poniedziałek, 31 grudnia 2018

Wikingowie, tylko lepiej: "Norsemen"

(źródło)

Okej. Dzisiejszą notkę sponsorował Ulv. To znaczy nie sponsorował, ale gdybym wprowadziła te tagi, o których swego czasu myślałam (czyli: kto polecił mi dany tytuł), tutaj znalazłby się Ulv. Ja gdzieś tam na moim profilu netflixowym widziałam wprawdzie przewijające się zajawki Norsemen, ale nigdy się tym jakoś nie zainteresowałam, mając w pamięci umiarkowanie entuzjastyczne doświadczenia ze świętującymi sukcesy Wikingami.
Proszę nie zrozumieć mnie źle: uwielbiam muzykę z Wikingów, lubię część bohaterów, doceniam ogrom pracy włożony w to, żeby oddać klimat i realia czasów i miejsc. Po prostu Ragnar od któregoś momentu strasznie mnie wkurzał i z odcinka na odcinek oglądałam serial ratując się jedynie marzeniem o dole z wężami. A że to się ciągnęło i ciągnęło, jakoś w końcu przerwałam oglądanie. Od pół roku powtarzam sobie, że wrócę do tego i obejrzę do końca.
No ale Ulv mówił, że Norsemen są spoko. Ufam Ulvu, toteż zaczęłam oglądać.

Jeżusiu drogi, jak bardzo świetny to serial!
Po pierwsze: muzyka. Na czym polega myk? Mamy w serialu dokładnie te same kawałki, które pojawiają się w Wikingach. Tak, muzyka w Norsemen to też Einar Selvik i Wardruna! I to jest takie piękne. I, jak słusznie zauważył Ulv: Norsemen zdają się mieć dużo większe prawo do tej muzyki. A dlaczemu? Ano dlatemu, że Norsemen to tak naprawdę serial norweski. Z norweskimi plenerami, norweskim reżyserem i norweską obsadą. Nakręcony po norwesku. I po angielsku. Dwie wersje serialu kręcono jednocześnie. Zresztą, ta angielszczyzna bohaterów brzmi absolutnie przepięknie. W pierwszej chwili, kiedy zaczęłam oglądać, miałam nawet taką myśl, że no proszę, jak się Amerykanie wczuli w robienie serialu, że nawet udają skandynawski akcent... a potem się dowiedziałam, że lol nope, to jest całkowicie autentyczny skandynawski akcent. Cudność.

(źródło)
Z jednej strony, widać oczywiście inspirację – czyli osławionych Wikingów. W przypadku niektórych bohaterów bez większej trudności można nawet obstawić, którą postać z serialu HBO niejako grają. A jednak udało się idealnie wyważyć między nawiązaniami a oryginalnością, dzięki czemu jeśli patrzę na Lagertę-Froyę, widzę jednocześnie echa tej pierwszej, ale też pełnokrwistą, fajną postać, istniejącą w tym konkretnym serialu (jak więc widać, można nawiązywać do innych tekstów kultury, ale robić to umiejętnie - do ciebie piję, nieszczęsna Noco kota, dniu sowy…). Zresztą, skoro już mówię o bohaterach, to muszę tu naprawdę szapobasnąć, bo są najzwyczajniej w świecie rewelacyjni. Każda postać, która pojawia się na ekranie, jest niesamowicie wyrazista i zapada w pamięć. Jednocześnie, choć bohaterowie mają najczęściej sprzeczne interesy, człowiek miałby ochotę kibicować im wszystkim. Nawet nieszczęsny jarl Varg budzi sympatię, chociaż szuja nie z tej ziemi. Nie wspomnę oczywiście o Ormie, który jest absolutnie fantastyczną wikińską wersją Richarda z Galavanta  do tego stopnia, że musiałam dwa razy sprawdzać obsadę, żeby się upewnić, że to na pewno nie jest Richard. No więc nie jest. I, trzeba tu oddać sprawiedliwość Richardowi, Orm słabiej się broni jako człowiek do lubienia. Richard wszak w głębi duszy był poczciwym facetem, a Orm z odcinka na odcinek jest gorszym ciulem: samolubnym, tchórzliwym, okrutnym. Richard przez pewien czas próbował grać takiego, ale w istocie taki nie był. A jednak nie potrafię Orma nie lubić. Podobnie moją sympatię budzi Liv, która jest w gruncie rzeczy dobrą kobietą, a po prostu jara ją władza. Ale są też bohaterowie rzeczywiście poczciwi: niewolnik Kark czy może niezbyt bystry, ale za to ogromnie skuteczny w bitwie Arvid (który czasem przychodzi do swojej samotni na wybrzeżu, żeby posiedzieć i porozmyślać o Wielkich Rzeczach: górach... dużych głazach. Czasem nawet o wielorybie).

(źródło)
Humor nie zawsze jest wyrafinowany. W gruncie rzeczy, w większości przypadków jest nawet dość prosty, ale jednocześnie doskonale współgra z klimatem całej historii, która wszak traktuje o surowych, prostych ludziach z wikińskiej wioski. Jednocześnie widać przebijający tu i ówdzie dystans do całego materiału, dzięki czemu zobaczymy chociażby Wikinga w hełmie z rogami. I jest to scena, po której ja szczerze i serdecznie chcę, żeby oni zaczęli nosić te rogate hełmy. Bo to po prostu urzekający motyw.

Jakby mało było świetnych bohaterów, fajnego, niezobowiązującego humoru i przyjemnej dla ucha muzyki, serial ma do zaoferowania po prostu ciekawą historię: wbrew ewentualnym obawom, nie mamy tu kalki z Wikingów, tylko własną fabułę i intrygę, która zatacza coraz szersze kręgi i nie raz potrafi zaskoczyć. U podstaw wszystkiego jest brat wodza Olava, wspomniany już Orm. Orm chce przejąć władzę. Niestety, Orm kompletnie się do tego nie nadaje. Do tego dochodzą problemy małżeńskie w kilku domach, skomplikowana relacja z okrutnym jarlem Vargiem, rajdy na egzotyczne, położone na zachodzie ziemie, no i sztuka. To wszystko daje niesamowitą, wciągającą mieszankę  człowiek nawet nie zauważa, kiedy śmigną mu przed nosem dwa sezony i już trzeba czekać na dalszy ciąg.

(źródło)
Dla mnie to w dużej mierze serial idealny: krótki, wesoły, ale też widowiskowy, z fajnymi postaciami, mocnym, autentycznym klimatem i wciągającą fabułą. In your face, Wikingowie. Na co komu Ragnar, kiedy jest Arvid i Orm? Na co komu L... no dobra, Lagerta jest świetna. Froya też - na swój sposób. Mimo nasuwającego się skojarzenia, te dwie bohaterki są zupełnie inne. Każda doskonała.
Warto. Naprawdę warto.



 Farewell, brother!
 Why don't you just let me do that?!
 No, no, it's just that my hands are very cold. And these arrows are too slippery for my style of shooting.

niedziela, 30 grudnia 2018

Wubba lubba dub dub! - "Rick i Morty": komiks!

[notka powstała 5 grudnia 2018 - stąd też wszelkie wzmianki osadzające ją w czasie, typu "parę dni temu" itp., są z deka nieaktualne w momencie publikacji]



Nigdy chyba nie popełniłam o tym notki ani jakoś szczególnie się nie chwaliłam, a w sumie nie wiem czemu. Ot, po prostu umknęło mi w ferworze życia. Nadrabiam więc: swego czasu, w zasadzie nieco z przypadku, zostałam zagorzałą fanką animowanej serii Rick i Morty. Tak naprawdę winnym jest tu Ulv, który mi podsunął ten tytuł, kiedy zastanawiałam się, za co by się tutaj zabrać na tym Netfliksie, skoro już bulimy za niego hajs. Zresztą, pierwszy odcinek czy dwa wywołały we mnie raczej umiarkowany entuzjazm: fabuła była od samego początku dziwacznie pospieszna, nie wiedziałam nic o postaciach, kreska dość brzydka, a znakiem rozpoznawczym Ricka jest ciągłe bekanie, co przy moich, hm, preferencjach akustycznych niekoniecznie jest pożądaną cechą. Niemniej odcinki króciutkie, więc dałam serialowi szansę.
Dwa sezony później z zaskoczeniem i niebywałym rozczarowaniem stwierdziłam, że to już koniec i jak to w ogóle możliwe, więc odpaliłam całość od początku.
Kilka obejrzeń później pozostało mi już tylko pocieszanie się myślą o nadchodzącym trzecim sezonie, w którego temacie zaczęły pojawiać się plotki.
A potem istotnie pojawił się trzeci sezon. Niestety, oglądania starczyło raptem na dzień czy dwa. I znów zaczęłam cierpieć, no bo jak to tak, bez Ricka i Morty'ego, najlepszej kreskówki ever? Serial zaskakuje na tak wielu płaszczyznach, że to się w głowie nie mieści. Jak akcja – to fantastycznie dynamiczna. Jak emocje – to głębokie i uderzające po nerach do łez. Jak muzyka – to zawsze najlepiej dobrane kawałki do danego momentu. A jak humor – to bezwzględny i gorzki.
A potem Marcin Jamiołkowski na swoim fejsuniu wrzucił fociszcze komiksu! Komiksu Rick i Morty! Wydawanego przez Egmont! No to w te pędy poleciałam kupić. Wwaliłam do koszyka od razu wszystko z tego tytułu, czyli dwa tomy. Rzecz miała miejsce jakoś w połowie października. Kilka dni po dokonaniu zakupu zauważyłam, że wszystko fajnie, tylko drugi tom był w przedsprzedaży, bo premierę ma 5 grudnia. Czyli wysyłka całego zamówienia przesunęła mi się o, bagatela, półtora miesiąca. Ale postanowiłam nie płakać.

Parę dni temu upragniona przesyłka wreszcie wpadła w moje ręce.
Przyznam, że pierwszy tom otwierałam pełna obaw. Niepokoiło mnie właściwie wszystko: rysunki, fabuły, humor, no i last but not least: polskie dialogi. Nigdy nie oglądałam Ricka i Morty'ego z dubbingiem (nawet nie wiedziałam, że taka wersja istnieje, dopóki nie zauważyłam wzmianki o niej w jakiejś internetowej recce komiksów). Miałam masę wątpliwości, czy polskie wypowiedzi włożone w usta bohaterów aby na pewno się sprawdzą.

A potem zamknęłam drugi tom i zasmuciłam się, że jeszcze nie ma trzeciego.
Ale po kolei.

Polska wersja językowa, która w istocie stanowiła moje główne źródło obaw, okazała się całkowicie zadowalająca. Tłumaczowi udało się bardzo fajnie oddać sposób mówienia bohaterów, tak że czytając wręcz słyszałam oryginalne głosy. Zarówno Rick jak i Morty zachowali swoje charakterystyczne maniery, zająknięcia, powiedzonka czy skłonność do nie do końca uzasadnionego emocjonowania się w najmniej spodziewanych momentach.
Jeśli zaś chodzi o fabuły, to świetnie trzymają klimat serialu i stanowią jego dopełnienie. Przygody Ricka i Morty'ego są inne niż te, które poznałam dzięki Netfliksowi, ale jednocześnie spokojnie mogłyby zostać zaadaptowane jako kolejne odcinki i trudno by było odróżnić, że są inni twórcy. Widać, że to komiks tworzony przez ludzi, którzy rozumieją, o co w tym chodzi. Przez fanów dla fanów. Są równoległe wszechświaty, problemy rodzinne, sporo uwagi dostaje też Summer, co tylko cieszy, bo im bardziej rozwijał się serial, tym mocniej ta dziewczyna pokazywała swój potencjał. Dobrze się czyta o tym, że w istocie jest całkiem srogim badassem.

Jeśli miałabym czepiać się czegoś w komiksie, to będą to – i przyznam, że to mnie akurat zaskoczyło – rysunki. Zdawałoby się, że kreska Ricka i Morty'ego jest banalnie prosta. A jednak miejscami miałam wrażenie, że CJ Cannon nie daje rady, szczególnie w przypadku Beth, a i Summer czasem potrafi być jakoś dziwacznie koślawa. Bo jeśli idzie o tytułowych bohaterów, to tutaj wszystko jest w porządku. A Beth czasem a to jakoś dziwnie się rozjedzie twarz, a to ma figurę jakąś klocowatą… trochę jakby stwierdzono, że łotewer, przecież to tylko postać drugoplanowa. A przecież to nie do końca prawda – bo tak naprawdę fabuła Ricka i Morty'ego zawsze kręciła się wokół całej rodziny Smithów, więc byłoby miło, gdyby wszyscy jej członkowie byli traktowani z jednakową pieczołowitością.
Ale to tylko maleńki zgrzyt, który pojawiał się zresztą sporadycznie.

Faktem jest, że komiks wciąga i pozwala choć przez jakiś czas (okrutnie krótki, trzeba przyznać) nacieszyć się ponownym spotkaniem ulubionych bohaterów gdzieś w czasie tego długiego i męczącego oczekiwania na kolejne sezony (wszak już jakiś czas temu poszło info o nadchodzących siedemdziesięciu nowych odcinkach!). Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona tą pozycją i nie mogę się doczekać kolejnych tomów – wiem już, że na pewno będę je systematycznie kupować i mam nadzieję, że Egmont nie zrobi brzydkiego psikusa i nie przerwie wydawania w trakcie serii.
Największa wada komiksów spod znaku Ricka i Morty'ego? Szybko się kończą.




- Skoro zamierzałaś to zrobić, dlaczego mnie wcześniej torturowałaś?
- Chyba chodzi o jakiś zadawniony gniew z dzieciństwa. W sumie było to dość oczyszczające.

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Nordcon, Nordcon i po Nordconie

Nordcon w telegraficznym skrócie.
Myślę, że dość dawno już dla wszystkich stało się jasne, że nie jestem żadnym tam wyczynowym konwentowiczem. Nie lubię tłumów, na stoiskach zazwyczaj nie widzę niczego atrakcyjnego do nabycia, fandomowa hermetyczność mnie męczy, no ogólnie jest słabo. A jednak dzieje się jakoś tak, że na Nordconie wylądowałam już po raz trzeci. Co jest niniejszym moim konwentowym rekordem, bo nigdzie dotąd nie wizytowałam więcej niż dwukrotnie (Imladris). Co więcej, nigdzie przedtem nie ośmieliłam się zaciągnąć Ulva – a tym razem pojechaliśmy całą rodziną: my i nasze psiecka. Co więcej: wreszcie, po dwóch latach kombinowania, udało się uczestniczyć w imprezie z noclegami! Precz, codzienne dojazdy PKSem do Jastrzębiej!

Do hotelu przybiliśmy w czwartek jakoś przed południem. Akurat dość czasu, żeby się na spokojnie rozpakować w pokoju i zaaklimatyzować. Już wtedy spotkało nas małe zaskoczenie, bo z regulaminu dostępnego na nordconowej stronie zrozumieliśmy, że ogólnie za obecność zwierząt w pokoju płaci się 125 zł niezależnie od liczby tych zwierząt (wszak dezynfekcję trzeba przeprowadzić tak samo za jednego psa jak i za osiem – zresztą, cytuję informacje z oficjalnej strony wydarzenia: „Pokoje w których przebywały zwierzęta muszą po pobycie zostać odkażone. W związku z tym należy wnieść opłatę 125zł w recepcji Ośrodka.” – czy to ja coś krzywo rozumiem, czy jednak nie ma tu wskazania typu „125 zł od łebka”?), a w recepcji okazało się, że mamy bulić za każde psiecko oddzielnie – toteż na początek pozbyliśmy się 250 zł i nadal do końca nie wiem, na którym etapie nastąpiło jakieś nieporozumienie. Ale dobra, jesteśmy spokojnymi ludźmi, więc przez kolejne pół roku będziemy mamrotać pod nosem, że nas w hotelu najzwyczajniej orżnęli na 125 zł, ale nikomu nic nie powiemy.
W czwartek było dość spokojnie. Łajkę zostawiliśmy w pokoju, a w teren zabraliśmy Vista. Strategia się sprawdziła: ona była grzeczna, on próbował się rzucić tylko na jednego psa ważącego 67 kg, wspaniałego Fergusa. Brawo ty, Viście.
Pierwszego dnia nie działo się zbyt wiele, jako że to czas dojeżdżania ludzi. Toteż dopiero o 17:00 odbyła się prelekcja, która – co tu dużo mówić – niczego nie urwała. Robert Bujniewski opowiadał o mitologii wikingów. Czy też raczej: próbował opowiedzieć? Wypadło to bardzo słabo. Miałam wrażenie, że sam za bardzo nie ogarniał tych najbardziej podstawowych zarysów mitologii, że prezentację przygotował naprędce pół godziny przed wystąpieniem i ogólnie jakieś to było nudne i chaotyczne. Inna sprawa, że – jeśli mam być szczera – moim zdaniem w ogóle temat był o wiele za szeroki na godzinne wystąpienie. Należałoby się tu skupić raczej na jakimś jednym aspekcie tej mitologii, na konkretnej postaci czy coś. Chociaż biorąc pod uwagę to niezbyt solidne przygotowanie (slajd, gdzie w nawiasie widniał napis „potrzebny przypis”? Serio, dziękujemy ci, Wikipedio), ograniczenie tematu mogłoby okazać się za małym udogodnieniem.
Wystąpienie skończyło się jakiś kwadrans przed początkiem kolejnego, na którym Grzegorz Szczepaniak miał mówić o muzyce inspirowanej kulturą nordycką. A skoro mieliśmy ten moment wolnego, no to śmignęliśmy do baru. I tak się złożyło, że nigdzie dalej już się nie ruszyliśmy: ktoś pogłaskał Vista, ktoś się nim zachwycił i zaczął rozmowę, po czym ani się obejrzeliśmy, jak nadeszła późna godzina wieczorna, czas na spacer, a także absolutny koniec jakichkolwiek prelekcji.

Jest Lagerta. Co może pójść źle?
W piątek byliśmy zdeterminowani od samego początku. Udało nam się wstać na tyle idealnie, żeby się ogarnąć rano i wyjść z psieckami, a potem zdążyć na prelekcję Marcina Szklarskiego „Podbój rosyjskiego Dzikiego Wschodu”. I muszę przyznać, że było to wystąpienie bez porównania sprawniej zrealizowane od tego czwartkowego. Widać było przygotowanie prelegenta i jego znajomość tematu. Dość zadowolona więc opuściłam salę.
Jako że kolejną prelekcję, która nas interesowała, mieliśmy dopiero o 16:00, do naszej dyspozycji zostawały dwie godziny wolnego. Akurat tyle, żeby coś zjeść i dać odpocząć oczom w pokoju… Oczy odpoczywały na tyle skutecznie, że zaspaliśmy o godzinę na prelekcję o 16:00… Ale, żeby nie było, wystąpienie Grzegorza Gajka o życiu skandynawskich kobiet we wczesnym średniowieczu nieco się przeciągnęło (jako że prelegent z godziny 17:00 nie dojechał na imprezę, więc było nieco luzu), no to jeszcze nawet załapaliśmy się na kawałeczek wystąpienia. A potem miał być panel poświęcony wikingom w sztuce i popkulturze – i popełniliśmy ten sam błąd co dzień wcześniej: usiedliśmy na chwilkę w barze. I ani się obejrzeliśmy, jak jakaś kobieta obcałowywała Vista, a inna opowiadała o kosmkach jelitowych jej suczki. W tym czasie Vist usiłował zeżreć twarz a to całuśnej pani, a to Fergusa, a Fergus kroczył godnie między stolikami i, cóż, był wielki. Serio, to nie był pies – to był źrebak.
Nie zjawiliśmy się więc ani na wspomnianym panelu, ani na prelekcji Pauliny Hendel o wampirach, demonach i zabobonach. No cóż – trudno. Dowiedziałam się za to o sposobie na przyspieszenie gojenia pewnych zranień za pomocą wstrzykiwania płytek krwi. Sprawa równie inspirująca, więc specjalnie się nie smucę. Szczególnie że ani nie jestem fanką paneli (zazwyczaj goście ślizgają się po temacie i opuszczam salę z ogromnym niedosytem), ani niekoniecznie chcę słuchać o wampirach i demonach (całkiem egoistycznie: swego czasu bardzo ostro wgryzałam się w temat i tak szczerze to nie sądzę, żeby ta prelekcja wniosła w moje życie coś, czego faktycznie nie wiem).

Vist zasłuchany.
Od razu widać przyszłego doktoranta.
Jako że w piątek udało nam się bardzo skutecznie zaszyć w barze i kompletnie zaniedbać prelekcyjne powinności, w sobotę postanowiłam być twarda. Sprawę ułatwiał fakt, że tym razem między wybranymi punktami programu nie mieliśmy pauz, toteż przechodziliśmy co najwyżej z sali do sali, bez ryzyka, że w międzyczasie ktoś nas zagada i pogłaszcze Vista.
Jedynym cieniem kładącym się na tym dniu była krótka wymiana zdań z pewną, tak myślę, bardzo smutną panią, która miała problem z przebywaniem w jednym pomieszczeniu z psem. I z jednej strony, ma się rozumieć, nie kłóciliśmy się, bo w recepcji byliśmy wyraźnie (no, wyraźnie jak wyraźnie – specjalnie o to dopytywałam, żeby uniknąć odbijania się od klamki w kolejnych dniach) poinformowani, że z psami tam nie wolno. Z drugiej jednak, naprawdę nie rozumiem, co konkretnie przyświeca komuś, kto twierdzi, że nie może zjeść swojego śniadania, jeśli trzy stoliki dalej pod stołem leży pies. Pies na smyczy, zaszczepiony, odrobaczony i pewnie zdrowszy od tej pani i całej jej rodziny (oczywiście, teraz nieco płynę, ale serio nie raz już stwierdzaliśmy, że nasze psiecka żywią się lepiej od nas i są bardziej od nas zadbane, jeśli chodzi o zdrowie). Jeszcze w przypadku alergii – okej. Ale takie „nie bo nie”? Jakim konkretnie zagrożeniem był dla tej pani Vist?
W każdym razie, ponieważ jesteśmy ludźmi grzecznymi i nieawanturującymi się, wzięliśmy nasz obiad i opuściliśmy pomieszczenie, absolutnie w duchu nie życząc pani udławienia się jajecznicą ani wetknięcia sobie słomki w nozdrza. Jesteśmy ponad takie rzeczy.

Zaczęliśmy od bardzo udanej prelekcji Grzegorza Gajka o magicznych przedmiotach i magii wikingów. Po raz kolejny: widać solidny risercz i ogólne obcykanie prelegenta w temacie. Słuchało się go z prawdziwą przyjemnością, co zresztą może się jakoś wiązać z tym, że – jak Grzegorz Gajek sam zaznaczył na wstępie – jest pisarzem (głupio przyznać, dotychczas z jego twórczości znam tylko opko Wolsungowe). Więc do pewnego stopnia rozumiem, że umie w narrację i opowiada tak, żeby chciało się tego słuchać. Tu i ówdzie przewinęły się też wątki autotematyczne, czyli wzmianki o własnej powieści – co ni mniej ni więcej, doprowadziło mnie do zupełnie innej powieści, bo niewikińskiej, którą zamierzam przeczytać (Powrót królów, oczywiście – cóż innego mogłabym chcieć przeczytać?).
Po tej prelekcji miało miejsce wystąpienie Rafała Nawrockiego poświęcone fantastyce w architekturze bloku wschodniego. Znów: sprawnie opowiedziane, interesujące. Początek wzbudził we mnie mieszane emocje, bo nie do końca czułam myśl przewodnią, ale potem było już coraz lepiej, a od architektonicznych latających spodków to w ogóle zaczęło się robić świetnie (w przeciwieństwie do prelegenta, ja akurat ogromnie lubię formę schroniska na Śnieżce). Zapisałam sobie mnóstwo tytułów do nadrobienia i zobaczyłam całkiem sporo budynków, o których istnieniu nie do końca wiedziałam.
Potem przetransportowaliśmy się do drugiej sali i tam osiedliśmy na wystąpienie Karoliny Czonstke i Bartosza Świątkowskiego o relacjach słowiańsko-skandynawskich we wczesnym średniowieczu. Wystąpienie, co tu mówić, było w pełni profesjonalne, świetnie przygotowane, a prelegenci nie do zagięcia, bo po prostu znali się na temacie, który poruszali. Jeśli miałabym doszukiwać się minusów, to będą to dwa szczegóły: po pierwsze, trochę brak synchronizacji, który z prelegentów co mówi w danym momencie. Miejscami miałam wrażenie, że jedno drugiemu wchodzi w słowo i niekoniecznie mi się to podobało. Drugi szczegół to coś, co mi osobiście trochę przeszkadzało, ale z kolei Ulv bardzo tego bronił: czyli ujęcie tematu. Ja twierdzę, że – ponieważ prelegenci to archeolodzy – specyfika ich branży sprawia, iż są zapatrzeni w rekwizyty. Więc opowiadają o rekwizytach, łupinkach dzbanków, szczątkach biżuterii i przebarwieniach na glebie tam, gdzie niegdyś była ściana chałupy – i to wszystko jest super cenne, ale brakowało mi w tym ludzi. Kiedy zamiast informacji „skandynawski garncarz pracował na terenach naszego Pomorza” dostaję informację „parę skandynawskich łupinek znaleziono na terenach naszego Pomorza”, jest to dla mnie trudniejsze do zwizualizowania i do wyciagnięcia konkretnych wniosków. Zabrakło mi plastycznych opisów, o. Ulv mówi, że te opisy przecież byłyby zmyśleniem, bo fakty są takie, że znaleźli parę łupinek dzbanka, a nie że skandynawski rzemieślnik cokolwiek robił – to już by były domysły. I ja to rozumem. Naprawę, ja to rozumiem i nie twierdzę, że ta prelekcja była zła. Ale jeśli chodzi o taką konwentową prelekcję, to chyba spokojnie odpuściłabym nieco naukowości na rzecz działającej na wyobraźnię narracji. Nie bez powodu obok publikacji naukowych występują publikacje popularnonaukowe.
Następnym prelegentem miał być ten sam, który nie dotarł na imprezę dnia poprzedniego – toteż okazało się, że przez godzinę sala będzie pusta. W tym czasie zdążyliśmy kupić coś do picia i wyjść z Vistem na spacer, a potem mieliśmy przynajmniej dobre miejsca na prelekcję Michała Cholewy i Piotra Cholewy o Austerlitz.
Prelekcja była świetna – jak to prelekcja Cholewów: temat bardzo dokładnie zgłębiony, show wciągające i zabawne, a nawet prezentacja chyba bez literówek. Wrażenie psuł tylko jakiś fachowiec-napoleonista, który za punkt honoru postawił sobie wściubiać swoje o wiele za dużo groszy wszędzie tam, gdzie tylko się dało. Rozwalało to rytm całej prezentacji i pozostawiło mnie z takim wrażeniem, że ogólnie niby było miło, ale ja nadal nie wiem, jak u licha przebiegła cała ta kampania. I to jest coś, co mnie jednak niemożebnie wkurza: jeśli się na czymś, człowieku, znasz, to po prostu zrób własną prelekcję. Jeśli jej nie robisz i przychodzisz na prelekcję do kogoś, to uszanuj tego kogoś i po prostu stul dziób. Ewentualnie fajny złoty środek znalazł wspomniany już wcześniej Bartosz Świątkowski, który po prelekcji Grzegorza Gajka o kobietach powiedział, co mu leży na wątrobie i z czym się nie zgadza – ale to było już po prelekcji. Nie rozwalał swoją mądrością całego wystąpienia. Pan fachowiec-napoleonista nie miał takich skrupułów i co trzecie zdanie wchodził w słowo prelegentom. I ja nie wiem, czy chciał błysnąć czy nie, ale w każdym razie bardzo mi obniżył poziom zadowolenia z tej prelekcji. Brawo.

A w niedzielę przed południem porzuciliśmy pokój pokryty od sufitu po podłogę psią sierścią (bez wyrzutów sumienia, wszak zapłaciliśmy za to dodatkowe 250 zł) i wróciliśmy do domu.
Ulv jest zadowolony. Myślę, że na jakieś 98% odwiedzimy Nordcon w przyszłym roku, szczególnie że tematyka Blade Runnerowa zdaje się ogromnie atrakcyjna (znaczy, chyba że hotel wywiesi nasze portrety z podpisem, że tych klientów nie obsługujemy). Wbrew temu, co mówiła w piątek wieczorem spotkana w barze randomowa dziewczyna chyba z Białegostoku, nie uważam, żeby w Nordconie chodziło wyłącznie o spotkania ze znajomymi i wspólne picie. Program imprezy – czyli prelekcje i panele – są dla mnie ogromnie ważne i zapewne to się nie zmieni. Lepiej wspominam prelekcyjną sobotę niż nieco bezsensownie przepity piątek, choć nie przeczę, jedno i drugie miało swój urok. Może zresztą to jest fajne w Nordconie, że potrafi zadowolić zarówno takie osoby, jak owa wspomniana dziewczyna, która chciała po prostu pogadać przy piwie ze znajomymi, z którymi od roku nie gadała, jak i mnie, która szuka wiedzy i inspiracji na prelekcjach. To impreza, która nikomu nie mówi, jak się trzeba bawić.
Wrażenia zdecydowanie pozytywne, nawet mimo pewnych zgrzytów tu i ówdzie. Chcieliśmy zobaczyć kometę, ale były chmury. Łajka dopiero ostatniego wieczoru postanowiła wydrapać sobie w drzwiach drogę do wolności. Takie tam. Ogółem - Fraa poleca Nordcon.

wtorek, 4 grudnia 2018

Dziki Zachód, jakiego nie znamy: "Ballada o Busterze Scruggsie"

(źródło)

Wspominałam swego czasu, że o ile Netflix radzi sobie z serialami (no, przynajmniej mi udaje się trafiać na udane produkcje), o tyle póki co mam niebywałego pecha, jeśli chodzi o netflixowe produkcje pełnometrażowe: zawsze coś w nich nie gra. Albo jakoś niegramotnie zmontowane, albo mają dziury logiczne (mimo że pretendują do ambitnego hard sf), albo tempo  nie do końca takie, jakiego należałoby oczekiwać... No zawsze coś. Dlatego do "Ballady o Busterze Scruggsie" podchodziłam pełna rozterek. Z jednej strony, trudno nie mieć wielkich oczekiwań wobec produkcji firmowanej nazwiskiem braci Coenów, którzy zdążyli już udowodnić, że western w ich rękach zamienia się w prawdziwe złoto. Z drugiej jednak: to film Netflixa... Z trzeciej: kamaan, jaka obsada! Dodatkową zachętą był trailer, co tu kryć - bardzo udany i pełen uroku.
No i tak się stało, że w końcu zasiedliśmy do seansu.

Powiem tak: to dziwny film. Zresztą, to prawdę mówiąc wcale nie jest film. To znaczy nie jest to pełen metraż i myślę, że tym właśnie Netflix wygrał. Bo nie zrobił po raz kolejny czegoś, co mu nie wychodzi. Dostajemy zbiorek sześciu epizodów, (pozornie?) niezwiązanych ze sobą. Każda z historii jest inna i mimo że wszystkie osadzone są na szeroko pojętym Dzikim Zachodzie, naprawdę trudno je ze sobą porównywać.
Otwierającą opowieścią jest tytułowa ballada o niejakim Busterze Scruggsie, Słowiku z San Saba. I już na tym etapie łatwo się zorientować, że będziemy mieć do czynienia z dziwacznymi historiami o, hmm, oryginalnym rozwoju fabuły. Dodatkowo pierwszy z epizodów zaskoczył mnie poziomem krwistości. Zaczyna się niepozornie, od śpiewającego kowboja przemierzającego pustynię (i ta jego piosenka, którą do dziś - wiele dni po seansie - wciąż bezwiednie zdarza mi się nucić), by zaraz przeobrazić się w serię brutalnych strzelanin, przeplatanych – a jakże! – kolejnymi pogodnymi piosenkami. Zresztą, finałowy utwór jest serio bardzo ładny, ale nie należy się dziwić, skoro wykonuje go Willie Watson – amerykański muzyk bluegrassowy i folkowy, gitarzysta, piosenkarz, banjo...ista...? (nie mam pojęcia, jak się nazywa człowiek grający na banjo) W każdym razie ktoś, kto ze wszech miar miał prawo się sprawdzić w roli, do której został zaangażowany.
Kiedy już mniej-więcej załapałam, co mnie czeka podczas tego seansu, druga opowieść postanowiła, no cóż, udowodnić mi, że o niczym nie mam pojęcia.
(źródło)
Epizod Near Algodones w niczym nie przypomina Ballady…. Główny bohater zdaje się zupełnym przeciwieństwem Bustera: jest małomówny, przystojny (żeby było zabawniej, gra go James Franco, którego kojarzę przede wszystkim jako niepokojąco dobrego odtwórcę roli Tommyego Wiseau), no i ma sporego pecha. Obie historie są przesycone trochę absurdalnym, mocno czarnym humorem, ale w każdej to wygląda nieco inaczej.
No i w obu epizodach za to widać dziwną skłonność do stawiania lokali usługowych pośrodku pustyni.

Nie jest tak, że cały ten zbiór opowieści to tylko absurdalne, mroczne heheszki. Zupełnym zaskoczeniem był dla mnie epizod All Gold Canyon z Tomem Waitsem w roli podstarzałego poszukiwacza złota (mieszam kolejność, ale nieważne). Ta historia toczy się leniwie, jakby bez pośpiechu, pozwalając widzowi na oswojenie się z głównym bohaterem i nacieszenie oczu pięknymi widokami. Po obejrzeniu całego epizodu można odnieść wrażenie, że właściwie nic się nie wydarzyło. Ot, dzień jak co dzień (w zasadzie chyba z trzy dni), jeleń wrócił na polankę, rzeka dalej płynie. Ale przecież jednak wiemy, że coś się zmieniło. Że są ludzie, dla których zmieniło się właściwie wszystko. Coenom udało się w tej opowieści pięknie zestawić te dramatyczne wydarzenia z życia bohaterów z jednoczesną obojętnością natury. Epizod pokazuje zarazem wielkość i małość człowieka, w dodatku bez zbędnego gadania i bez grama moralizatorstwa. Coś fantastycznego.

(źródło)
Mamy też historię Meal Ticket z Liamem Neesonem w roli głównej – wędrownego impresario. Głównej, choć przecież wypowiada raptem parę zdań i tak naprawdę uwaga widza skupia się raczej na jego partnerze, oratorze i aktorze, Harrisonie (Harry Melling). Co jest zresztą wcale niegłupim zabiegiem, bo mocno podbija emocje w finale opowieści. Cała historia zaś jest tak naprawdę budowaniem nastrojowej otoczki dla właśnie tego finału. Nie mamy skomplikowanej fabuły, rozbudowanych wątków ani głębokich dialogów. To opowieść zbudowana z, mogłoby się zdawać, niczego: pojedynczych gestów, kolejnych zlewających się ze sobą wieczorów, narastającego znużenia. Mamy do perfekcji doprowadzoną zasadę „show, don't tell”.

Przedostatnia historia, The Gal Who Got Rattled, jest chyba najdłuższa ze wszystkich. Tak jak pozostałe, raczej donikąd się nie spieszy: powoli buduje bohaterów, pozwala im nawiązać głębsze relacje, tylko po to, żeby pod koniec zaskoczyć widza.

Moją ulubioną opowieścią był jednakże ostatni epizod: The Mortal Remains. I będę spoilować w tym akapicie – żeby nie było, że nie ostrzegałam. Tutaj z kolei mamy właściwie tylko gadanie. Bohaterów zawieszonych trochę w pustce, którzy – tak się akurat złożyło – razem jadą dyliżansem. Nic – lub prawie nic – o nich nie wiemy, może poza tym, co sami o sobie powiedzą w toku rozmowy. A jednak aura niezwykłości, jaka nad nimi wisi, jest aż gęsta. Historia jest przesycona subtelnym humorem, tajemnicą, no a przede wszystkim: daje nam absolutnie fantastycznego bohatera – takiego w typie Poe z Modyfikowanego węgla. Czarującego, budzącego sympatię, ale i niepokój jednocześnie. Prawdę mówiąc, po prostu urzeka mnie tak umiejętne połączenie westernu z trochę jakby mistyczną opowieścią o przejściu w zaświaty. No bo w sumie tym jest dla mnie ten epizod. Zamiast Charona mamy wprawdzie woźnicę, który nigdy się nie zatrzymuje, ale skojarzeń pojawia się aż nadto. W dodatku nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pasażerem wiezionym w worku jest nikt inny, jak właśnie Buster Scruggs z pierwszego epizodu.
Już nie spoiluję.

(źródło)
Nawet jeśli człowiek nie ma ochoty jakoś szczególnie pochylać się nad każdą z historii i rozważać, co ona tak naprawdę znaczy, te epizody są po prostu bardzo umiejętnie skonstruowane, świetnie zagrane i ogląda się je z przyjemnością. Ale im głębiej się wnika w tę produkcję, tym więcej wychodzi elementów, które tylko podbijają wartość całości. Nie wspomnę już o rozlicznych easter eggach, o których - przyznaję - nie miałam pojęcia, ale kiedy zaczęłam o nich czytać, okazało się, że nawet sceny i zdania pozornie pozbawione większego znaczenia, jednak są bardzo gruntownie przemyślane. Mam ogromną ochotę powtórzyć sobie seans i pobawić się w wyłapywanie tych wszystkich detali.

Ballada o Busterze Scruggsie to produkcja ze wszech miar udana. Widać, co z westernu potrafią wycisnąć ludzie, którzy po prostu potrafią w robienie filmów. Jest czasem smutno, czasem wesoło, a twórcy potrafią sprawić, że widz będzie się śmiał podczas zabijania i smucił, kiedy bohater przeżywa. Dużo w tym filmie dziwności, dużo emocji i stosunkowo mało słów. Zdecydowanie warto obejrzeć.



– I'd like me a splash of whiskey to wash the trail dust off my gullet and keep my singing voice in fettle.
– Whiskey's illegal. This is a dry country.
– Well, what are they drinking?
– …whiskey. They's outlaws.

czwartek, 8 listopada 2018

Zagłada, kosmici i wojna: "Fantazmaty. Tom II"

(źródło)

Autor: praca zbiorowa, pod red. Dawida Wiktorskiego
Tytuł: Fantazmaty. Tom II
Miejsce i rok wydania: Kraków 2018
Wydawca: Fantazmaty

Jak łatwo zauważyć, sporo ostatnimi czasy u mnie antologii - cóż zrobić, akurat mamy jakiś taki czas obfitości. Dopiero co sekcja literacka ŚKFu pokazała światu świetną antologię „Skafander i melonik”, niedługo po tym miłośnicy fantastyki mogli przeczytać bardzo dobre „Fantazmaty”, a po nich - również nierozczarowujący - zbiór opowiadań Marcina Rusnaka. A teraz dostaliśmy drugi tom „Fantazmatów”. I, co oznajmiam z prawdziwą przyjemnością, również jest dobrze. To naprawdę niesamowite, że w tym całym szeregu antologii tak naprawdę nie ma takiej, o której mogłabym powiedzieć, że jest słaba. Oczywiście, nie wszystkie opowiadania przypadły mi do gustu, ale to już taka specyfika antologii w ogóle.
Ale do rzeczy.

Drugi tom „Fantazmatów” to dwadzieścia opowiadań mniej i bardziej początkujących autorów, którzy przeciągają czytelnika przez bardzo szerokie spektrum światów, gatunków i nastrojów. To zresztą samo w sobie można poczytywać zarówno na plus, jak i na minus antologii, w zależności od gustu. Ja osobiście jestem zdania, że bardziej mi podchodzą zbiory tekstów mających jakiś wspólny mianownik - przy antologiach takich jak „Fantazmaty” najzwyczajniej w świecie mam kłopot z tymi przeskokami: raz czytam klimatyczną baśń, by zaraz potem rzuciło mną w postapo, a potem w urban fantasy z autentyczną historią w tle. A ja lubię zanurzyć się w klimacie opowieści i przez pewien czas w nim pozostać. Ale cóż, od tego bądź co bądź są powieści.

Gdybym miała w jak największym skrócie opisać swoje odczucia względem drugiego tomu „Fantazmatów”, to nasuwa mi się chyba to, że zdecydowanie bardziej przemówiły do mnie teksty z gatunku postapo niż na przykład fantasy. Ale to taki moment, w którym chyba uświadamiam sobie, że po prostu gdzieś w międzyczasie przestałam gustować w fantasy. Dlatego też otwierającą zbiór „Baśń o Łowcy”  Marcina Monia wspominam jako rzecz mocno intersującą: w moich oczach to coś w rodzaju postapo właśnie, albo raczej post-postapo. Z istotą, którą trudno pojąć ograniczonym ludzkim umysłem, i z tkwiącą gdzieś w tym myślą, która trafia bardzo w mój gust: sensem istnienia tytułowego Łowcy jest... no cóż, właśnie to: bycie Łowcą. Autor ładnie kreśli jego obcość, a jednocześnie czytelnie przedstawia myśli i emocje towarzyszące bohaterowi. Zdecydowanie dobre otwarcie antologii.

W ogóle chciałabym uniknąć omawiania punkt po punkcie kolejnych tytułów, dlatego też spróbuję je pogrupować: na pierwszy ogień wspomnę o tych, które przemówiły do mnie najmniej. Akurat, wbrew temu, co napisałam wyżej, nie jest to fantasy. Mój dylemat dotyczy opowiadań splatających fantastykę z historią. Namierzyłam w całej antologii trzy takie teksty: Rękojeść z masy perłowej Macieja Musialika, Dziewczyny-maliny Rafała Cuprjaka i Dziewczyna z chlebem Michała Studniarka. Właściwie każdy z tych tekstów jest sprawnie napisany i trudno mi zarzucić im jakiś konkret – poza tym, że są… cóż, emocjonalnie blade. A w mojej opinii zdecydowanie nie powinny takie być, skoro dotykają problematyki obozów zagłady, getta czy bombardowania Warszawy. Może to za ciężkie tematy, żeby wrzucać je między antologię opowiadań fantastycznych. Może czytelnik bez odpowiedniego „nastrojenia” nie odbierze tego jak należy. W każdym razie coś tu nie do końca zagrało. A może to tylko ja.

Innym rodzajem opowiadań są teksty w klimacie ludowych baśni. I te już radzą sobie bez porównania lepiej: Bajka o głupim Jasiu Anny Grzanek oraz Zofia i korzenie Anny Karnickiej są wprawdzie zupełnie różne i utrzymane w odmiennych stylach, niemniej przy obu miałam wrażenie, że zagłębiam się w jakiś lokalny folklor i magię istniejącą gdzieś tuż pod powierzchnią normalnego życia na wsi. Oba opowiadania mają świetny, nierzeczywisty nastrój i bohaterów, do których łatwo się przywiązać, którzy intrygują i każą czytać dalej.

Przyjemną lekturę, choć nie pozostawiającą we mnie większego sentymentu, stanowią opowiadania spod znaku szeroko pojętego fantasy. Mamy tutaj różne jego oblicza: będzie trochę i o wojnie, i o przeznaczeniu, i o magii, bohaterowie będą młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety, ludzie i nieludzie. Trzeba przyznać „Fantazmatom”, że zdecydowanie uniknęły jakiejkolwiek powtarzalności i każde z opowiadań jest jedyne w swoim rodzaju: czy to Iskra z Edry Marii Zdybskiej, czy Ciemność i lustro Artura Laisena, Nagroda wojownika Sylwii Finklińskiej albo Zdrada w Schiverheim Łukasza Trykowskiego. Wszystkie są na swój sposób dobre, choć to po prostu nie moja stylistyka. No i muszę przyznać, że Iskra z Edry jest mocno przewidywalna, a bohaterowie wydają mi się nieprzyjemnie sztampowi. Co w niczym nie umniejsza temu, że pustynny klimat jest fajnie, dosadnie nakreślony, a i nie mogę nie wspomnieć o tym, że ekwirachny absolutnie FTW.

Jak mówiłam, ta antologia to dwadzieścia opowiadań. Nie wspomnę o każdym z nich, ale chcę wspomnieć o tych, które zrobiły na mnie szczególnie dobre wrażenie: w większości będą to kosmosy i postapokalipsa.
Dom Anny Hrycyszyn, miałam okazję przeczytać już wcześniej. Co w niczym mi nie przeszkodziło spotkać się z nim ponownie: to bardzo sprawnie napisana, rzetelnie dopracowana historia, bardzo w stylu autorki. Mamy więc kosmosy, bohaterkę, która jest po prostu postacią, bez potrzeby udowadniania światu, że jest żeńską postacią, no i emocje. Dużo emocji. Mimo że czytając mocno odczuwa się, że to sci-fi z całym dobrodziejstwem inwentarza, to właśnie one wybijają się na pierwszy plan. A sam pomysł Szczęściarzy ogromnie mi się podoba - to zresztą jest tylko jeszcze jedna cecha pisania tej autorki: w stosunkowo krótkim tekście nakreśla koncepcję, która intryguje i każe wyczekiwać, czy może kiedyś jeszcze coś na ten temat zostanie napisane...? (na ciebie patrzę, Fiksie)
Dużym i niesamowicie pozytywnym zaskoczeniem było dla mnie Budzenie zmarłych Filipa Laskowskiego. Początkowo opowiadanie wydawało mi się dość sztampową postapokalipsą, ale im dalej w las, tym lepiej to wszystko wyglądało, a ostatecznie to jeden z najlepiej przeze mnie wspominanych tekstów w tej antologii. Pozytywne wrażenie budzi już od momentu, w którym czytelnik zaczyna widzieć, jak fajnie i drobiazgowo jest opracowany świat, w którym rozgrywa się akcja. Podczas lektury zaczyna się wierzyć w społeczeństwo zamieszkujące bunkier, wykształconą tam strukturę i obyczaje. No i to, co do mnie szczególnie przemawia, to oczywiście Josipowie - i to nie sam fakt, że istnieją tam ludzie zajmujący się tym, czym się zajmują, tylko właśnie fakt, że Mateusz nazywa ich Josipami. Że widzi w nich Josipów. To drobiazg, ale niesamowicie mnie urzekł. Może nawet bardziej niż sama historia Mateusza i jego przemiana - tutaj mamy, tak myślę, sięgnięcie po dość klasyczny motyw, choć bardzo zgrabnie zaprezentowany. Ach, no i jeszcze krótki wątek ojca Balabanowa - krótki, ale dobry i emocjonalny.
Jam Jest Michała J. Sobocińskiego początkowo sprawia wrażenie głównie zabawy zaimkami i paroma innymi słówkami - i nie ukrywam, że przez moment myślałam, iż tak właśnie będzie do końca. Tymczasem opowieść szybko skręca w stronę poruszającej historii o izolacji, osamotnieniu i odmienności, która to historia wcale nie kończy się tak, jak początkowo myślałam. Jedno z moich ulubionych opowiadań, żeby było zabawniej - znów postapo, co generalnie daje mi do myślenia, że postapokalipsa w rodzimej literaturze ma się wcale nieźle i na szczęście nasi autorzy z powodzeniem wyrywają się z banalnych ram Metra 2033 czy innej „Fabrycznej Zony”.

Z innych opowiadań, które wywarły na mnie jak najlepsze wrażenie, mamy jeszcze tekst zamykający antologię, czyli Incydent helenowski Tomasza Krzywika – chociaż z pewnym zaskoczeniem odkryłam, że to w gruncie rzeczy fanfik Lovecrafta. Co zresztą daje mi do myślenia: czy był niedawno jakiś konkurs na opowiadanie Lovecraftowskie? Wszak w zbiorze opowiadań Marcina Rusnaka też mieliśmy sięgnięcie po te klimaty. Tym razem zdecydowanie mocniej widać inspirację - pojawia się nie tylko Przedwieczny, ale i cały styl bardzo wyraźnie czerpie od Samotnika z Providence. Co jest z jednej strony super fajne, bo autor naprawdę sprawnie naśladuje wielkiego klasyka, z drugiej jednak - cóż, ewidentnie styl Lovecrafta wmiksowany we współczesną prozę nie ma racji bytu. Mimo że Tomasz Krzywik zrobił to najlepiej jak się dało, narrator i tak raz po raz wypadał dziwacznie i pretensjonalnie, czasem wręcz te wspaniałe słowa typu „bluźnierczy” czy „odrażający” zdawały mi się zupełnie nieadekwatne do opisywanej sytuacji. Inna sprawa, że opowiadanie z czasem nabiera coraz więcej lovecraftowskich rumieńców i coraz mocniej wciąga, kończąc zdecydowanie na moim małym podium.

To dobra antologia - co zresztą już nie zaskakuje, bo Fantazmaty ogólnie zdają się trzymać poziom. Jak wspomniałam, nie każde opowiadanie mnie urzekło, ale myślę, że w tym przypadku dochodzą do głosu już głównie osobiste gusta czytelników, niż rzeczywiste mankamenty samych tekstów. Te, w moim odczuciu, są bez wyjątku dobrze napisane. Nie miałam baboli do czepiania się, nie chciało mi się zgrzytać zębami nad nieumiejętnie zarysowanym światem czy niedorobioną postacią. Wszystko wydaje się takie, jakie być powinno, choć nie zawsze to „powinno” równa się „jak akurat ja lubię”. Tak czy owak, antologia zdecydowanie warta polecenia.

czwartek, 18 października 2018

Anna "Siemomysła" Hrycyszyn - wywiad

Siem na tle parowozu - muzeum kolejnictwa
w Jaworzynie Śląskiej.
fot. SieMonsz ;)

Anna „Siemomysła" Hrycyszyn – rocznik 1978, gliwiczanka, z wykształcenia tyflopedagog. Szczur lądowy beznadziejnie zakochany w morzach, statkach i okrętach, a do tego wielbicielka rewolucji przemysłowej i architektury obronnej. Echa tych fascynacji pojawiają się w jej tekstach. Przygodę z pisaniem rozpoczęła od publikacji w drugim tomie Fantazji Zielonogórskich.

***

Fraa: Cześć, Siem. Czy też raczej Aniu? Przyznam, że poznałam Cię jako Siemomysłę i trudno mi przychodzi zwracanie się do Ciebie po imieniu. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Mówiłam Ci kilka lat temu, że przeprowadzę z Tobą kiedyś wywiad. Ten czas właśnie nadszedł. Wiesz, co to oznacza?
Siem: Że będę musiała odpowiedzieć na pytanie skąd czerpię inspiracje? Oraz: obawiam się, że jak zaczniesz do mnie mówić „Aniu” to nie będę wiedziała, że o mnie chodzi…

F.: Doskonała odpowiedź. Choć niepełna. Obiecałam Ci wtedy dwa pytania, a to o inspiracje jest tylko jednym z nich. Powiedz więc – teraz, z perspektywy kilku lat od debiutu: jakie to było uczucie, zobaczyć swoją książkę na księgarnianej półce?
S.: Przyznam, że bardziej pamiętam ten fakt z powodu zdjęcia, które wtedy zrobiłam (to chyba jasne, musiałam mieć twardy dowód zawsze przy sobie, a nie mogłam zamieszkać w tamtym empiku) niż jakiegokolwiek innego. Było miło. Postanowienie życiowe odhaczone – książka na półce w księgarni przed czterdziestką. Mogę umrzeć. Albo pisać dalej i myśleć o kolejnej książce na półce. W międzyczasie zaś doszłam do wniosku, że wcale nie o to chodzi. Półka w księgarni to środek. Celem są czytelnicy. A do nich tak naprawdę dociera się innymi drogami.

F.: No właśnie: a jakimi? Jakie drogi ma do dyspozycji początkujący pisarz, żeby dotrzeć do czytelnika? Bo przecież samo wydanie książki to tylko pierwszy krok. Potem ta książka musi się sprzedać i musi żyć.
S.: Trudno mi rzucać ogólnikami, które stanowiłyby przepis dla każdego i zawsze. Mogę za to opowiedzieć, co ja robię, żeby o „Niezatapialnej” wiedziało jak najwięcej osób. Oczywiście zaczęłam od facebooka i profilu autorskiego. Spamowanie nim znajomych wciąż sprawia mi trudność i to się pewnie nigdy nie zmieni, bo w końcu dlaczego mam atakować niewinnych ludzi, żeby mnie „polubili”. Poprosiłam obcych – wtedy – ludzi o zrobienie sesji zdjęciowej z bohaterkami książki, bo zachwyciłam się ich fotografiami w klimacie steampunkowym. Tak poznałam grupę Altersteam, z której członkami wciąż planujemy podbój świata. Najwięcej satysfakcji sprawiają mi jednak spotkania twarzą w twarz – jeżdżę na konwenty, biorę udział w panelach, mam swoje sztandarowe prelekcje i widzę, że coraz więcej osób na nie zagląda.
Wszystkie te działania można określić jednym hasłem – marketing szeptany. Moim zdaniem to właściwie jedyny sposób dostępny dla początkującego pisarza. Oczywiście jeśli robię to wszystko sama, zasięg nie jest imponujący, delikatnie rzecz ujmując. O sile kupy nie trzeba nikogo przekonywać. Fantazmaty są świetnym przykładem. Ich zasięgi są tak duże, bo wszystkie zaangażowane osoby działają razem, udostępniając informacje i zataczając coraz szersze kręgi.
Grupy literackie typu Harda Horda powstają właśnie po to – żeby można było dotrzeć do jak największej liczby potencjalnych czytelników z produktami ich członków (członkiń w przypadku tej ostatniej). Ostatnio także sekcja literacka „Logrus” Śląskiego Klubu Fantastyki, do której należę, zaczęła mocniej stawiać na promocję swych autorów. Polconowa premiera „Skafandra i melonika” przyciągnęła sporą grupę osób, pracujemy nad zahaczeniem się w pamięci czytelników, dzięki uczestnictwu w targach (Śląskie Targi Książki, Targi Fantastyki) i wydarzeniach fandomowych. Po prostu bywając tam, gdzie mamy szansę na spotkanie z potencjalnymi odbiorcami naszych tekstów.

Fot.: Szymon Gonera
F.: To wszystko brzmi tak naprawdę jak masa zachodu: jeździć, opowiadać, do prelekcji trzeba się jakoś przygotować, sesja zdjęciowa też nie dzieje się w godzinę i wymaga przygotowań. Czy nadal traktujesz pisanie jak „przygodę”, która zaczęła się wraz z publikacją w „Fantazjach Zielonogórskich” opowiadania „Manifest”? Piję tu, oczywiście, do Twojej notki biograficznej, którą można znaleźć chociażby na portalu Lubimy Czytać.
S.: Traktuję je chyba nieco poważniej. Przygoda to dla mnie coś bardziej z doskoku. Zaczyna się i się kończy. Wraz z wydaniem książki, z pojawieniem się profilu na Lubimy Czytać sprawa nabrała ciężaru. Przestała być tylko moja, nagle pojawili się ludzie, których nie znam/nie znałam, a którzy pytają – czy będzie ciąg dalszy? Co teraz piszesz? Bo że nie piszę – bo na przykład nie mam czasu – to ktoś, dla kogo jestem tylko autorką/pisarką nie bierze pod uwagę. Przynajmniej ja nie brałam tego pod uwagę, gdy czekałam na kolejne książki pisarzy, którzy mnie zaciekawili. Tymczasem okazuje się, że albo jeżdżenie albo pisanie. Albo promocja albo produkcja czegoś, co można będzie promować. Mam wrażenie, że wypuściłam się na te wody za wcześnie, trzeba było najpierw napisać z dziesięć powieści i zapełnić nimi szufladę, z której teraz można by było wygrzebywać kolejne pozycje, żeby o mnie nie zapomniano. Tymczasem tak nie zrobiłam, a jako że pisanie w moim życiu musi się zmieścić razem z Mężem (który jakoś nie jest szczególnie zadowolony, że moje hobby jest tak egoistyczne) pracą zawodową, przyjaciółmi, rodziną, klubem, kotem i snem, to przyszła pora na trudne decyzje. I tak – ustaliłam sama ze sobą, że dopóki nie zakończę dwóch obecnie najistotniejszych dla mnie projektów pisarskich, nie biorę udziału w żadnych konwentach jako prelegent, a do tego silnie ograniczam wyjazdy poza mój śląski grajdołek.

F.: Pojawiają się myśli, żeby ułatwić sobie życie i, na ten przykład, przestać pisać?
S.: Ze wstydem przyznaję, że tak. Zrobić postanowienie i odpuścić. Nadal jeździć na konwenty, przychodzić na spotkania sekcji literackiej, działać klubowo, ale nie pisać. Nie czuć wyrzutów sumienia, że nie piszę i nie martwić się na zapas frustracjami nieuniknionymi w procesie wydawniczym. Tylko co z tego? Ilekroć w mojej głowie postanie taka myśl, tylekroć przychodzi pomysł na nowy tekst albo ktoś puka i szepcze miłe słówko o moich dotychczasowych osiągnięciach. I cierpliwie zrywane nitki budują się od nowa. Pisanie jest wspaniałe. Pozwala mi tworzyć światy na moich zasadach i zaludniać je tymi, którzy mi się wydają interesujący. To jest swego rodzaju władza, a władza jest jak narkotyk ;)

F.: Czy teraz, kiedy zmieniło się Twoje podejście do pisania, zmieniły się także metody? Jak przystępujesz do pisania opowiadania teraz, a jak to wyglądało w 2012, kiedy powstał „Manifest”?
S.: Myślę, myślę, myślę… Mam duży stół i profesjonalne krzesło z wieloma ustawieniami, których nie ogarniam. I innego lapa, bo tamtemu umarła klawiatura za dużo razy. No i jest jeszcze panika, której wcześniej nie czułam związana z “czy to się IM spodoba”? Przy pierwszych tekstach pisałam dla siebie. Nawet jeśli ktoś je dostawał do czytania nie czułam strachu przed oceną. Teraz tak, bo już wiem, że umiem tak, żeby się podobało. A skoro umiem, to nie powinnam nikogo zawodzić jakąś szmirą, nie?
Ale! Ty pytałaś o metody. O plan? Konspekt? Inne takie? Tu nie zmieniło się kompletnie nic. Wpada mi do głowy myśl. Zakotwicza się, zakorzenia, siadam i piszę. Nie potrafię planować szczegółowo. Wiem skąd wychodzę i do czego zmierzam, ale jakimi drogami tam dojdę i czy na pewno tam okazuje się w trakcie.

F.: Jeszcze przez chwilę pokręcę się wokół „Manifestu”: jak – z perspektywy czasu oceniasz ten tekst? W ogóle wracasz do niego czasem?
S.: Prawdę mówiąc boję się ;) Już w pierwszym zdaniu zaginął podmiot… Narracje pierwszoosobowe różnych osób są takie same, a zakończenie… cóż… spuśćmy na to zasłonę milczenia albo upierajmy się, że to limit słów ;) Ale pomysł uwielbiam do dziś. Ludzie z różową watą w głowie, dla których wszystko jest piękne i ta garstka odpornych na propagandę. Napisałabym to znacznie lepiej dziś pod względem technicznym to niewątpliwe, bo mnóstwo nauki i świadomego pisania za mną, ale wciąż to zupełnie dobry tekst.

F.: Jak to się stało, że do pisarskiego debiutu wybrałaś akurat „Fantazje Zielonogórskie”? Wydaje się, że to dość duże wyzwanie na początek: osadzić akcję w rzeczywistym miejscu, które nie jest „twoim” miejscem (czyli na przykład Gliwicami).
S.: Tu akurat odpowiedź jest bardzo prosta – bo zobaczyłam gdzieś w internetach (podejrzewam, że podesłała mi to jedna z koleżanek blogerek) hasło KONKURS. Byłam świeżo upieczoną adeptką pisania. Chciałam się sprawdzić, jak chyba każdy prędzej czy później. „Fantazje Zielonogórskie” się po prostu napatoczyły i dały mi taką możliwość, a także – w późniejszej perspektywie – ogromnego kopa do działania.

Dziewczyny z Niezatapialnej w interpretacji
grupy Altersteam.
fot. Dariusz Nivelis Mysłowski
F.: No właśnie, jak przebiegała Twoja pisarska kariera począwszy od „Manifestu” – to jesteśmy w stanie prześledzić. A co było wcześniej?
S.: Nic. Zaczęłam pisać na zasadzie świadomej decyzji „będę pisarką” w 2012 roku. I z 2012 roku jest „Manifest”. Mój pierwszy skończony tekst. W tym samym czasie wrzucałam sobie na bloga „powieść” w odcinkach o magicznych rękawiczkach ożywiających kamienice, ale Onet miłosiernie skasował swoją gałąź blogową i obecnie ten twór spoczywa w pokoju w czeluściach mego dysku ^^

F.: A niedługo potem wzięłaś udział w NaNoWriMo. Możesz przybliżyć nam, jak do tego doszło i jak rozwija się Twoja przyjaźń z tą akcją? Bo skądinąd wiem, że to nie była jednorazowa przygoda.
S.: Pomysł przyszedł oczywiście z internetów. Bardzo szybko się przekonałam, że przypadkowe znajomości zawierane na podstawie wspólnych zainteresowań owocują obficie i ciekawie. Niejaka Fraa napisała mi w blogowym komentarzu, że skoro lubię pisać, może NaNoWriMo jest dla mnie. Wtedy w 2012 roku to był strzał w dziesiątkę. Poznałam mnóstwo ludzi piszących mniej lub bardziej amatorsko, z którymi kontakty utrzymuję po dziś dzień i od których wiele się nauczyłam. Znalazłam doskonałe źródło bet (gatunek rzadszy niż się wydaje, bo prawdziwa beta nie dość, że wypowiada się na temat tekstu szerzej niż „lubię/nie lubię”, to jeszcze potrafi podpowiedzieć, gdzie zabrakło nacisku na konkretny element, co jest zbędne, co razi, ale też robi to niezależnie od sympatii do autora), przekonałam się, że potrafię pisać w każdych warunkach i być systematyczna, nauczyłam się odblokowywać w chwilach zastoju. NaNoWriMo to coś, czego warto spróbować, choćby nie wiem, jak absurdalne wydawało nam się napisanie 50 tysięcy słów w miesiąc i jak bardzo nie wierzylibyśmy w to, że można je nazwać powieścią. Jasne, że przeważnie nie można, ale można je nazwać powieścią przed redakcją. To z pewnością. Podczas akcji NaNo w 2013 powstała „Niezatapialna” – efekt radosnej zabawy konwencją (steampunk) i motywami, które lubię (rewolucja przemysłowa, siwowłosy mentor o wyglądzie Seana Connery’ego, babska załoga na pirackim parowcu, miłość między wrogami). Pisanie jej dało mi mnóstwo pozytywnych emocji i zawsze będę za to sławić NaNo. Natomiast teraz – po wydaniu – jest mi ciężko. NaNo ma to do siebie, że wewnętrzny redaktor na jego czas powinien spakować walizki i grzecznie pojechać do sanatorium. Mój już nie chce. Walczy o jakość każdego zdania, ja nie wyrabiam limitów, ludzie dookoła są zajarani i szczęśliwi, a ja sfrustrowana. Ostatnie NaNo jakie wygrałam (czyli napisałam 50 tysięcy słów) to rok 2015. W 2016 i 2017 zakładałam powieść i rezygnowałam. Co będzie teraz? Zupełnym przypadkiem w moim grafiku akurat na listopad przypada praca nad opowiadaniami o detektywie Fiksie (pierwsze do przeczytania w antologii „Skafander i melonik”). Zupełnym przypadkiem, powtarzam.

F.:Na początku była „Niezatapialna”, potem wygłaszałaś prelekcje, napisałaś poświęcony gatunkowi artykuł, teraz pojawił się detektyw Fiks – steampunk jest Ci bliski. Skąd fascynacja właśnie tym gatunkiem?
S.: Z zestawienia moich fascynacji XIX-tym wiekiem (architekturą, głośnymi maszynami oraz modą) i wizualnością steampunku. Zdjęcia w tym klimacie są po prostu radością dla oka, jakkolwiek absurdalne by nam się na logikę wydawały parowe protezy czy gogle na cylindrze. Dodam też, że pisanie steampunku w ten sposób, by nie utonąć w opisach strojów i gadżetów, by nie zakopać punku pod zewnętrznym blichtrem wcale nie jest łatwe. To wyzwanie. I dlatego pewnie będę się kręcić wokół tego klimatu jeszcze długo.

F.: Ale nie tylko, prawda? Dość często można Cię spotkać również w kosmosach. A czujesz, że są jakieś gatunki, których z całą pewnością nigdy nie tkniesz?
S.: Na końcu języka miałam post apo, ale to kłamstwo, bo już tknęłam. W tej chwili myślę, że zerową szansę ma u mnie klasyczne fantasy z elfami, krasnoludami itd. Choć z drugiej strony lubię smoki. Bardzo. No i czasem myślę sobie, że takie super poważne heroic fantasy też stanowi wyzwanie. Trudno się trzymać klimatu i nie popaść w przesadę, czy wręcz śmieszność. Wychodzi na to, że to trudne pytanie. Wiem, czego nie potrafię, choć próbowałam – nie wychodzi mi groza (ktoś mi kiedyś powiedział, że jest zbyt subtelna w moim wykonaniu) i niezbyt dobrze czuję się w humorze.

F.: Ciekawe, że wspominasz o grozie. Jeśli przyjrzeć się Twoim tekstom, widać, że emocje są zdecydowanie jednym z ich mocnych punktów. A zdawałoby się, że w grozie chodzi właśnie o emocje. Nie korci Cię podjęcie wyzwania?
S.: Sęk w tym, że podjęłam – w tekście „Kiedy gwiazdy się na niebie…”, opublikowanym w zeszłym roku w „Esensji”. Nie wyszło tak groźnie jak mi się wydawało. A skoro mam przesunięte niejako pasmo grozy w odbiorze to trudno mi nadawać tak, żeby być groźną dla tych, którzy je mają we właściwym miejscu. Tak myślę. Może kiedyś. Jasne. Niczego tak naprawdę nie wykluczam. Ciągle się zmieniam, więc i moje pisanie się zmienia.

F.: Dopuszczasz wyjście w ogóle ze strefy fantastyki i próbę zawładnięcia mainstreamem?
S.: Ja piszę teksty niefantastyczne, więc nie jestem przykuta do tej strefy. Acz do próby zawładnięcia czymkolwiek to mi jeszcze daleko ;) Na razie kończę układanie zbiorku opowiadań obyczajowych, w których z punktu widzenia wielbiciela przygodówek nic się nie dzieje, ale relacje są trudne, a emocje kipią. Mam nadzieję przyszły rok zacząć od spamowania wydawnictw mainstreamowych.

F.: Będę trzymać kciuki. A z innej beczki: jesteś tyflopedagogiem. Czy lata poświęcone problematyce rozwoju osób z uszkodzeniami wzroku mają jakiś wpływ na Twoje pisanie? Albo zamierzasz to wykorzystać jakoś w przyszłości?
S.: Dajesz mi do myślenia tym pytaniem. Po chwili zastanowienia, uważam że ma wpływ. Przede wszystkim taki, że jestem przyzwyczajona do tego, że rzeczy mają nie tylko cechy wizualne. Że świat jest pełen zapachów, które mogą być wskazówkami, że ciągle dochodzą do nas dźwięki, wibracje, że odczuwamy temperaturę, faktury. To mi ułatwia działanie słowem na wszystkie zmysły odbiorcy. Pozwala na opisywanie rzeczywistości, w której działają bohaterowie, nie wprost, a nieco bardziej okrężną drogą, pozostawiając część szczegółów do zagospodarowania wyobraźni czytelnika.
Czy podejmę się kiedyś stworzenia bohatera niewidomego – nie wiem. Niewykluczone.

Siem na tle komina Niezatapialnej
w Ratyzbonie. fot. SieMonsz ;)
F.: Będę czekać. :) A teraz pytanie, bez którego nie mogło się obejść: zdradzisz swoje pisarskie plany na najbliższą przyszłość?
S.: Gdzieś pomiędzy wierszami już zdradziłam co nieco, a konkrety wyglądają tak – do końca roku chcę napisać cztery opowiadania z kolejnymi sprawami detektywa Fiksa. Opowiadania, bo raz że Fiks i Jaśmina pasują mi do krótszej formy, dwa – krótkie zagadki kryminalne + wątek spinający wszystkie teksty mają znacznie więcej sensu w ogóle niż rozdymanie jednej zagadki do powieści. Przynajmniej wtedy, gdy ja jestem autorką. Jednocześnie z Fiksem w ramach odskoku mam do napisania ostatnie opowiadanie obyczajowe, a przedostatnie ( z siedmiu) do zredagowania. Potem zajmę się ułożeniem tych ostatnich w zgrabną całość. Tyle z najbliższych. Co będzie potem, wciąż trudno powiedzieć. Mam kilka tekstów istniejących jako trudne do odczytania notki w zeszytach czy też „prawie gotowych” a prawie czyni gigantyczną różnicę. I nawet nie są steampunkowe. Który wybiorę – nie mam pojęcia. Może trzeba będzie losować.

F.: A który z tych pomysłów najbardziej Cię cieszy? Bo chyba one Cię cieszą, prawda? Jak to jest – mimo tych stresów i ciężaru wynikającego z większej presji po wydaniu powieści, pisanie sprawia Ci jeszcze radość?
S.: Jasne, że sprawia. Bez przesady, mam może tendencje do masochizmu, ale przecież nie aż takie…? Sprawia. Cieszy moment pierwszego błysku – gdy pomysł dopiero się kluje, cieszy pisanie ostatniego zdania – ten moment jest euforyczny, cieszy spinanie kolejnych elementów, pojedyncze szlifowane sceny. Lubię to i zasadniczo dlatego właśnie nie jestem w stanie odpuścić. Tu rozum przegrywa z sercem. A co do pytania właściwego, najbardziej kręci mnie pomysł, który uważam obecnie za najtrudniejszy. Składający się z trzech startujących osobno wątków, rozciągnięty na jakieś czterdzieści lat i zawierający w sobie żywe statki. Tytuł roboczy „Sługa Miłosiernego”.

F.: Wspomniałaś na początku, że czytelnicy pytają Cię, czy będzie ciąg dalszy. I ja też muszę to zrobić. Nie wspomniałaś o tym co prawda w wyliczance nadchodzących projektów, ale ciekawa jestem: czy będzie ciąg dalszy „Niezatapialnej”?
S.: Po trosze już jest. Cztery rozdziały z zaplanowanych dziewięciu są gotowe. Pięć kolejnych czeka w formie chaotycznych zapisków na kolorowych karteczkach (które częściowo się już zdezaktualizowały). To duży projekt i bardzo dla mnie ważny. Szyję go powoli i ostrożnie. Dla czytelników „Niezatapialnej” ważne powinno być to, że "Powstrzymać nieuniknione" to nie bezpośrednia kontynuacja, choć oczywiście znani im bohaterowie grają swoje role dalej. Poza nimi pojawiają się także nowe postaci, a plan jest znacznie szerszy. Również forma jest inna, narracja wskakuje na poziom wszechwiedzący, nie ma tak męczących niektórych retrospekcji. Kiedy całość będzie gotowa, trudno mi powiedzieć. Kiedy – i czy w ogóle – pojawi się w księgarniach, nie zależy ode mnie, więc tym bardziej niczego powiedzieć nie mogę. Ale jeśli ktoś chciałby potrzymać kciuki – będę wdzięczna.

F.: Będę trzymać z całą pewnością! Lada moment ukaże się Twoje kolejne opowiadanie, tym razem w drugim tomie „Fantazmatów”, o których zresztą już napomknęłaś. Czym jest dla Ciebie ten projekt?
S.: Wspaniałą okazją dotarcia do szerokiego grona odbiorców, ale też doskonałym dowodem na to, że jeśli zbierze się grupa wspólnie zajaranych ludzi, można dokonać rzeczy wielkich. Każdy biorący udział w projekcie daje coś od siebie – tyle, ile może, na ile go stać – bez żadnych gratyfikacji poza satysfakcją. Szacunek mój wzbudza fakt, że to projekt nie tylko mający za zadanie rozsławiać fantastykę, ale też dawać doświadczenie nie tylko autorom, ale też – a może nawet przede wszystkim – redaktorom czy korektorom. Dobra rzecz.

F.: Pozapisarskie pasje? Co porabia w wolnym czasie Siem, kiedy nie siedzi akurat nad klawiaturą?
S.: Czyta. Dużo czyta. Nie tylko fantastykę, książki historyczne, obyczajowe, kryminał się trafi. I podróżuje, a przynajmniej się stara. Razem z Mężem realizujemy plan wbicia pinezki w każdy zamek zaznaczony na Mapie Zamków Polski. Na razie jeszcze trochę brakuje, ale też mamy nieco ponad te, które widnieją na mapie. Oboje kochamy morze i nasze wakacyjne plany często związane są z odwiedzaniem portów i muzeów morskich Europy, bo jedno wybrzeże to jednak za mało. No i lubię się bawić rękodziełem. Niewielkim. Ostatnio po kilkuletniej przerwie znów zaczęłam pracować z dzieciakami, więc mogę się wyżyć tworząc dla nich zabawki edukacyjne. Dodatkowa frajda, gdy zabawki okazują się trafione.

F.: A jak to jest: w czasie tych podróży potrafisz się wyłączyć, czy patrzysz na świat oczami pisarza w trakcie researchu? Porty i muzea morskie – wszak to brzmi jak tematy zbieżne z Twoim pisaniem. A i zwiedzanie zamków może się przydać, jeśli kiedyś się zdecydujesz na to poważne pisanie heroic fantasy ;)
S.: Wszystko jest inspiracją. Ja jestem typem, który do rozruszania wyobraźni potrzebuje wychodzić z własnej norki. Widzieć i słyszeć. Ludzi, rzeczy, miejsca. Wiedzę, którą wykorzystałam, by nadać klimat Niezatapialnej, wzięłam z muzeów, które odwiedziłam. Potrafię opisać twierdzę, bo byłam w niejednej. Wierzę w to, że wszystko można znaleźć w internecie, ale mnie jest łatwiej, jeśli opisuję coś, z czym miałam bezpośredni kontakt.

F.: Myślisz, że gdybyś nie odwiedziła tych muzeów, „Niezatapialna” mogłaby nie powstać?
S.: Wziąwszy pod uwagę fakt, że pierwsza myśl o niej powstała na zamku w Kamieńcu Podolskim, gdy zobaczyłam papierowy model parowca rzecznego (malutkiej kanonierki) to tak – mogłaby nie powstać.

F.: Gdzie teraz byłaby Siem, gdyby „Niezatapialna” nigdy nie zatonęła?
S.: Wow. Ciężkie pytanie. Łatwiej odpowiedzieć w drugą stronę. Pewnie nie byłaby w Śląskim Klubie Fantastyki, nie znałaby dziewczyn z Hordy, nie odpowiadała teraz na pytania tego wywiadu. Czy by pisała? Może? Może wydałaby coś w mainstreamowym wydawnictwie, a może nadal jedynie wynurzałaby się na blogasie. Może skończyłaby kurs SI, otworzyła własną działalność i nigdy nie przerwała pracy z dzieciakami? Jako człowiek wierzący w teorię wieloświata jestem pewna, że te inne Siemomysły gdzieś tam sobie żyją. Ale ja jestem tu. I (nie powstrzymam się) jestem z tego miejsca zadowolona, bo jest moje i mam na nie wpływ.

F.: To fantastycznie :) Zajmujesz się więc pisaniem od sześciu lat. Jesteś o sześć lat doświadczeń pisarskich starsza i mądrzejsza. Jakie masz rady dla osób, które są tam, gdzie Ty byłaś sześć lat temu?
S.: Czytajcie innych, piszcie i jeszcze raz piszcie, a gdy już napiszecie – nie chowajcie do szuflady. Bez czytelników nie ma pisarstwa. I tylko oni mogą wam powiedzieć, czy udało wam się oddać w tekście to, co sobie zamierzyliście. A jeśli macie konkretne pytania – zapraszam do pogadania na stronę autorską na fejsie, a jeszcze lepiej podczas konwentów i imprez okołoliterackich, to że na razie obiecałam sobie zawiesić działalność, nie znaczy, że to potrwa wiecznie.

F.: Przewidujesz, gdzie będzie Cię można spotkać w pierwszej kolejności, kiedy już „odwiesisz” wyjeżdżanie?
S.: Pewnikiem w tej chwili jest przyszłoroczny Polcon. Reszty nawet nie próbuję teraz ogarniać. Zmiana pracy nieco mi pozmieniała w priorytetach i zanim wciągnę się w nowe ramki, nie chcę niczego planować.

F.: Życzę Ci więc, żeby wszystko wypaliło. Powodzenia w nowej pracy i ogromnie dużo weny i samozaparcia w pisaniu. :) Dziękuję za rozmowę, do zobaczenia gdzieś w Polsce.
S.: To ja dziękuję, postaram się wszystkie życzenia wykorzystać! Do zobaczenia!

***

A Siem można łapać na blogu Ziarno Myśli i na fejsuniu
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...