frustracjami
nieuniknionymi w procesie wydawniczym. Tylko co z tego? Ilekroć w mojej głowie
postanie taka myśl, tylekroć przychodzi pomysł na nowy tekst albo ktoś puka i
szepcze miłe słówko o moich dotychczasowych osiągnięciach. I cierpliwie zrywane
nitki budują się od nowa. Pisanie jest wspaniałe. Pozwala mi tworzyć światy na
moich zasadach i zaludniać je tymi, którzy mi się wydają interesujący. To jest
swego rodzaju władza, a władza jest jak narkotyk ;)
F.: Czy teraz,
kiedy zmieniło się Twoje podejście do pisania, zmieniły się także metody? Jak
przystępujesz do pisania opowiadania teraz, a jak to wyglądało w 2012, kiedy
powstał „Manifest”?
S.: Myślę, myślę,
myślę… Mam duży stół i profesjonalne krzesło z wieloma ustawieniami, których
nie ogarniam. I innego lapa, bo tamtemu umarła klawiatura za dużo razy. No i
jest jeszcze panika, której wcześniej nie czułam związana z “czy to się IM
spodoba”? Przy pierwszych tekstach pisałam dla siebie. Nawet jeśli ktoś je
dostawał do czytania nie czułam strachu przed oceną. Teraz tak, bo już wiem, że
umiem tak, żeby się podobało. A skoro umiem, to nie powinnam nikogo zawodzić
jakąś szmirą, nie?
Ale! Ty pytałaś o metody. O plan? Konspekt? Inne takie? Tu
nie zmieniło się kompletnie nic. Wpada mi do głowy myśl. Zakotwicza się, zakorzenia,
siadam i piszę. Nie potrafię planować szczegółowo. Wiem skąd wychodzę i do
czego zmierzam, ale jakimi drogami tam dojdę i czy na pewno tam okazuje się w
trakcie.
F.: Jeszcze
przez chwilę pokręcę się wokół „Manifestu”: jak – z perspektywy czasu – oceniasz ten tekst? W ogóle wracasz do
niego czasem?
S.: Prawdę mówiąc
boję się ;) Już w pierwszym zdaniu zaginął podmiot… Narracje pierwszoosobowe
różnych osób są takie same, a zakończenie… cóż… spuśćmy na to zasłonę milczenia
albo upierajmy się, że to limit słów ;) Ale pomysł uwielbiam do dziś. Ludzie z
różową watą w głowie, dla których wszystko jest piękne i ta garstka odpornych
na propagandę. Napisałabym to znacznie lepiej dziś pod względem technicznym to
niewątpliwe, bo mnóstwo nauki i świadomego pisania za mną, ale wciąż to
zupełnie dobry tekst.
F.: Jak to się
stało, że do pisarskiego debiutu wybrałaś akurat „Fantazje Zielonogórskie”?
Wydaje się, że to dość duże wyzwanie na początek: osadzić akcję w rzeczywistym
miejscu, które nie jest „twoim” miejscem (czyli na przykład Gliwicami).
S.: Tu akurat
odpowiedź jest bardzo prosta – bo zobaczyłam gdzieś w internetach (podejrzewam,
że podesłała mi to jedna z koleżanek blogerek) hasło KONKURS. Byłam świeżo
upieczoną adeptką pisania. Chciałam się sprawdzić, jak chyba każdy prędzej czy
później. „Fantazje Zielonogórskie” się po prostu napatoczyły i dały mi taką
możliwość, a także – w późniejszej perspektywie – ogromnego kopa do działania.
F.: No właśnie,
jak przebiegała Twoja pisarska kariera począwszy od „Manifestu” – to jesteśmy w
stanie prześledzić. A co było wcześniej?
S.: Nic. Zaczęłam
pisać na zasadzie świadomej decyzji „będę pisarką” w 2012 roku. I z 2012 roku
jest „Manifest”. Mój pierwszy skończony tekst. W tym samym czasie wrzucałam
sobie na bloga „powieść” w odcinkach o magicznych rękawiczkach ożywiających
kamienice, ale Onet miłosiernie skasował swoją gałąź blogową i obecnie ten twór
spoczywa w pokoju w czeluściach mego dysku ^^
F.: A niedługo
potem wzięłaś udział w NaNoWriMo. Możesz przybliżyć nam, jak do tego doszło i
jak rozwija się Twoja przyjaźń z tą akcją? Bo skądinąd wiem, że to nie była
jednorazowa przygoda.
S.: Pomysł
przyszedł oczywiście z internetów. Bardzo szybko się przekonałam, że
przypadkowe znajomości zawierane na podstawie wspólnych zainteresowań owocują
obficie i ciekawie. Niejaka Fraa napisała mi w blogowym komentarzu, że skoro
lubię pisać, może NaNoWriMo jest dla mnie. Wtedy w 2012 roku to był strzał w
dziesiątkę. Poznałam mnóstwo ludzi piszących mniej lub bardziej amatorsko, z którymi
kontakty utrzymuję po dziś dzień i od których wiele się nauczyłam. Znalazłam
doskonałe źródło bet (gatunek rzadszy niż się wydaje, bo prawdziwa beta nie
dość, że wypowiada się na temat tekstu szerzej niż „lubię/nie lubię”, to
jeszcze potrafi podpowiedzieć, gdzie zabrakło nacisku na konkretny element, co
jest zbędne, co razi, ale też robi to niezależnie od sympatii do autora),
przekonałam się, że potrafię pisać w każdych warunkach i być systematyczna,
nauczyłam się odblokowywać w chwilach zastoju. NaNoWriMo to coś, czego warto
spróbować, choćby nie wiem, jak absurdalne wydawało nam się napisanie 50
tysięcy słów w miesiąc i jak bardzo nie wierzylibyśmy w to, że można je nazwać
powieścią. Jasne, że przeważnie nie można, ale można je nazwać powieścią przed
redakcją. To z pewnością. Podczas akcji NaNo w 2013 powstała „Niezatapialna” –
efekt radosnej zabawy konwencją (steampunk) i motywami, które lubię (rewolucja
przemysłowa, siwowłosy mentor o wyglądzie Seana Connery’ego, babska załoga na
pirackim parowcu, miłość między wrogami). Pisanie jej dało mi mnóstwo
pozytywnych emocji i zawsze będę za to sławić NaNo. Natomiast teraz – po
wydaniu – jest mi ciężko. NaNo ma to do siebie, że wewnętrzny redaktor na jego
czas powinien spakować walizki i grzecznie pojechać do sanatorium. Mój już nie
chce. Walczy o jakość każdego zdania, ja nie wyrabiam limitów, ludzie dookoła
są zajarani i szczęśliwi, a ja sfrustrowana. Ostatnie NaNo jakie wygrałam
(czyli napisałam 50 tysięcy słów) to rok 2015. W 2016 i 2017 zakładałam powieść
i rezygnowałam. Co będzie teraz? Zupełnym przypadkiem w moim grafiku akurat na
listopad przypada praca nad opowiadaniami o detektywie Fiksie (pierwsze do
przeczytania w antologii „Skafander i melonik”). Zupełnym przypadkiem,
powtarzam.
F.:Na początku była
„Niezatapialna”, potem wygłaszałaś prelekcje, napisałaś poświęcony gatunkowi
artykuł, teraz pojawił się detektyw Fiks – steampunk jest Ci bliski. Skąd
fascynacja właśnie tym gatunkiem?
S.: Z zestawienia
moich fascynacji XIX-tym wiekiem (architekturą, głośnymi maszynami oraz modą) i
wizualnością steampunku. Zdjęcia w tym klimacie są po prostu radością dla oka,
jakkolwiek absurdalne by nam się na logikę wydawały parowe protezy czy gogle na
cylindrze. Dodam też, że pisanie steampunku w ten sposób, by nie utonąć w
opisach strojów i gadżetów, by nie zakopać punku pod zewnętrznym blichtrem
wcale nie jest łatwe. To wyzwanie. I dlatego pewnie będę się kręcić wokół tego
klimatu jeszcze długo.
F.: Ale nie
tylko, prawda? Dość często można Cię spotkać również w kosmosach. A czujesz, że
są jakieś gatunki, których z całą pewnością nigdy nie tkniesz?
S.: Na końcu
języka miałam post apo, ale to kłamstwo, bo już tknęłam. W tej chwili myślę, że
zerową szansę ma u mnie klasyczne fantasy z elfami, krasnoludami itd. Choć z drugiej
strony lubię smoki. Bardzo. No i czasem myślę sobie, że takie super poważne
heroic fantasy też stanowi wyzwanie. Trudno się trzymać klimatu i nie popaść w
przesadę, czy wręcz śmieszność. Wychodzi na to, że to trudne pytanie. Wiem,
czego nie potrafię, choć próbowałam – nie wychodzi mi groza (ktoś mi kiedyś
powiedział, że jest zbyt subtelna w moim wykonaniu) i niezbyt dobrze czuję się
w humorze.
F.: Ciekawe, że
wspominasz o grozie. Jeśli przyjrzeć się Twoim tekstom, widać, że emocje są
zdecydowanie jednym z ich mocnych punktów. A zdawałoby się, że w grozie chodzi
właśnie o emocje. Nie korci Cię podjęcie wyzwania?
S.: Sęk w tym, że
podjęłam – w tekście „Kiedy gwiazdy się na niebie…”, opublikowanym w zeszłym
roku w „Esensji”. Nie wyszło tak groźnie jak mi się wydawało. A skoro mam
przesunięte niejako pasmo grozy w odbiorze to trudno mi nadawać tak, żeby być
groźną dla tych, którzy je mają we właściwym miejscu. Tak myślę. Może kiedyś.
Jasne. Niczego tak naprawdę nie wykluczam. Ciągle się zmieniam, więc i moje
pisanie się zmienia.
F.: Dopuszczasz
wyjście w ogóle ze strefy fantastyki i próbę zawładnięcia mainstreamem?
S.: Ja piszę
teksty niefantastyczne, więc nie jestem przykuta do tej strefy. Acz do próby
zawładnięcia czymkolwiek to mi jeszcze daleko ;) Na razie kończę układanie
zbiorku opowiadań obyczajowych, w których z punktu widzenia wielbiciela
przygodówek nic się nie dzieje, ale relacje są trudne, a emocje kipią. Mam
nadzieję przyszły rok zacząć od spamowania wydawnictw mainstreamowych.
F.: Będę trzymać
kciuki. A z innej beczki: jesteś tyflopedagogiem. Czy lata poświęcone
problematyce rozwoju osób z uszkodzeniami wzroku mają jakiś wpływ na Twoje
pisanie? Albo zamierzasz to wykorzystać jakoś w przyszłości?
S.: Dajesz mi do
myślenia tym pytaniem. Po chwili zastanowienia, uważam że ma wpływ. Przede
wszystkim taki, że jestem przyzwyczajona do tego, że rzeczy mają nie tylko
cechy wizualne. Że świat jest pełen zapachów, które mogą być wskazówkami, że
ciągle dochodzą do nas dźwięki, wibracje, że odczuwamy temperaturę, faktury. To
mi ułatwia działanie słowem na wszystkie zmysły odbiorcy. Pozwala na opisywanie
rzeczywistości, w której działają bohaterowie, nie wprost, a nieco bardziej
okrężną drogą, pozostawiając część szczegółów do zagospodarowania wyobraźni czytelnika.
Czy podejmę się kiedyś stworzenia bohatera niewidomego – nie
wiem. Niewykluczone.
|
Siem na tle komina Niezatapialnej w Ratyzbonie. fot. SieMonsz ;) |
F.: Będę
czekać. :) A teraz pytanie, bez którego nie mogło się obejść: zdradzisz swoje
pisarskie plany na najbliższą przyszłość?
S.: Gdzieś
pomiędzy wierszami już zdradziłam co nieco, a konkrety wyglądają tak – do końca
roku chcę napisać cztery opowiadania z kolejnymi sprawami detektywa Fiksa.
Opowiadania, bo raz że Fiks i Jaśmina pasują mi do krótszej formy, dwa –
krótkie zagadki kryminalne + wątek spinający wszystkie teksty mają znacznie
więcej sensu w ogóle niż rozdymanie jednej zagadki do powieści. Przynajmniej
wtedy, gdy ja jestem autorką. Jednocześnie z Fiksem w ramach odskoku mam do
napisania ostatnie opowiadanie obyczajowe, a przedostatnie ( z siedmiu) do zredagowania.
Potem zajmę się ułożeniem tych ostatnich w zgrabną całość. Tyle z najbliższych.
Co będzie potem, wciąż trudno powiedzieć. Mam kilka tekstów istniejących jako
trudne do odczytania notki w zeszytach czy też „prawie gotowych” a prawie czyni
gigantyczną różnicę. I nawet nie są steampunkowe. Który wybiorę – nie mam
pojęcia. Może trzeba będzie losować.
F.: A który z
tych pomysłów najbardziej Cię cieszy? Bo chyba one Cię cieszą, prawda? Jak to
jest – mimo tych stresów i ciężaru wynikającego z większej presji po wydaniu
powieści, pisanie sprawia Ci jeszcze radość?
S.: Jasne, że
sprawia. Bez przesady, mam może tendencje do masochizmu, ale przecież nie aż
takie…? Sprawia. Cieszy moment pierwszego błysku – gdy pomysł dopiero się
kluje, cieszy pisanie ostatniego zdania – ten moment jest euforyczny, cieszy
spinanie kolejnych elementów, pojedyncze szlifowane sceny. Lubię to i
zasadniczo dlatego właśnie nie jestem w stanie odpuścić. Tu rozum przegrywa z
sercem. A co do pytania właściwego, najbardziej kręci mnie pomysł, który uważam
obecnie za najtrudniejszy. Składający się z trzech startujących osobno wątków,
rozciągnięty na jakieś czterdzieści lat i zawierający w sobie żywe statki.
Tytuł roboczy „Sługa Miłosiernego”.
F.: Wspomniałaś na początku, że czytelnicy pytają Cię, czy
będzie ciąg dalszy. I ja też muszę to zrobić. Nie wspomniałaś o tym co prawda w
wyliczance nadchodzących projektów, ale ciekawa jestem: czy będzie ciąg dalszy
„Niezatapialnej”?
S.: Po trosze już jest. Cztery rozdziały z
zaplanowanych dziewięciu są gotowe. Pięć kolejnych czeka w formie chaotycznych
zapisków na kolorowych karteczkach (które częściowo się już zdezaktualizowały).
To duży projekt i bardzo dla mnie ważny. Szyję go powoli i ostrożnie. Dla
czytelników „Niezatapialnej” ważne powinno być to, że "Powstrzymać
nieuniknione" to nie bezpośrednia kontynuacja, choć oczywiście znani im
bohaterowie grają swoje role dalej. Poza nimi pojawiają się także nowe postaci,
a plan jest znacznie szerszy. Również forma jest inna, narracja wskakuje na
poziom wszechwiedzący, nie ma tak męczących niektórych retrospekcji. Kiedy
całość będzie gotowa, trudno mi powiedzieć. Kiedy – i czy w ogóle – pojawi się
w księgarniach, nie zależy ode mnie, więc tym bardziej niczego powiedzieć nie
mogę. Ale jeśli ktoś chciałby potrzymać kciuki – będę wdzięczna.
F.: Będę trzymać z całą pewnością! Lada moment ukaże się
Twoje kolejne opowiadanie, tym razem w drugim tomie „Fantazmatów”, o których
zresztą już napomknęłaś. Czym jest dla Ciebie ten projekt?
S.: Wspaniałą okazją dotarcia do szerokiego grona
odbiorców, ale też doskonałym dowodem na to, że jeśli zbierze się grupa
wspólnie zajaranych ludzi, można dokonać rzeczy wielkich. Każdy biorący udział
w projekcie daje coś od siebie – tyle, ile może, na ile go stać – bez żadnych gratyfikacji
poza satysfakcją. Szacunek mój wzbudza fakt, że to projekt nie tylko mający za
zadanie rozsławiać fantastykę, ale też dawać doświadczenie nie tylko autorom,
ale też – a może nawet przede wszystkim – redaktorom czy korektorom. Dobra
rzecz.
F.: Pozapisarskie
pasje? Co porabia w wolnym czasie Siem, kiedy nie siedzi akurat nad klawiaturą?
S.: Czyta. Dużo
czyta. Nie tylko fantastykę, książki historyczne, obyczajowe, kryminał się
trafi. I podróżuje, a przynajmniej się stara. Razem z Mężem realizujemy plan
wbicia pinezki w każdy zamek zaznaczony na Mapie Zamków Polski. Na razie
jeszcze trochę brakuje, ale też mamy nieco ponad te, które widnieją na mapie.
Oboje kochamy morze i nasze wakacyjne plany często związane są z odwiedzaniem
portów i muzeów morskich Europy, bo jedno wybrzeże to jednak za mało. No i
lubię się bawić rękodziełem. Niewielkim. Ostatnio po kilkuletniej przerwie znów
zaczęłam pracować z dzieciakami, więc mogę się wyżyć tworząc dla nich zabawki
edukacyjne. Dodatkowa frajda, gdy zabawki okazują się trafione.
F.: A jak to
jest: w czasie tych podróży potrafisz się wyłączyć, czy patrzysz na świat
oczami pisarza w trakcie researchu? Porty i muzea morskie – wszak to brzmi jak
tematy zbieżne z Twoim pisaniem. A i zwiedzanie zamków może się przydać, jeśli
kiedyś się zdecydujesz na to poważne pisanie heroic fantasy ;)
S.: Wszystko jest
inspiracją. Ja jestem typem, który do rozruszania wyobraźni potrzebuje
wychodzić z własnej norki. Widzieć i słyszeć. Ludzi, rzeczy, miejsca. Wiedzę,
którą wykorzystałam, by nadać klimat Niezatapialnej, wzięłam z muzeów, które
odwiedziłam. Potrafię opisać twierdzę, bo byłam w niejednej. Wierzę w to, że
wszystko można znaleźć w internecie, ale mnie jest łatwiej, jeśli opisuję coś,
z czym miałam bezpośredni kontakt.
F.: Myślisz, że
gdybyś nie odwiedziła tych muzeów, „Niezatapialna” mogłaby nie powstać?
S.: Wziąwszy pod
uwagę fakt, że pierwsza myśl o niej powstała na zamku w Kamieńcu Podolskim, gdy
zobaczyłam papierowy model parowca rzecznego (malutkiej kanonierki) to tak –
mogłaby nie powstać.
F.: Gdzie teraz
byłaby Siem, gdyby „Niezatapialna” nigdy nie zatonęła?
S.: Wow. Ciężkie
pytanie. Łatwiej odpowiedzieć w drugą stronę. Pewnie nie byłaby w Śląskim
Klubie Fantastyki, nie znałaby dziewczyn z Hordy, nie odpowiadała teraz na
pytania tego wywiadu. Czy by pisała? Może? Może wydałaby coś w mainstreamowym
wydawnictwie, a może nadal jedynie wynurzałaby się na blogasie. Może
skończyłaby kurs SI, otworzyła własną działalność i nigdy nie przerwała pracy z
dzieciakami? Jako człowiek wierzący w teorię wieloświata jestem pewna, że te
inne Siemomysły gdzieś tam sobie żyją. Ale ja jestem tu. I (nie powstrzymam
się) jestem z tego miejsca zadowolona, bo jest moje i mam na nie wpływ.
F.: To
fantastycznie :) Zajmujesz się więc pisaniem od sześciu lat. Jesteś o sześć lat
doświadczeń pisarskich starsza i mądrzejsza. Jakie masz rady dla osób, które są
tam, gdzie Ty byłaś sześć lat temu?
S.: Czytajcie
innych, piszcie i jeszcze raz piszcie, a gdy już napiszecie – nie chowajcie do
szuflady. Bez czytelników nie ma pisarstwa. I tylko oni mogą wam powiedzieć,
czy udało wam się oddać w tekście to, co sobie zamierzyliście. A jeśli macie
konkretne pytania – zapraszam do pogadania na stronę autorską na fejsie, a
jeszcze lepiej podczas konwentów i imprez okołoliterackich, to że na razie
obiecałam sobie zawiesić działalność, nie znaczy, że to potrwa wiecznie.
F.:
Przewidujesz, gdzie będzie Cię można spotkać w pierwszej kolejności, kiedy już
„odwiesisz” wyjeżdżanie?
S.: Pewnikiem w
tej chwili jest przyszłoroczny Polcon. Reszty nawet nie próbuję teraz ogarniać.
Zmiana pracy nieco mi pozmieniała w priorytetach i zanim wciągnę się w nowe
ramki, nie chcę niczego planować.
F.: Życzę Ci więc, żeby wszystko wypaliło. Powodzenia w
nowej pracy i ogromnie dużo weny i samozaparcia w pisaniu. :) Dziękuję za
rozmowę, do zobaczenia gdzieś w Polsce.
S.: To ja dziękuję, postaram się wszystkie życzenia
wykorzystać! Do zobaczenia!
***