środa, 16 maja 2012

ZaFraapowana filmami (56) - "Iron Man"

Iron Man - plakat
Nie ukrywam, że z marvelowskimi herosami jestem mocno na bakier. Nigdy nie miałam do nich przekonania. To znaczy owszem, X-Menami się za licealnych czasów niezmiernie fascynowałam i muszę przyznać, że nadal mam sentyment (szczególnie do niektórych postaci z tej serii…), niemniej na przykład zupełnie alergicznie reaguję na Spidermana, Blade ni mnie grzeje ni ziębi, nigdy jakoś nie zmusiłam się do nieco dłuższej przygody z Fantastyczną Czwórką… i tak dalej. Zalew aktorskich filmów o bohaterach Marvela jest dla mnie nadzwyczaj korzystny: mogę oswoić się z postacią bez konieczności przedzierania się przez tonę komiksów albo pierdylion odcinków kreskówki.
Dziś padło na film Iron Man z 2008 roku w reżyserii Jona Favreau.

Jak to adaptacja komiksu: nie należy spodziewać się cudów fabularnych. Choć tu nawet tak odporny na głupotę widz jak ja (odsyłam do mojej opinii o Iron Sky) widzi, że pewne idiotyzmy są… no po prostu idiotyczne. Ot, żeby nie szukać daleko: scena, w której nasz bohater, Tony Stark (Robert Downey Jr.) wystrzeliwuje się z pustyni w czasie heroicznej ucieczki. Po czym wbija się w piach z prędkością nie wiem jaką, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że sporą. I… no właśnie: i przeżywa! Nie jestem orłem z fizyki, ale jak dla mnie, to powinny po nim zostać smród i skarpetki. Liczyłam na to, że przynajmniej pod sam koniec odpali sobie jakieś chusteczki do nosa robiące za spadochrony. Nie. On po prostu pierdyknął jako ten wystrzelony pocisk.
Myślę sobie: dobra, Fraa, nie marudź. Bądź co bądź, oglądasz film o facecie, który zrobił sobie latającą zbroję w jaskini. W ciągu paru dni. Mając do dyspozycji parę blach, śrubokręt i młotek. Nie pytaj, gdzie on ma paliwo i czy naprawdę wszystko w tej zbroi musi świecić jak psu jajca. I nie wnikaj, po wafla Tony wycina sobie w koszulkach specjalne kółko, żeby było lepiej widać, jak mu świeci.
Iron Man - kadr z filmu (Tony Stark wprawia
w zakłopotanie całe amerykańskie lotnictwo)
Ale niestety, nie tylko tego typu idiotyzmy są w tym filmie. Są też takie, które naprawdę mało co może usprawiedliwić: na przykład kiedy asystentka Starka, „Pepper” Potts (Gwyneth Paltrow) ucieka z laboratorium, gdzie odpicowywał się Obadiah Stane (Jeff Bridges, którego, nota bene, kompletnie nie poznałam): ucieka? Ha! To by jeszcze było normalne. Ale nie, ona drobi. Najpierw drobi, kiedy gigantyczne, żelazne niewiadomoco robi rozpierduchę, a potem… ba! potem nawet przestaje drobić! Kiedy widzimy „Pepper” wychodzącą z budynku, widać wyraźnie, że ona całkowicie spokojnie idzie. Powolnym, równym krokiem. A potem… staje! Tak, staje, żeby pogadać przez telefon! Cześć, Tony, gdzie jesteś? A bo ja właśnie uciekam przed największym badassem tego filmu, ale nie, mów, nigdzie się nie spieszę.
Nóż się w kieszeni otwiera, jak coś takiego widzę. Przynajmniej mi.

Ale nie mogę powiedzieć, że podczas oglądania źle się bawiłam. Film ma to do siebie, że jest bezbrzeżnie durny, ale przyjemny jako odmóżdżające oglądadło. Przypuszczam, że za dzień-dwa nie będę już pamiętała, o czym to tak właściwie było. No bo co tu właściwie pamiętać?
Jest bohater: hulaka, kobieciarz, hazardzista. Ale geniusz. Po traumatycznych przejściach stwierdza, że jego dotychczasowe życie było bez sensu, źle czynił i WOGLE, no i następuje wielka metamorfoza, a Tony Stark postanawia walczyć ze złem i występkiem.
I tak oto po raz kolejny zło i występek musiały ustąpić
przed atomową siłą Atomówek!
I tak sobie walczy. Od samego początku wiadomo, kto będzie mu pomagał, kto go kocha, a kto jest tylko na jedną noc, kto jest głównym złym, a także z kim ten główny zły się dogaduje. Po paru pierwszych minutach można przewidzieć cały film praktycznie do końca.
Włącznie z tym, że Iron Man jest fajnym kolesiem, który nie patrzy na eksplozje.


Jest w tym wszystkim jednak pewna lekkość. Jim Rhodes (Terrence Howard) bawi, Potts odpowiada za wzruszanie, a sam Tony za piszczenie nastolatek (spójrzmy prawdzie w oczy: gdyby nie Robert Downey Jr., główny bohater mógłby mnie srodze wkurzać…). I wszystko jest dobrze. Są zabawne scenki, urocze teksty – ot, takie co wlecą jednym uchem, rozśmieszą i wylecą drugim. Najlepszy dowód: już ich nie pamiętam, ale wiem, że były fajne.
Aha, no i sympatycznie w tym wszystkim wypadł pan z Tej Instytucji O Bardzo Długiej Nazwie, agent Phil Coulson (Clark Gregg) – ujął mnie cierpliwością i wytrwałością, a także gotowością do działania. Bądź co bądź, kiedy tylko zlewająca go do tej pory Potts do niego pobiegła, natychmiast postawił na nogi oddział i ruszył na Tego Złego. I chwała mu za to.

Właściwie nie wiem, jak mogłabym podsumować ten film. Miły do obejrzenia, zabawny, lekki. Wepchnęli tam sporo amerykańskiego patriotyzmu, ale to mi akurat zupełnie nie przeszkadza – ba, uważam wręcz, że Amerykanie są w tym bardzo urokliwi. Trzeba autentycznie wierzyć w swój kraj i naród, żeby łykać tego typu brednie. Trochę mi tego brakuje w wiecznie jojczących Polakach.
I dlatego następnym razem obejrzę Kapitana Amerykę, ot co. A na razie: 6/10. To, czego mi chyba zabrakło najbardziej, to jakaś fajna, zapadająca w pamięć muzyka.






– Hello, sir.
– Speaking of manned or unmanned, you gotta get him to tell you about the time he guessed wrong at spring break. Just remember that, spring break, 1987. That lovely lady you woke up with.
– Don't do that!
– What was his name?
– Don't do that.
– Was it lvan?

8 komentarzy:

  1. "Iron Man" to chyba i tak najlepszy film, biorąc pod uwagę drugą część, czy chociażby "Thora". Też miałam się zabrać za "Kapitana Amerykę", ale jakoś się boję, że od nadmiaru amerykańskiej podniosłości, będzie mi ciężko skończyć seans.
    Chociaż "X men pierwsza klasa" bije na głowę obie produkcje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Thor" jeszcze przede mną. :)
      A wobec "Kapitana Ameryki" mam akurat dodatkowe oczekiwania, bo po zwiastunach tak mi ten film zalatuje całkiem przyjemnym dieselpunkiem. ^^ Nawet w swoim czasie do kina na to chciałam iść, ale jakoś się nie złożyło. :) I myślę, że po "Dniu Niepodległości" już naprawdę nie istnieje pojęcie "NADMIAR amerykańskiej podniosłości". xD

      Usuń
    2. Co do "Thora",to najlepiej chyba sprawdził się w nim Tom Hiddleston jako Loki. Do "Dnia niepodległości" mam sentyment, bo oglądałam go jak byłam mała:P
      Mnie to głównie odstrasza średnia i fakt, że Kapitan nie należy do moich ulubionych bohaterów.

      Usuń
  2. Też wybierając się na seans lękałam się onej amerykańskiej podniosłości, ale nie, oni w tym filmie tę amerykańską podniosłość najwyżej wesolutko podszczypują w policzki i chichoczą za jej plecami. Bardzo przyjemny i wesoły film, bez fajerwerków fabularnych, za to pozostawiający takie miłe, ciepłe uczucie w serduchu. I absolutną sympatię i czułość w stosunku do wszystkich postaci, nawet topiącego się smarkacza czy malarza z wrogiego reżimu.

    OdpowiedzUsuń
  3. "Thor" rządzi i wymiata w kategorii trailerów do "Avengersów", a z "Kapitanem Ameryką" jest dokładnie tak, jak opisała Beryl. Więcej niż o amerykańskości jest tam o bezsensie wojny.

    OdpowiedzUsuń
  4. Iron Man był fajny. Po prostu fajny.

    Tak samo Thor - choć to zupełnie inne filmy - Thor też był fajny. Jasne, ze głupi i kiczowaty, ale jak to powiedział jeden mój znajomy, kurczę, kicz, ale taki... ładny. Tak to wszystko do siebie pasuje. A Loki rządzi i wymiata :D

    Kapitan Ameryka cierpi na tym, że, cóż... są tam różne bzdurki komiksowe (główny zły...) i jakby nie wiadomo, czy to ma być dramat wojenny, czy napierdalanka. Natomiast obejrzeć warto, bo ma naprawdę fajne momenty.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja sobie wypraszam, jako Polak! Polacy nie jojczą! My... nie, nie dziamgolimy... jak to było... smędzimy? Też nie to... A! Już wiem- dzielny We People Naród Polski (ten nawias z dużej litery nawias) kwękoli! Jestem dumny z bycia Polakiem oraz z tego, że żaden naród nie potrafi kwękolić tak jak MY (w nawiasie Naród, nawias).

    OdpowiedzUsuń
  6. Właściwie to muszę podpisać się obiema łapkami pod komentarzem hevs ^^"
    Ale ja należę do piszczących na widok Roberta nastolatek, ot co ;)

    Na Thorze zaskakująco dobrze się bawiłam po tym, jakie komentarze można było spotkać. A Kapitan Ameryka - cóż, mój zdecydowanie najmniej lubiany bohater, bo nie lubię takich idealnych chłopaczków. Ale też obejrzałam i to bez szczególnych cierpień.

    To napisałam ja. Kyo ^^"

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...