sobota, 26 maja 2012

ZaFraapowana filmami (58) - "Numer 23"


Numer 23 - plakat

Kiedy pięć lat temu w kinach pojawił się Numer 23 w reżyserii Joela Schumachera, bardzo chciałam na to iść. Nie ze względu na Schumachera, którego nazwisko w sumie mi powiewa, a odkąd zobaczyłam denne Nolanowe pseudo-Batmany, to już jakoś nie potrafię nawet złościć się na Schumacherowego Batmana i Robina. Chodziło raczej o Jima Carreya, którego wielbię, no i całą otoczkę. Oto zblazowany hycel, Walter Sparrow (Jim Carrey), dostaje od żony, Agathy (Virginia Madsen, czyli Catherine z przemiodnej Armii Boga), książkę, która jest opisana jako uberwypaśna, wstrząsająca opowieść o obsesji i takich tam sprawach. No i Sparrow, w trakcie czytania, sam się wkręca w tę samą obsesję i zaczyna wierzyć, że liczba 23 rządzi jego życiem. A potem pojawia się zagadkowe morderstwo. I już zupełnie nie wiadomo, co wydarzyło się naprawdę, a co jest zmyśleniem. No i kto zmyślał?
Zapowiadało się naprawdę nieźle.
A co widz tak naprawdę dostał?
Produkcja trwa półtorej godziny. Pierwsza godzina to film o facecie, który czyta książkę. I jeśli wziąć pod uwagę, że przecież czyta ją dniem i nocą, z maniakalnym zafascynowaniem, to muszę przyznać, że Walter wybitnie wolno składa literki. Tknęło mnie to, kiedy w którymś momencie Agatha zapytała naszego bohatera, czy już skończył. Otóż nie skończył. Ba, nie jestem pewna, czy wtedy był choćby w połowie tekstu. Jasne, przerywał czytanie wypisywaniem cyferek na ścianach i kończynach, niemniej całość szła mu pieruńsko ślamazarnie. Po pół godzinie byłam znudzona, a po pięćdziesięciu minutach myślałam, że jak zaraz coś się nie zacznie dziać, to wyrzucę monitor za okno.

Na szczęście już mniej-więcej w pięćdziesiątej piątej minucie przedstawiona historia mnie zaciekawiła. Wreszcie okazało się, że sprawa morderstwa wcale nie jest taka prosta, że chyba fabuła książki wcale nie jest zmyślona i wielce prawdopodobne, że morderca chodzi na wolności, podczas gdy w więzieniu kiśnie niewinny człowiek… no, niewinny jak niewinny, ale przynajmniej taki, który nikogo nie zabił. Atmosfera zaczyna się zagęszczać, podejrzani zaczynają być po kolei wszyscy bohaterowie, którzy przewinęli się w filmie, bo a to psycholog Isaac French (Danny Huston, czyli, jak może niektórym jest wiadome, jeden z moich ulubionych aktorów – w ogóle muszę przyznać, że obsada w tym filmie jest bardzo zacna), a to ów gościu z więzienia, a to wreszcie nawet Agatha. Całość zaś jest tak skonstruowana, że rzeczywiście w trakcie oglądania podążałam za tymi tropami, ufna w to, że nie no – tym razem to już na pewno prawdziwy morderca!
No ale to, niestety, tylko ostatnie pół godziny.

kadr z filmu Numer 23 - demoniczna książka, którą
Walter będzie czytał mniej-więcej w tempie
mnie czytającej Ben Hura.
Wcześniej, jak wspomniałam, widz śledzi losy faceta, który (bardzo wolno) czyta książkę. Ale, oprócz tego, sam zagłębia się w świat tej (bardzo wolno czytanej) powieści. I tu nawet wyszło fajnie. Kryminał o detektywie Fingerlingu (tu znów Jim Carrey) został pokazany trochę w konwencji noir, trochę zalatuje momentami groteską – takie przynajmniej odniosłam wrażenie szczególnie po epizodzie z blondynką, która lubi różowy. Te powieściowe kawałki, w przejaskrawionej kolorystyce, z szeregiem bardzo klasycznych modeli postaci, mają zdecydowaną przewagę nad historią faceta (bardzo wolno) czytającego książkę.
W obu wątkach jednak boli mnie jedno: główny motyw, czyli sam udział liczby 23. Przypuszczam, że cały film oceniałabym dużo lepiej, gdyby wyciąć stamtąd spiskową teorię liczby, a zamiast tego wrzucić jakąkolwiek inną manię, choćby obsesyjną potrzebę noszenia różowych kapci z króliczymi uszkami. Hecy z numerem 23 po prostu nie kupuję. Jeszcze dopóki wyciągane są ciekawostki w rodzaju że w alfabecie łacińskim są 23 litery, człowiek ma 23 pary chromosomów, a sabat czarownic ma miejsce 23. czerwca, jestem w stanie to łyknąć. Ale jak zaczynają przeliczać, ręce opadają mi do samej ziemi. OMGOMGOMG! „Fraa” to 6+15+1+1 , czyli 23! WHOA! W filmie największym przegięciem pod tym względem był chyba kolor różowy, czyli czerwony 27 i biały 65, czyli 65+27=92, a że po angielsku „pink” ma cztery litery, to 92:4=23. Geez… Świetnie. A więc to taka ściśle anglojęzyczna teoria spiskowa? Ej, ja się tak nie bawię! Sniff, 92 dzielone przez „różowy” to 15,3(3). Trzeba by się bardziej napocić, żeby zrobiło się tajemniczo i spiskowo. O, na przykład: 1+5=6, a 6:3=2. Czyli jeśli zliczymy to poza nawiasem i dostawimy obok to, co mieliśmy w nawiasie, wychodzi nam 23! O MÓJ BOŻE! To działa!
Słowem: motyw, na którym opierała się fabuła filmu, był po prostu denny i naciągany. Z jakiegoś powodu niektórzy ludzie zdają się nie widzieć, że jak dostatecznie długo będzie się liczyć, z każdej liczby, litery, obrazka, koloru można uzyskać dokładnie taką liczbę, jaka jest nam potrzebna.

kadr z filmu Numer 23 (Walter Sparrow)
Tak bardzo chcę siku! Może to nie było najlepsze
miejsce na notatki...?
Mieszane uczucia mam odnośnie bohaterów. Jim Carrey w roli Waltera jest poprawny, ale nie porywa. Pomijając już to, jak cholernie wolno czyta książkę, to jest jakiś taki nijaki. Nie wiem, może to było zamierzone. Rzecz w tym, że w Truman Show czy w Człowieku z księżyca nie wyobrażam sobie, żeby główne role miał grać ktoś inny. A w Numerze 23? Pasowałby każdy. Nawet nie potrafię powiedzieć, czy tego bohatera polubiłam czy nie. Był mi zupełnie obojętny. A nie tego oczekuję po postaci kreowanej przez Carreya.
Natomiast zaskakująco pozytywnie wypadła Agatha. W przeciwieństwie do większości matek i żon w filmach, nie wypięła się na męża, tylko w jakiś tam sposób go wspierała. Oczywiście, nie zawsze postępowała tak, jak on by tego chciał, ale jednak mnie nie irytowała. To naprawdę ewenement, bo kobiety w takich sytuacjach zazwyczaj są pokazane jako te o wąskich horyzontach, które nie rozumieją mężczyzny-bohatera i w końcu go porzucają, na stałe bądź tymczasowo, bądź też zupełnie ordynarnie zdradzają (och, jedna z najgorszych filmowych samic ever: matka bohatera w Catch me if you can – warczę, ilekroć o niej pomyślę…). Miła odmiana. No i bardzo fajnie Virginia Madsen wcieliła się w role zarówno Agathy, jak i swojego demonicznego, literackiego alter-ego, Fabrizii. Ba, ale w Numerze 23 nawet syn z głupią fryzurą, Robin (Logan Lerman), jest całkiem w porządku. Dość szybko wkręca się w obsesję ojca i pomaga mu w działaniu.

Sama nie wiem, czy ten film polecać czy nie. Nie jest zbyt dobry. Godzina permanentnego facepalma i pół godziny czegoś ciekawego. Niezły pomysł z powolnym (choć trochę zbyt powolnym!) dochodzeniem do niesamowitej prawdy, niezła ta rozdwojona narracja, ale idiotyczny sam motyw tytułowej liczby. Słaby główny bohater, za to całkiem zjadliwe pozostałe postacie. Muzyki chyba nie było zbyt interesującej, bo w ogóle żadnej nie kojarzę. Ach, czołówka ładnie zrobiona – tu muszę zaznaczyć, że pierwsze wrażenie było naprawdę pozytywne. Chyba całość wyrówna się na 5/10 – ot, taki dziś dzień średniaków, co zrobić…
I ostatecznie chyba się cieszę, że nie byłam na tym w kinie. Całe szczęście, że niektórzy uznali, że to o liczbach, więc pewnie nie zrozumiem.







„You can call me Fingerling. It's not my real name. It came from a book I read as a child, ‘Fingerling at the zoo’. Paper flap long gone. It had a green hardback cover and mottled texture. It was possibly my very first book. Funny, I can't recall what it was about. The only thing I remember is the name: Fingerling. I wished it was mine. And now it is.”

piątek, 25 maja 2012

ZaFraapowana filmami (57) - 2001: Odyseja kosmiczna

2001: Odyseja kosmiczna - plakat
Czuję się trochę głupio z tym, co za chwilę będę musiała napisać, ale – żeby jakkolwiek pozostać w zgodzie ze swoim sumieniem – muszę to uczynić.
Otóż, idąc za ciosem, obok kupienia siedmiu kolejnych książek Clarke’a, złapałam się za filmy oparte na jego twórczości. Ba!, właściwie to będące również jego twórczością. I z całą stanowczością stwierdzam: sir Arthur Charles Clarke zdecydowanie lepiej sprawdził się jako pisarz, aniżeli filmowiec.
Podjęłam próbę zaprzyjaźnienia się z pierwszym filmowym wyczynem autora, czyli 2001: Odyseją kosmiczną z roku 1968, wyreżyserowaną co prawda przez Stanleya Kubricka, ale Clarke wyraźnie pisał w przedmowach do Odysei…, że to była tak naprawdę ścisła współpraca i że właściwie to on i Kubrick razem zarówno zrobili film, jak i napisali książkę. Pisarz wspomina też, że niektóre rozwiązania z filmu, które różnią się od tych powieściowych, bardziej mu się podobają. Ba, w kolejnych Odysejach… zdarzało mu się nawiązywać właśnie do filmu, a nie do powieści.
Zachęcona tym, dziarsko siadłam do oglądania, mimo że ciągle jakoś nie mogę się do końca przekonać do Kubricka (spójrzmy prawdzie w oczy: Mechaniczna pomarańcza to znakomity McDowell, Lśnienie to bezkonkurencyjny Nicholson, a w Barrym Lyndonie reagowałam alergicznie na większość bohaterów, w szczególności na głównego).
Powitały mnie dwie minuty czarnego ekranu. Myślę sobie: w porządku awangarda taka, ja się na sztuce nie znam, pewnie w latach sześćdziesiątych w kinie to mogło robić inne wrażenie.
Potem wreszcie nastąpiło to, co najbardziej uwielbiam w tym filmie (tak, uwielbiałam to zanim w ogóle po raz pierwszy zobaczyłam film, to trochę jak z muzyką z Pulp Fiction...): Also Sprach Zarathustra Straussa. No to przynajmniej już wiedziałam, że oglądam to co trzeba. Nie mam bladego pojęcia, kto – oprócz znawców – kojarzyłby ten utwór, gdyby nie Odyseja kosmiczna. To trochę jak z Wagnerowskimi Walkiriami.
Książka była podzielona na trzy wątki: prehistoryczny, wątek doktora Heywooda Floyda oraz Hala- tfu, Davida Bowmana, oczywiście. W filmie również ten podział został zachowany. Niestety!

Część dotycząca powieściowego Strażnika Księżyca (Daniel Richter) została wykastrowana. Ponieważ bohaterami były tam małpoludy, naturalnie nie było dialogów, tylko sama narracja. W filmie jest podobnie, z tą różnicą, że film w żaden sposób nie pokazuje powolnych przemian, jakie zachodziły w tych prawie-ludziach ani wpływu, jaki na te przemiany miał Monolit. Ot, po prostu jest stado małp, które przez jedną – dosłownie jedną! – scenę pomiziały czarny prostopadłościan i tyle. A potem małpa nauczyła się walić kością w inne kości. Zabrakło tego stopniowego przeobrażenia i działania Monolitu. Najbardziej rozbroił mnie fakt, że przez to wycinanie zupełnie zmienił się wydźwięk tej części Odysei…. O ile w książce tajemniczy, czarny bambulec wyciągnął gatunek z marazmu i dał mu ewolucyjnego kopa, dzięki czemu małpoludy w ogóle przetrwały i przeobraziły się we współczesnego człowieka, o tyle w filmie mamy jasny tylko jeden przekaz: małpa nauczyła się mordować inne małpy. Na serio! Zupełnie wycięto wątek lamparta, głodu, umierania z pragnienia (jest krótki moment, kiedy małpy wsuwają kawałki mięsa – z drugiej strony, nie mamy żadnej sugestii, że wcześniej tego nie robiły). Został tylko spór przy kałuży z innymi małpami. Jedyny moment, w którym widać, że „coś się dzieje”, to ten, w którym stado małp zatłukło inną małpę. I potem po raz kolejny mamy Straussa jako podkład do symbolicznie wyrzuconego w powietrze gnata. Gnata, który odtąd miał służyć mordowaniu się nawzajem. Strasznie to wyszło, muszę powiedzieć. Nie wiem, czy panowie Kubrick i Clarke zrobili to celowo czy tak po prostu samo się zrobiło, ale jest to straszne.
Myślałam wtedy, że no dobrze: ogólnie ta część, oparta na narracji, jest bardzo mało „filmowa” i pewnie z kolei gdyby rozciągnęli to tak, jak jest w książce, widzowie po godzinie by wyszli z kina, nie doczekawszy nawet zatłuczenia tej drugiej małpy. Dalej na pewno będzie lepiej.

kadr z filmu 2001: Odyseja kosmiczna
(Heywood Floyd)
I oto poznajemy Heywooda Floyda (William Sylvester), który leci na księżyc.
Szybko jednak się przekonałam, że szatkowanie dopadło chyba nie tylko pierwszą część, ale cały film. W szatkowaniu nie ocalał, niestety, przyjaciel Floyda, Dimitrij Moisiejewicz. A szkoda, ich rozmowy w fajny sposób ilustrowały relacje amerykańsko-rosyjskie w przedstawionym świecie. Zresztą, głupia scena przechodzenia przez bramkę w książce niosła ze sobą bez porównania więcej treści, niż w filmie, gdzie była… po prostu przejściem przez bramkę. Pojawiła się za to u Kubricka grupa rosyjskich uczonych: Elena, Andrei i jakieś dwie kobiety. Dwie kobiety, które – ciągle zachodzę w głowę, czemu – przez cały czas trwania tej sceny siedziały na swoich fotelikach niemal bez ruchu. Wyglądało to przekomicznie. Tamtych troje rozmawiało, a one trwały. Prawie jak królewska straż pod Buckingham Palace. Jakby odgórnie było zamierzone, że widz będzie obserwował wyłącznie rozmawiającą trójkę, a one będą tłem. Muszę powiedzieć, że wypadło to raczej słabo.
Brak przyjaciela, z którym Heywood mógłby porozmawiać, niestety sprawił, że bohater stał się dużo bardziej nijaki, nawet mimo przeprowadzonej rozmowy z synem- nie, przepraszam, w filmie miał córkę. No więc nawet mimo rozmowy z córką. Zresztą doktor Floyd w ogóle wyszedł mocno nijako: zarówno jako człowiek, jak i jako naukowiec. Ot, przyleciał, ale tak naprawdę widz nie bardzo wie, dlaczego to właśnie Heywood został wezwany.
Zresztą to właśnie w czasie pobytu doktora na księżycu tknęło mnie to, co jakoś pominęłam w epizodzie ze Strażnikiem Księżyca: fatalnie pokazany Monolit. Przecież główną cechą tych anomalii był fakt, że są zupełnie czarne. Że pochłaniają każde światło, że jeśli stanie się przed takim Monolitem, mając słońce za plecami, to i tak nie będzie widać cienia. W filmie to były czarne klocki, ale bardzo… zwyczajne. Odarto je z tej książkowej aury tajemniczości.

kadr z filmu 2001: Odyseja kosmiczna
A potem pojawia się ostatni z wątków, czyli Dave Bowman (Keir Dullea) i Frank Poole (Gary Lockwood). No i HAL 9000 (z głosem Douglasa Raina). Trochę to ratuje cały film, który przedtem wyłącznie mnie rozczarowywał. Hal, jak to Hal, jest bezbłędny… No, w kontekście tej historii to akurat bardzo niefortunny epitet, ale w każdym razie Hal jest tak samo urzekający, jak w książce. Idealnie pasujący głos (och, albo po prostu słyszałam go zanim zaczęłam czytać powieść i dlatego podczas czytania superkomputer u mnie brzmiał jak Douglas Rain, czego nie wykluczam), fajnie pokazane stopniowe schizowanie Hala. Niestety, rozmowy z nim – jak wszystko w tym filmie – są pocięte i poskracane, ale to co zostało wciąż jest dobre (tu ciekawostka: scenariusz jest o wiele bogatszy, warto przejrzeć w poszukiwaniu wyciętych scen. Widać wyraźnie, że film naprawdę mógł być miodny). Poza tym to właśnie o Halu, jako o jedynym z załogi, można cokolwiek konkretnego powiedzieć. Nie wiem, z czego to wynikło, ale Frank i Dave byli dla mnie zupełnie nijacy, chyba nawet bardziej niż Heywood. O ich życiu na pokładzie „Discovery” też za wiele nie wiemy z filmu. A szkoda.
Czego najbardziej żałuję, to zupełnego pominięcia przez Kubricka tego, co wręcz wylewało się z powieści: rozległego i wciągającego pejzażu kosmosu. Reżyser skoncentrował się na kolejnych ujęciach, w których Dave patrzy spode łba, ewentualnie tu i ówdzie „Discovery” leci sobie przez czerń wypełnioną białymi punkcikami odległych gwiazd, a zupełnie nie ma tej niesamowitości wokół. Tego mi było akurat ogromnie żal. Mam świadomość tego, że film robiono w latach sześćdziesiątych, więc nie ma co liczyć na niesamowite efekty. Ale jestem pewna, że dałoby się coś zmontować, skoro dało się zmontować efekciarskie sceny pod sam koniec. Ale nie. Będzie łypiący Dave. Heh…
Choć muszę przyznać, że film na pewno dużo lepiej znosi próbę czasu dzięki temu unikaniu efektów. Oglądając wcale się nie czuje, że to minęło prawie pół wieku.
A jeśli chodzi o samą końcówkę… Szczerze mówiąc, gdybym nie czytała książki, wcale nie jestem pewna, czy zrozumiałabym, o co w tym wszystkim chodzi. Następująca w filmie sekwencja dziwnych scen nie jest w żaden sposób skomentowana. W ogóle pod koniec produkcji Kubricka miałam wrażenie, jakby reżyser się spieszył i postanowił wyciąć wszystko, co nie jest absolutnie niezbędne. Bohaterowie więc wymienili jakiś moduł, którego rola nawet nie była podana, a potem nagle wszystko potoczyło się błyskawicznie – i milcząco.
No właśnie: mam okropne pretensje, że wycięto nawet słynne „O Boże! Tu jest pełno gwiazd!”. Jak można było to pominąć? Bodaj najważniejsze słowa w powieści!

Film mnie nie zachwycił, oj nie. Powtarzam: głupio się czuję, marudząc na coś, o czym gdzieś w głębi wiem, że jest ponadczasowym arcydziełem. Nic jednak nie poradzę na to, że ekranizacja 2001: Odysei kosmicznej nie umywa się do książki i że wywalono z niej prawie wszystko to, co podobało mi się w powieści. Jedynie Hal stanął na wysokości zadania. Nie mogę dać więcej, niż 5/10. Całość jest po prostu… mocno średnia. Nie zmienia to faktu, że teraz w kolejce czeka 2010: Odyseja kosmiczna.







– Naturally, Dave, I'm not pleased that the AO-unit has failed, but I hope at least this has restored your confidence in my integrity and reliability. I certainly wouldn't want to be disconnected, even temporarily, as I have never been disconnected in my entire service history.
– I'm sorry about the misunderstanding, Hal.
– Well, don't worry about it.
– And don't you worry about it.
– Is your confidence in me fully restored?
– Yes, it is, Hal.
– Well, that's a relief. You know I have the greatest enthusiasm possible for the mission.

sobota, 19 maja 2012

Fraa w czytelni (28) - "Gambit"

Gambit - okładka
·         Autor: Michał Cholewa
·         Tytuł: Gambit
·         Miejsce i rok wydania: Ustroń 2012
·         Wydawca: ENDER Sławomir Brudny


Przy okazji pisania o Iron Manie wspomniałam, że zasadniczo nie można mi zarzucić bycia fachowcem w dziedzinie komiksów Marvela. Niestety, dziś po raz kolejny muszę przyznać się do własnej niekompetencji: military SF to nie jest mój gatunek. To znaczy właściwie nie wiem, czy jest, bo – prawdę rzekłszy – nie miałam do czynienia. Wyszłam jednak z założenia, że skoro lubię (wybiórczo, bo wybiórczo, ale jednak!) filmy wojenne, lubię sci-fi (zarówno w filmie jak i w literaturze), to what could possibly go wrong?
Sięgnęłam więc po Gambit.
Najpierw parę słów o wydaniu. W pierwszej chwili wydawało mi się, że nie jest źle. Im dłużej jednak przyglądałam się książce, tym bardziej zmieniałam zdanie. Do tego stopnia, że w chwili obecnej twierdzę, iż zasadniczą i największą wadą tej powieści jest właśnie wydanie. Zacznę od początku, czyli od okładki: jest fatalna. Marzy mi się, ale naprawdę to takie pobożne życzenie, żeby osoby odpowiedzialne za ilustrację na okładce przed wykonaniem grafiki przeczytały daną książkę. Serio. To mogłoby wiele pomóc. W dalszej kolejności nie zaszkodziłoby pomyślenie przed puszczeniem wodzy fantazji. Oralna pani z okładki może kogoś zachęci do zakupu książki, ale we mnie wzbudza jedynie wesołość. Nie tylko dlatego, że jest oralna, ale też dlatego, że niebezpiecznie wchodzi w rejony słynnych z fantasy płytowych bikini – to znaczy nie jest to jeszcze aż taki hardkor, ale na pewien poziom bezsensu już się pan Mariusz Kozik wspiął. Potem jeszcze zobaczyłam, że oralnej pani wystają spod spodni munduru seksowne gatki i już w ogóle nie mogłam powstrzymać śmiechu. Przypomniały mi się wzmianki o kłopotach z bielizną w reportażu Swietłany Aleksijewicz: że kobiety na wojnie miały jej za mało, męską, a jak jedna z drugą dostała w końcu damską, to było wielkie święto. I tak szczerze – wątpię mimo wszystko, żeby to były gatki od bikini. Ja wiem, że oczywiście inne realia, ale serio? Te sznurki pod mundur? Do taplania się w błocie podczas śmiertelnie niebezpiecznych operacji…?
Szkoda. Naprawdę szkoda, bo ta tandeta okładki nijak nie licuje z zawartością, gdzie naprawdę nie ma żadnej pani z gołym brzuchem i portkami opuszczonymi na bioderka.
To był front książki. Ale jest jeszcze inna perełka, czyli tył książki i niesamowicie pocieszny blurb. Zaczyna się niewinnie, nawet ładnie:

Nagle oszalałe Sztuczne Inteligencje zniszczyły znany nam świat. Wędrujemy wśród gwiazd i w blasku supernowych toczymy wojny. Na ponurych planetach i ciemnych księżycach walczymy o artefakty sprzed Dnia.

Ten fragment naprawdę mi się spodobał. Potem jest już mniej epicko, ale poprawnie: parę zdań o tym, o czym tak naprawdę jest powieść. Że żołnierze lądują na New Quebec, że bagno i mgła. Zapowiedź ogólnej atmosfery, z jaką czytelnik spotka się w książce.
Wisienką natomiast jest to:

Twarde SF w mrocznym klimacie „Obcego”, tajemnicą rodem z powieści Philipa K. Dicka i bitwami w stylu Johna Ringo.

Pomijam brak jakiejś dodatkowej literki w tym zdaniu, bo wychodzi „w tajemnicą” i „w bitwami”. To jest tak desperacka reklama, że wciąż płaczę ze śmiechu, jak to widzę. W ogóle zawsze jakoś tak smutno mi się robi, jeśli ktoś jedyną metodę zareklamowania towaru widzi w porównaniu tego towaru do czegoś innego, znanego i lubianego. Jeśli o mnie chodzi, to jednym z największych komplementów, jakie dostałam, było że jakieś tam moje opowiadanie nie jest w stylu Pratchetta. I tutaj tak sobie myślę: no dobrze, jest w Gambicie trochę Obcego, Dicka, Ringo… a, przepraszam, co z autorem? Miał jakiś wkład własny czy to tylko taki kolaż z cudzych stylów i pomysłów?

Ponadto w samym tekście powieści są dwie literówki i jeden ort, ale tak poza tym – zawartość przedstawia się nieźle. Co prawda format nie ułatwił mi czytania w środkach komunikacji miejskiej, ale nie każda powieść musi być gabarytów Odysei kosmicznej i muszę się z tym pogodzić.
 Teraz tekst.
Przede wszystkim zauważyłam, że chyba mam zupełnie inne oczekiwania od powieści, niż autor Gambitu. W książce czytelnik znajdzie przede wszystkim bardzo konkretną akcję – a dopiero w dalszej kolejności są bohaterowie i jako taki świat. Ja natomiast wychodzę z wertykalnego założenia (uwielbiam hermetyczne żarty…), że fabuła jest dla słabych. Przede wszystkim lubię zatopić się w świecie. I lubię poznawać bohaterów. Akcja… no naturalnie, dobrze by było, żeby docelowo bohaterowie coś tam robili, ale rzadko zdarza się, żebym przylgnęła do jakiejś książki właśnie dlatego, że chcę się dowiedzieć, co się dalej stanie. Pewnie z tego wynika zresztą, że sama prawie nigdy nie potrafię określić, o czym jest to co piszę. Bo jest o niczym.
W Gambicie natomiast bohaterowie są po to, żeby działać. I, niestety, nie mają (kolejny hermetyczny żart…) przestrzeni. To znaczy są naprawdę w porządku, nie mogę im zarzucić niczego konkretnego: mają wygląd, niektórzy mają jakieś wyróżniające cechy charakteru, każdy przyjmuje inną postawę wobec kolejnych zdarzeń na New Quebec – ale czytelnik nie ma możliwości ich poznać. Albo jeszcze inaczej: poznaje ich pobieżnie, tylko tyle, na ile pozwala na to pobyt na planecie. Szkoda, bo w ten sposób nie zaprzyjaźniłam się z nimi, a co za tym idzie – nie za bardzo byłam do nich przywiązana. Z tak licznej grupy prawdę mówiąc było tylko kilku bohaterów, których los nie był mi obojętny. Wbrew temu, co wydawało mi się po przeczytaniu prologu, z czasem polubiłam Brisbane’a. Chyba im bardziej przestawał być nijaki, a wyłaził z niego sukinsyn. Nie wykluczam, że – gdyby tylko mieli więcej przestrzeni! – polubiłabym Thorne’a i Sokole Oko, choć w przypadku tego ostatniego być może zadziałała siła sugestii i dawne uwielbienie dla tego pana:

W ogóle nazbyt często moje sympatie rozkładały się wedle tego, czy podoba mi się brzmienie imienia lub ksywki – a wszystko dlatego, że, jak wspomniałam, nie miałam możliwości lepiej poznać bohaterów. I tak na przykład za Kicią nie przepadałam, bo w moim odczuciu jej przezwisko trącało kiczem. W większości lubiłam Skandynawów, no bo jak można ustosunkować się negatywnie do kogoś, kto nazywa się Soren albo Isaksson? Byli i inni (Szczeniaka polubiłam po zdaniu „Jak cholernie dobrze, że był takim optymistą.” – czyli gdzieś w połowie powieści), ale nawet jeśli ktoś wzbudził we mnie pozytywne emocje – albo i negatywne, prawdę mówiąc chodzi o jakiekolwiek emocje – i tak nie miałam szansy lepiej, za przeproszeniem, wgryźć się czytelniczo w delikwenta.
Jest jeszcze jedna bohaterka, o której nie wolno zapominać: Ariadna. Ariadna na mojej liście ulubionych bohaterów jest w ścisłej czołówce z dużą szansą na pierwsze miejsce, gdyby tylko miała nieco więcej przestrzeni. Fakt faktem, nie było tam okoliczności do tego, żeby rozwodzić się nad nią bardziej. Obawiam się, że jej „życie” to temat na zupełnie oddzielny tekst, acz nie ukrywam, że będę takowego wypatrywać. Bo Ariadna jest dobra. Nie jest też nieudanym naśladownictwem – wcale nie jest naśladownictwem – HALa. I to jest jeszcze lepsze.
Ach, no i świetnie w powieści wypadają magowie. Naprawdę świetnie.

No i mamy świat. Świat po Dniu, po buncie SI, gdzie „w blasku supernowych” i tak dalej. Historia świata jest ledwie wspomniana tu i ówdzie, czytelnik ma ogólny ogląd sytuacji, ale nie ma czym zaspokoić ciekawości. Fakt, że w powieści po prostu nie byłoby gdzie wcisnąć szerszych informacji na ten temat. Żołnierze najzwyczajniej w świecie nie mają za bardzo kiedy ani po co się nad tym rozwodzić. Niemniej setting wydaje się interesujący, mimo dość wypranego motywu buntu maszyn.
W tym świecie jest oczywiście New Quebec. To był jeden z fajniejszych elementów Gambitu. Bohaterowie krążą po Bagnie – Bagno żyje, szepcze, śmieje się. I wciąga. Bagno ma ogromny potencjał i znów żałuję, że czytelnik nie może się rozsmakować w nim bardziej. Choć opisy są fajne i plastyczne, nie miałabym nic przeciwko, gdyby było ich więcej. Na co komu akcja, kiedy można mieć opis zajebistego Bagna? A nad wszystkim unosi się Mgła – która również jest świetna. Prawie świadoma, spowijająca wszystko do tego stopnia, że człowiek nie widzi czubka własnego nosa. I znów boleję, że nie poświęcono jej w książce więcej uwagi. Ja wiem, ja jestem zagorzałą fanką Lasu ze Ślimaka na zboczu Strugackich, więc jak tylko gdzieś widzę fajną przestrzeń, która ma w sobie to magiczne „coś”, od razu chciałabym móc tak wsiąknąć w tę przestrzeń, jak wsiąkłam w Las. Jeśli chodzi o Gambit, to cóż (kolejny hermetyczny żart – taki dziś dzień dobroci), Strugaccy to to nie są…
Bunkrów nie ma, ale i tak jest zajebiście.
Oczywiście, w trakcie lektury są momenty lepsze i gorsze. Mnie na przykład nieco drażniły wyliczanki, które pojawiały się co jakiś czas. Wyliczanki polegały na tym, że na odprawie padał rozkaz, po czym kolejny akapit sprowadzał się do wypisania po kolei, w jaki sposób kto zareagował na ten rozkaz. A więc ten a ten uśmiechnął się, ktoś wzruszył ramionami, inny spojrzał na gościa stojącego obok, ktoś jeszcze westchnął i tak dalej. Nie mam pojęcia, jak to jest: pisać o bohaterze zbiorowym (a przecież z tym czytelnik ma do czynienia w Gambicie), toteż nie wiem, czy da się czegoś takiego uniknąć, nie rezygnując jednocześnie z przedstawienia – mimo wszystko – indywidualnych charakterów poszczególnych żołnierzy.
Jest za to sporo fajnych dialogów i, jak wspominałam, przyjemne opisy. Plus Bueller bezbłędnie wyraziła o porucznik Cartwright dokładnie to, co i ja o niej myślę, że tak pozwolę sobie przytoczyć cytat:

– Wiesz, gdzie mam jej powody? Głupia baba po prostu nie chce, żeby ktokolwiek pomyślał, że nie da sobie rady. Bo musi udowodnić Bóg jeden wie komu, że jest prawdziwą panią żołnierz, a nie zwykłą idiotką z syndromem braku jaj!
– Jane.
– Nie Jane’uj mi tutaj, Sokole Oko, wiesz, że mam rację! 

Podsumowując: Gambit jest fajny. Czyta się dobrze, dość szybko, akcja prze do przodu, są bohaterowie i są opisy. Po prostu dla mnie jest za dużo tej akcji, a za mało bohaterów i opisów. Może to być znakiem tego, że faktycznie military sf to nie jest gatunek dla mnie. I chociaż, kolokwialnie mówiąc, odwłoka nie urywa, to mogę Gambit z czystym sumieniem polecić i wlepić 7/10.





– Są tam jeszcze ludzie Borgii i Piętaszka, razem będzie nas prawie dwa plutony. – Kicia bezskutecznie usiłowała nadać swojemu głosowi optymistyczny ton. Przyspieszony oddech i komlink skutecznie sabotowały jej wysiłki.
– Przeciwko, kurwa jej jebana mać, całej kompanii. Ze wsparciem pojazdów. I artylerii. I od kiedy cztery niepełne drużyny to dla ciebie „prawie dwa plutony”?
– Mogę go zastrzelić za sianie defetyzmu? – rozległo się w eterze ponure mruknięcie Szafy.

środa, 16 maja 2012

ZaFraapowana filmami (56) - "Iron Man"

Iron Man - plakat
Nie ukrywam, że z marvelowskimi herosami jestem mocno na bakier. Nigdy nie miałam do nich przekonania. To znaczy owszem, X-Menami się za licealnych czasów niezmiernie fascynowałam i muszę przyznać, że nadal mam sentyment (szczególnie do niektórych postaci z tej serii…), niemniej na przykład zupełnie alergicznie reaguję na Spidermana, Blade ni mnie grzeje ni ziębi, nigdy jakoś nie zmusiłam się do nieco dłuższej przygody z Fantastyczną Czwórką… i tak dalej. Zalew aktorskich filmów o bohaterach Marvela jest dla mnie nadzwyczaj korzystny: mogę oswoić się z postacią bez konieczności przedzierania się przez tonę komiksów albo pierdylion odcinków kreskówki.
Dziś padło na film Iron Man z 2008 roku w reżyserii Jona Favreau.

Jak to adaptacja komiksu: nie należy spodziewać się cudów fabularnych. Choć tu nawet tak odporny na głupotę widz jak ja (odsyłam do mojej opinii o Iron Sky) widzi, że pewne idiotyzmy są… no po prostu idiotyczne. Ot, żeby nie szukać daleko: scena, w której nasz bohater, Tony Stark (Robert Downey Jr.) wystrzeliwuje się z pustyni w czasie heroicznej ucieczki. Po czym wbija się w piach z prędkością nie wiem jaką, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że sporą. I… no właśnie: i przeżywa! Nie jestem orłem z fizyki, ale jak dla mnie, to powinny po nim zostać smród i skarpetki. Liczyłam na to, że przynajmniej pod sam koniec odpali sobie jakieś chusteczki do nosa robiące za spadochrony. Nie. On po prostu pierdyknął jako ten wystrzelony pocisk.
Myślę sobie: dobra, Fraa, nie marudź. Bądź co bądź, oglądasz film o facecie, który zrobił sobie latającą zbroję w jaskini. W ciągu paru dni. Mając do dyspozycji parę blach, śrubokręt i młotek. Nie pytaj, gdzie on ma paliwo i czy naprawdę wszystko w tej zbroi musi świecić jak psu jajca. I nie wnikaj, po wafla Tony wycina sobie w koszulkach specjalne kółko, żeby było lepiej widać, jak mu świeci.
Iron Man - kadr z filmu (Tony Stark wprawia
w zakłopotanie całe amerykańskie lotnictwo)
Ale niestety, nie tylko tego typu idiotyzmy są w tym filmie. Są też takie, które naprawdę mało co może usprawiedliwić: na przykład kiedy asystentka Starka, „Pepper” Potts (Gwyneth Paltrow) ucieka z laboratorium, gdzie odpicowywał się Obadiah Stane (Jeff Bridges, którego, nota bene, kompletnie nie poznałam): ucieka? Ha! To by jeszcze było normalne. Ale nie, ona drobi. Najpierw drobi, kiedy gigantyczne, żelazne niewiadomoco robi rozpierduchę, a potem… ba! potem nawet przestaje drobić! Kiedy widzimy „Pepper” wychodzącą z budynku, widać wyraźnie, że ona całkowicie spokojnie idzie. Powolnym, równym krokiem. A potem… staje! Tak, staje, żeby pogadać przez telefon! Cześć, Tony, gdzie jesteś? A bo ja właśnie uciekam przed największym badassem tego filmu, ale nie, mów, nigdzie się nie spieszę.
Nóż się w kieszeni otwiera, jak coś takiego widzę. Przynajmniej mi.

Ale nie mogę powiedzieć, że podczas oglądania źle się bawiłam. Film ma to do siebie, że jest bezbrzeżnie durny, ale przyjemny jako odmóżdżające oglądadło. Przypuszczam, że za dzień-dwa nie będę już pamiętała, o czym to tak właściwie było. No bo co tu właściwie pamiętać?
Jest bohater: hulaka, kobieciarz, hazardzista. Ale geniusz. Po traumatycznych przejściach stwierdza, że jego dotychczasowe życie było bez sensu, źle czynił i WOGLE, no i następuje wielka metamorfoza, a Tony Stark postanawia walczyć ze złem i występkiem.
I tak oto po raz kolejny zło i występek musiały ustąpić
przed atomową siłą Atomówek!
I tak sobie walczy. Od samego początku wiadomo, kto będzie mu pomagał, kto go kocha, a kto jest tylko na jedną noc, kto jest głównym złym, a także z kim ten główny zły się dogaduje. Po paru pierwszych minutach można przewidzieć cały film praktycznie do końca.
Włącznie z tym, że Iron Man jest fajnym kolesiem, który nie patrzy na eksplozje.


Jest w tym wszystkim jednak pewna lekkość. Jim Rhodes (Terrence Howard) bawi, Potts odpowiada za wzruszanie, a sam Tony za piszczenie nastolatek (spójrzmy prawdzie w oczy: gdyby nie Robert Downey Jr., główny bohater mógłby mnie srodze wkurzać…). I wszystko jest dobrze. Są zabawne scenki, urocze teksty – ot, takie co wlecą jednym uchem, rozśmieszą i wylecą drugim. Najlepszy dowód: już ich nie pamiętam, ale wiem, że były fajne.
Aha, no i sympatycznie w tym wszystkim wypadł pan z Tej Instytucji O Bardzo Długiej Nazwie, agent Phil Coulson (Clark Gregg) – ujął mnie cierpliwością i wytrwałością, a także gotowością do działania. Bądź co bądź, kiedy tylko zlewająca go do tej pory Potts do niego pobiegła, natychmiast postawił na nogi oddział i ruszył na Tego Złego. I chwała mu za to.

Właściwie nie wiem, jak mogłabym podsumować ten film. Miły do obejrzenia, zabawny, lekki. Wepchnęli tam sporo amerykańskiego patriotyzmu, ale to mi akurat zupełnie nie przeszkadza – ba, uważam wręcz, że Amerykanie są w tym bardzo urokliwi. Trzeba autentycznie wierzyć w swój kraj i naród, żeby łykać tego typu brednie. Trochę mi tego brakuje w wiecznie jojczących Polakach.
I dlatego następnym razem obejrzę Kapitana Amerykę, ot co. A na razie: 6/10. To, czego mi chyba zabrakło najbardziej, to jakaś fajna, zapadająca w pamięć muzyka.






– Hello, sir.
– Speaking of manned or unmanned, you gotta get him to tell you about the time he guessed wrong at spring break. Just remember that, spring break, 1987. That lovely lady you woke up with.
– Don't do that!
– What was his name?
– Don't do that.
– Was it lvan?

wtorek, 15 maja 2012

Fraa w czytelni (27) - "Odyseja kosmiczna"

Nie wierzę, że zagląda na tego bloga ktoś, kto nie zna, choćby ze słyszenia, cyklu Odyseja kosmiczna. Jeśli zaś ktoś taki zagląda – niech wie, że właśnie parskam pogardliwie pod jego/jej adresem i proszę ozięble, by się zawstydził/a i przemyślał/a swoje zachowanie.
A ponieważ zakładam, że większość osób pi razy drzwi kojarzy tę serię, wyjaśnię na starcie, czemu tytuł notki to „Odyseja kosmiczna”, bez daty – sprawa jest całkiem prosta: chcę się ustosunkować do całego cyklu za jednym zamachem. Nie wydaje mi się sensowne rozdrabnianie się na poszczególne tomy. Po pierwsze, są dość krótkie, a po drugie, wiele rzeczy widać dopiero przy spojrzeniu na całość. A po trzecie, bo tak.



Aut.
sir Arthur Charles Clarke





Tyt.
2001: Odyseja kosmiczna
2010: Odyseja kosmiczna
2061: Odyseja kosmiczna
3001: Odyseja kosmiczna. Finał
Tyt. oryg.
2001: A Space Odyssey
2010: Odyssey Two
2061: Odyssey Three
3001: The Final Odyssey
Przeł.
Jędrzej Polak
Radosław Kot
Kraków 2008
Kraków 2010
Kraków 2008
Wyd.
vis-à-vis/Etiuda

Nie da się ukryć, że nie jestem obiektywna w ocenie twórczości Clarke’a. Swojego uwielbienia dla tego autora nigdy nie ukrywałam i ukrywać nie zamierzam. 2001: Odyseja kosmiczna miała ode mnie +20 punktów na samym starcie, no bo to przecież Arthur C. Clarke! Ten sam, który napisał Koniec dzieciństwa – jedną z moich najulubieńszych książek evah!
A więc tak: pieję. Pieję z dzikiego i niepohamowanego zachwytu.
Nie zmienia to faktu, że, gdyby ktoś mnie zapytał, czy polecam ten cykl, byłabym bardzo ostrożna. Rzecz w tym, że – o zgrozo! – nie każdemu musi się to podobać.

Po pierwsze: 2001: Odyseja kosmiczna powstała w latach sześćdziesiątych (1964-1968, jak pisze sam autor we wstępie do 2010…). Podbój kosmosu był w powijakach. Neil Armstrong miał zrobić wielki skok dla ludzkości rok po zakończeniu prac nad powieścią. Na orbicie bujały się ze cztery sztuczne satelity i to tyle. Tymczasem Clarke rysuje przed czytelnikiem obraz ledwie do ogarnięcia, szczególnie dla ówczesnego odbiorcy: oto człowiek skolonizował Księżyc i rusza dalej, w stronę Jowisza i jego satelitów. Jeśli czytamy te teksty w roku 2012, pewne elementy mogą budzić… hmm… wesołość? Pobłażliwe kiwanie głową? Nie odczuwa się tego aż tak w przypadku 2061: Odysei kosmicznej i niemal wcale podczas lektury 3001: Odysei kosmicznej, niemniej dwa pierwsze tomy zestarzały się – i to zauważalnie. Mi akurat coś takiego nigdy nie przeszkadzało, a nawet przeciwnie: niesamowitą frajdę mam z czytania wizji przyszłości sprzed pięćdziesięciu lat i porównywania, co z tego się sprawdziło, co okazało się ślepym zaułkiem, a co po prostu odsunęło się w czasie, ale wciąż funkcjonuje w wyobrażeniach futurystów. W przypadku Clarke’a jest to ponadto o tyle ciekawe, że to nie był pierwszy z brzegu pisarczyk z pomysłami, ale fachowiec. Jego wizja nie jest wyssana z palca. Zresztą, warto czytać przedmowy i podziękowania, bo sporo można tam znaleźć informacji właśnie o tym, z czego autor korzystał i co się „sprawdziło” z jego przewidywań.
Po drugie: styl Clarke’a. To znaczy, oczywiście, jego twórczość znam z przekładów, więc prawdę mówiąc o stylu samego autora pewnie mam pojęcie raczej bladozielone, niemniej na tyle, na ile mogę stwierdzić, stwierdzam: Odyseja kosmiczna to nie jest opowieść. Owszem, jest jakaś akcja, ale przede wszystkim to bardzo rozległy – i, paradoksalnie, dynamiczny – obraz. Clarke fantastycznie odmalował – tak właśnie, odmalował – przeszłość i możliwą przyszłość, a przede wszystkim: kosmos. Ja zakochałam się głównie w obrazie wszechświata, nieustannie kotłujących się księżyców Jowisza, samego Jowisza i widoku galaktyki. I przez całą lekturę zazdrościłam bohaterom widoków. Bez szemrania kupiłam też to, co narrator opowiada czytelnikowi o strachu w przestrzeni kosmicznej i innych emocjach, które istnieją lub nie istnieją, kiedy człowiek kołysze się w próżni (no dobrze, być może ma tu swój udział to, że jak byłam mała, chciałam być astronautką). Jednakże jeśli ktoś od literatury oczekuje dużo strzelanek i seksu, to w istocie Odyseja kosmiczna może go znużyć. Całość jest nieco sprawozdawcza, bez wielkiej polityki i związków międzyludzkich, początkowo też bez humoru. Choć to się akurat stopniowo zmienia – o ile czytając 2001… miałam wrażenie, że to szalenie poważny tekst, o tyle już przy 2010… i dalszych częściach nie raz, nie dwa zdarzyło mi się parsknąć śmiechem. Nie są to wulkany dowcipu, ale humor pojawia się tu i ówdzie, miło rozluźniając atmosferę. Jest też więcej bohaterów, a więc czytelnik dostanie więcej dialogów, będą one żywsze, zarysują się jakieś relacje między postaciami. W 2001… jest Heywood Floyd oraz Frank Poole i Dave Bowman. Heywood występuje praktycznie solo, więc skromne przejawy więzi międzyludzkich widać tylko w części dotyczącej dwóch ostatnich bohaterów. No, mamy też oczywiście Strażnika Księżyca, ale to właśnie ten fragment – otwierający cały cykl – może być najtrudniejszy do przebrnięcia dla czytelników. Bo chce sobie człowiek poczytać o mężczyznach i ich latających maszynach, a czyta o… małpoludach.
A jednak ten wstęp jest niezbędny dla zrozumienia dalszych części serii. I, jeśli o mnie chodzi, po pewnym czasie wciąga. Bo małpolud czy nie, ale Strażnik Księżyca jawi się jednak jako człowiek. Nawet jeśli jeszcze taki nie do końca.
Te dwie rzeczy, które w moim odczuciu są zaletami, mogą być odbierane jako mankamenty Odysei kosmicznej.

Jeśli jednak miałabym się uprzeć i poszukać czegoś, co postrzegam jako wadę tych książek, będą to:
Trochę sztuczne dialogi – szczególnie w początkowych tomach. Później to się jakoś „wygładziło”, ale w pierwszych chwilach miałam wrażenie, że dialogi po prostu zgrzytają. Nie wiem jednak, ile w tym Clarke’a, a ile tłumacza.
Początkowo nieco przeszkadzała mi przepaść między trzema pierwszymi Odysejami a ostatnią. Miałam wrażenie, że to zakończenie jest dopisane jakby już trochę na siłę. Nie wiem, co skłoniło Clarke’a do takiego domknięcia cyklu, niemniej po zagłębieniu się w tekst uznałam, że wszystko trzyma poziom, ma ręce, nogi i nawet głowę, więc właściwie nie mam tutaj czego się czepiać. Niemniej pierwsze wrażenie było jakie było. Bo to już nie rozchodziło się o dalszy ciąg po dziesięciu czy pięćdziesięciu latach, ale po tysiącu!
Przekład – zasadniczo jest w porządku, tylko w ostatnim tomie zmienił się przekład. I tak przez cały cykl przyzwyczaiłam się do „Odkrywcy” czy „Wszechświata”, a nagle mówi mi się o „Discovery” i „Universe”. Nie chodzi mi już nawet o to, czy bardziej podoba mi się wersja polska czy oryginalna (chociaż tłumaczenie „Old Faithful” na „Stary Wierny” wydaje mi się jednak dość niezgrabne – nawet jeśli oryginalna nazwa jest w przypisie. Chyba wolałabym, gdyby było na odwrót – w przypisie przekład). Po prostu jeśli wydaje się jakiś cykl, to – tak myślę – wypadałoby tego typu rzeczy ujednolicić.
No i literówki – niestety, jest ich sporo. Nie jakoś oszałamiająco dużo, ale na tyle, żeby zaczęły uwierać.
Choć tak poza tym wydanie jest przyjemne: okładki estetyczne, a książki małe i praktyczne, doskonale mieszczą się zarówno do torby, coby wygodnie poczytać w pociągu jadąc do pracy, jak i łatwo je wsunąć do czasopisma, siedząc już w pracy i pozorując wykonywanie obowiązków (czego, naturalnie, nigdy w życiu bym nie robiła, ale – hipotetycznie – dałoby się! Odradzam, to bardzo niestosowne działanie…). Fakt faktem, przypuszczam, że Odyseje szybko mogą mi się porozsypywać (są klejone, a nie szyte), bo z całą pewnością jeszcze do nich wrócę, no ale to już pokaże czas.

No właśnie: wrócę do nich.
Z całą pewnością. Właściwie gdyby nie to, że czekają na mnie inne lektury, zamknąwszy 3001: Odyseję kosmiczną z marszu wzięłabym się za 2001. Żeby raz jeszcze obejrzeć te niesamowite pejzaże. Żeby znów zgłębić tajemnice Monolitu. No i dla HAL-a.
HAL. Mój absolutny faworyt, jeśli chodzi o bohaterów tego cyklu. Bohater, którego los najbardziej mnie poruszył. I tak naprawdę to właśnie ze względu na niego po skończeniu całości miałam myśl „Szlag, czemu Clarke nie napisał jeszcze jednego tomu? Takiego malutkiego, żeby napisać, co z moim ulubieńcem…?”. To głównie ze względu na HAL-a sympatyzowałam też z doktorem Chandrą. Jakoś tak wyszło, że to właśnie w komputerze wyczułam najwięcej emocji. Los Poole’a z 2001… był mi… cóż, nie obojętny, ale właściwie niewiele mnie ruszył. Co innego HAL.
Jeśli ktoś z Państwa ma szczególną słabość do robotów – serdecznie polecam Odyseję kosmiczną.

Tu chyba już skończę te swoje peany, bo niczego nowego pewnie już nie napiszę. Odyseja kosmiczna może znudzić, w to nie wątpię – ale mnie zachwyciła. Zaważyły na tym chyba genialne opisy, a w dalszej kolejności dopiero samo zagadnienie Monolitów i tajemniczych stworzycieli naszej rasy oraz idące z tym pytanie o miejsce człowieka w historii wszechświata. Lektura ta w istocie była niesamowitą podróżą i jestem przekonana, że nie raz jeszcze będę chciała ją odbyć. A póki co: 10/10 – wiem, wiem, powinnam była odjąć za te mankamenty polskiego wydania, ale przecież wspominałam, że na starcie było +20. Czyli wciąż jest spory zapas.







Oko Japetusa mrugnęło, usuwając jak gdyby drobinę drażniącego kurzu. David Bowman miał czas na wypowiedzenie jednego niedokończonego zdania, którego ludzie czekający w Centrum Sterowania Lotem, oddalonym o dziewięćset milionów mil i osiemdziesiąt minut w przyszłość, nigdy nie zapomną:
– To jest puste, ciągnie się w nieskończoność i… o mój Boże, tam jest pełno gwiazd!
[Arthur C. Clarke, 2001: Odyseja kosmiczna]




A w ramach wkręcania się w klimat, polecam:


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...