Numer 23 - plakat |
Kiedy
pięć lat temu w kinach pojawił się Numer 23 w reżyserii Joela Schumachera,
bardzo chciałam na to iść. Nie ze względu na Schumachera, którego nazwisko w
sumie mi powiewa, a odkąd zobaczyłam denne Nolanowe pseudo-Batmany, to już
jakoś nie potrafię nawet złościć się na Schumacherowego Batmana i Robina. Chodziło raczej o Jima Carreya, którego wielbię, no
i całą otoczkę. Oto zblazowany hycel, Walter Sparrow (Jim Carrey), dostaje od
żony, Agathy (Virginia Madsen, czyli
Catherine z przemiodnej Armii Boga),
książkę, która jest opisana jako uberwypaśna, wstrząsająca opowieść o obsesji i
takich tam sprawach. No i Sparrow, w trakcie czytania, sam się wkręca w tę
samą obsesję i zaczyna wierzyć, że liczba 23 rządzi jego życiem. A potem
pojawia się zagadkowe morderstwo. I już zupełnie nie wiadomo, co wydarzyło się
naprawdę, a co jest zmyśleniem. No i kto zmyślał?
Zapowiadało
się naprawdę nieźle.
A
co widz tak naprawdę dostał?
Produkcja
trwa półtorej godziny. Pierwsza godzina to film o facecie, który czyta książkę.
I jeśli wziąć pod uwagę, że przecież czyta ją dniem i nocą, z maniakalnym
zafascynowaniem, to muszę przyznać, że Walter wybitnie wolno składa literki.
Tknęło mnie to, kiedy w którymś momencie Agatha zapytała naszego bohatera, czy
już skończył. Otóż nie skończył. Ba, nie jestem pewna, czy wtedy był choćby w
połowie tekstu. Jasne, przerywał czytanie wypisywaniem cyferek na ścianach i
kończynach, niemniej całość szła mu pieruńsko ślamazarnie. Po pół godzinie
byłam znudzona, a po pięćdziesięciu minutach myślałam, że jak zaraz coś się nie
zacznie dziać, to wyrzucę monitor za okno.
Na
szczęście już mniej-więcej w
pięćdziesiątej piątej minucie przedstawiona historia mnie zaciekawiła. Wreszcie
okazało się, że sprawa morderstwa wcale nie jest taka prosta, że chyba fabuła książki
wcale nie jest zmyślona i wielce prawdopodobne, że morderca chodzi na wolności,
podczas gdy w więzieniu kiśnie niewinny człowiek… no, niewinny jak niewinny,
ale przynajmniej taki, który nikogo nie zabił. Atmosfera zaczyna się
zagęszczać, podejrzani zaczynają być po kolei wszyscy bohaterowie, którzy
przewinęli się w filmie, bo a to psycholog Isaac
French (Danny Huston, czyli, jak może niektórym jest wiadome, jeden z moich
ulubionych aktorów – w ogóle muszę przyznać, że obsada w tym filmie jest bardzo
zacna), a to ów gościu z więzienia, a to wreszcie nawet Agatha. Całość zaś jest
tak skonstruowana, że rzeczywiście w trakcie oglądania podążałam za tymi
tropami, ufna w to, że nie no – tym razem to już na pewno prawdziwy morderca!
No
ale to, niestety, tylko ostatnie pół godziny.
kadr z filmu Numer 23 - demoniczna książka, którą Walter będzie czytał mniej-więcej w tempie mnie czytającej Ben Hura. |
Wcześniej,
jak wspomniałam, widz śledzi losy faceta, który (bardzo wolno) czyta książkę.
Ale, oprócz tego, sam zagłębia się w świat tej (bardzo wolno czytanej)
powieści. I tu nawet wyszło fajnie. Kryminał o detektywie Fingerlingu (tu znów Jim Carrey) został pokazany trochę w konwencji
noir, trochę zalatuje momentami groteską – takie przynajmniej odniosłam
wrażenie szczególnie po epizodzie z blondynką, która lubi różowy. Te
powieściowe kawałki, w przejaskrawionej kolorystyce, z szeregiem bardzo klasycznych
modeli postaci, mają zdecydowaną przewagę nad historią faceta (bardzo wolno)
czytającego książkę.
W
obu wątkach jednak boli mnie jedno: główny motyw, czyli sam udział liczby 23.
Przypuszczam, że cały film oceniałabym dużo lepiej, gdyby wyciąć stamtąd
spiskową teorię liczby, a zamiast tego wrzucić jakąkolwiek inną manię, choćby
obsesyjną potrzebę noszenia różowych kapci z króliczymi uszkami. Hecy z numerem
23 po prostu nie kupuję. Jeszcze dopóki wyciągane są ciekawostki w rodzaju że w
alfabecie łacińskim są 23 litery, człowiek ma 23 pary chromosomów, a sabat
czarownic ma miejsce 23. czerwca, jestem w stanie to łyknąć. Ale jak zaczynają przeliczać,
ręce opadają mi do samej ziemi. OMGOMGOMG! „Fraa” to 6+15+1+1 , czyli 23! WHOA!
W filmie największym przegięciem pod tym względem był chyba kolor różowy, czyli czerwony 27 i biały 65, czyli
65+27=92, a że po angielsku „pink” ma cztery litery, to 92:4=23. Geez…
Świetnie. A więc to taka ściśle anglojęzyczna teoria spiskowa? Ej, ja się tak
nie bawię! Sniff, 92 dzielone przez „różowy” to 15,3(3). Trzeba by się bardziej
napocić, żeby zrobiło się tajemniczo i spiskowo. O, na przykład: 1+5=6, a
6:3=2. Czyli jeśli zliczymy to poza nawiasem i dostawimy obok to, co mieliśmy w
nawiasie, wychodzi nam 23! O MÓJ BOŻE! To działa!
Słowem:
motyw, na którym opierała się fabuła filmu, był po prostu denny i naciągany. Z
jakiegoś powodu niektórzy ludzie zdają się nie widzieć, że jak dostatecznie
długo będzie się liczyć, z każdej liczby, litery, obrazka, koloru można uzyskać
dokładnie taką liczbę, jaka jest nam potrzebna.
kadr z filmu Numer 23 (Walter Sparrow) Tak bardzo chcę siku! Może to nie było najlepsze miejsce na notatki...? |
Mieszane
uczucia mam odnośnie bohaterów. Jim Carrey w roli Waltera jest poprawny, ale
nie porywa. Pomijając już to, jak cholernie wolno czyta książkę, to jest jakiś
taki nijaki. Nie wiem, może to było zamierzone. Rzecz w tym, że w Truman Show czy w Człowieku z księżyca nie wyobrażam sobie, żeby główne role miał
grać ktoś inny. A w Numerze 23?
Pasowałby każdy. Nawet nie potrafię powiedzieć, czy tego bohatera polubiłam czy
nie. Był mi zupełnie obojętny. A nie tego oczekuję po postaci kreowanej przez
Carreya.
Natomiast
zaskakująco pozytywnie wypadła Agatha. W przeciwieństwie do większości matek i
żon w filmach, nie wypięła się na męża, tylko w jakiś tam sposób go wspierała.
Oczywiście, nie zawsze postępowała tak, jak on by tego chciał, ale jednak mnie
nie irytowała. To naprawdę ewenement, bo kobiety w takich sytuacjach zazwyczaj
są pokazane jako te o wąskich horyzontach, które nie rozumieją
mężczyzny-bohatera i w końcu go porzucają, na stałe bądź tymczasowo, bądź też
zupełnie ordynarnie zdradzają (och, jedna z najgorszych filmowych samic ever:
matka bohatera w Catch me if you can –
warczę, ilekroć o niej pomyślę…). Miła odmiana. No i bardzo fajnie Virginia Madsen wcieliła się w role zarówno Agathy, jak i swojego demonicznego, literackiego alter-ego, Fabrizii. Ba, ale w Numerze 23 nawet syn z głupią fryzurą, Robin (Logan Lerman), jest
całkiem w porządku. Dość szybko wkręca się w obsesję ojca i pomaga mu w
działaniu.
Sama
nie wiem, czy ten film polecać czy nie. Nie jest zbyt dobry. Godzina
permanentnego facepalma i pół godziny czegoś ciekawego. Niezły pomysł z
powolnym (choć trochę zbyt powolnym!) dochodzeniem do niesamowitej prawdy,
niezła ta rozdwojona narracja, ale idiotyczny sam motyw tytułowej liczby. Słaby
główny bohater, za to całkiem zjadliwe pozostałe postacie. Muzyki chyba nie
było zbyt interesującej, bo w ogóle żadnej nie kojarzę. Ach, czołówka ładnie
zrobiona – tu muszę zaznaczyć, że pierwsze wrażenie było naprawdę pozytywne.
Chyba całość wyrówna się na 5/10 – ot, taki dziś dzień średniaków, co zrobić…
I ostatecznie chyba się cieszę, że nie byłam na tym w kinie. Całe szczęście, że niektórzy uznali, że to o liczbach, więc pewnie nie zrozumiem.
„You
can call me Fingerling. It's not my real name. It came from a book I read as a
child, ‘Fingerling at the zoo’. Paper flap long gone. It had a green hardback cover
and mottled texture. It was possibly my very first book. Funny, I can't
recall what it was about. The only thing I remember is the name: Fingerling. I wished it was mine. And now it is.”