poniedziałek, 28 października 2013

NaNoWriMo 2013


Wszyscy wokół mnie już powoli żegnają się z rodziną i znajomymi, wypełniają kawą termosy i układają na biurkach motywacyjne czekoladki. Z okien dolatują dźwięki coraz staranniej dobranych playlist. Po prostu nie da się nie zauważyć, że naprawdę zbliża się ten czas: czas NaNoWriMo 2013.
Ja jeszcze w ostatniej chwili dłubię konspekt. Zarys fabuły już mam, siedzę nad detalami, bo nie chcę się w listopadzie na nich jakoś okrutnie wyłożyć. Być może wcale z nich nie skorzystam, może akcja poleci w innym kierunku, ale nie szkodzi: w razie kryzysu chcę mieć po prostu gotową jakąś wersję awaryjną. 
A ono się pali! będzie trzecią częścią mojego – wciąż beztytułowego – cyklu NaNoFantasy. Dla odmiany będzie jednak space operą. Bo mogę! 

 ***

Nad światem feniksów wisi zagłada, po której nikt już nie narodzi się na nowo. W takiej sytuacji jedyne, co może zrobić Złotousty, to wsiąść do pociągu. Kosmicznego pociągu. Dowodzonego przez nie do końca poczytalnego kapitana Botree, który powstawał z popiołów chyba o raz za dużo.
Ale dokąd się udać, kiedy wokół tylko zimna i obca pustka?
W takiej sytuacji nawigacją może zająć się nawet nastoletnia pasażerka na gapę. W końcu co może pójść źle? Nikt przecież nie wciągnie cywilnej ciuchci w wojnę. Ani nie zmusi do lądowania na lodowatej, wrogiej planecie. A już na pewno nie pomyli pasażerów z ważną delegacją dyplomatyczną.

Ha. Ha. Ha.
Prawda?

Będą wybuchy. 

***

Ci, którzy czytali moje NaNo 2011, Który tchnieniem stworzył Lewiatany, znają już Złotoustego. Ci, którzy nie czytali – zapewne nie sięgną do NaNo 2013, bo i po co? :D

Jaram się jak głupia, a ponieważ nie mogę jeszcze zacząć pisania (jeszcze trzy dni, ach ach…), produkuję fanarty. Ktoś mógłby powiedzieć, że trudno narysować fanarta do tekstu, który jeszcze nie istnieje – ale to nieprawda. Po pierwsze dlatego, że kapitan Botree to autofanart (NaNoWriMo – wyzwól swojego Wewnętrznego Grafomana!), po drugie dlatego, że Pani Kapitan została opisana przez Autorkę, więc najważniejsze rzeczy wiedziałam.

Niniejszym żegnam się z Państwem na jakiś miesiąc. Nie wykluczam, ma się rozumieć, że się odezwę, ale jest to wysoce mało prawdopodobne. Tym mniej prawdopodobne, im wolniej będzie się posuwać pasek na tym takim niebieskim na u dołu menu po prawej. O ten:



Przy czym moje prywatne wyzwanie na ten rok: napisać 70 tysięcy słów.
Życzcie mi powodzenia i wytrwałości, będzie potrzebne jedno i drugie!
Pani Kapitan (Siemowa)

Kapitan Botree (mój)


piątek, 18 października 2013

ZaFraapowana filmami (86) - "The World's End"


The World's End - plakat
Wspominałam, że seans z filmem Burke i Hare był takim moim lekiem na nieobejrzenie The World’s End, trzeciego dzieła z trylogii Edgara Wrighta, z Simonem Peggiem i Nickiem Frostem w rolach głównych. Ale lek, jak to lek, stanowi tylko próbę udawania, że wszystko wporzo i że jest się zdrowym jak koń. Prawdziwe zdrowie jednak to po prostu niechorowanie, kiedy żadnego leku nie potrzeba. A gdyby ktoś się zgubił w mojej pokrętnej analogii, to niech się odgubi: chodzi mi o to, że nic nie mogło mi zastąpić po prostu obejrzenia The World’s End. Co też uczyniłam.

Nie bardzo wiem, jak elokwentnie (musi być elokwentnie, 750 słów na Alasce samo się nie napisze…) i mądrze kwiknąć z radości i zachwytu. Mam ochotę raczej biegać w kółko, machać rękami i piszczeć.

No więc tak: jest Gary King (Simon Pegg). Pochodzi z małego miasteczka i to w sumie tyle, co można o nim powiedzieć. Nie za bardzo wiadomo, z czego się utrzymuje, wiadomo tylko tyle, że od czasów szkolnych jest chlorem. Wtedy był chlorem razem z kumplami, teraz jednak kumple dorośli, a on… cóż, a on nie. W obliczu jednej niefortunnej uwagi, jaka padła na spotkaniu AA, Gary King postanawia dokończyć  maraton po barach w owym rodzinnym miasteczku. Potrzebuje jedynie na powrót skrzyknąć dawnych przyjaciół: Andy’ego (Nick Frost), Olivera (Martin Freeman), Stevena (Paddy Considine) i Petera (Eddie Marsan).

kadr z filmu
Ustalmy jedno: jak człowiek zaczyna rechotać na początku filmu, tak ociera łzy dopiero na napisach końcowych. Prawdę mówiąc, było lepiej niż się spodziewałam, a spodziewałam się (nauczona Wysypem żywych trupów i Hot Fuzz), że będzie rewelacyjnie. Dialogi i relacje między bohaterami są doskonałe, no a widok Nicka Frosta w fazie me smash! jest bezcenny. Biorąc pod uwagę naturę wszystkich trzech filmów, widz tak naprawdę do ostatniej chwili nie może przewidzieć, jak całość się skończy. A zakończenie The World’s End jest, muszę przyznać, mocno zaskakujące. Przynajmniej dla mnie było lekkim szokiem, acz całkowicie pozytywnym.
Z detali, które mnie urzekły, mogę wymieć fakt, że bohaterowie przez większość czasu są natrąbieni jak dzwonki. I nie chodzi o to, że mam jakąś szczególną słabość do natrąbionych ludzi – chodzi o to, że oni byli naprawdę fajnie zagrani. Rzecz w tym, że kiedy oglądam czasem filmy, dochodzę do wniosku, że zagranie pijanego musi być cholernie trudne. Bo przecież nie chodzi tylko o to, że człowiek idzie wężykiem czy że bełkocze. To jest też inne spojrzenie i zupełnie drobne zakłócenia w motoryce. I w The World’s End to naprawdę widać.

kadr z filmu
Bohaterowie w zasadzie wszyscy wzbudzają sympatię. No, za wyjątkiem bliźniaczek, które są całkowicie creepy, choćby Sam (Rosamund Pike) mówiła coś innego. Ich rozmowy o Muszkieterach, wymyślanie nazwy dla robotów-nierobotów i wszystko inne jest zupełnie urzekające. To tak naprawdę idealnie niebohaterscy bohaterowie, jakaś przypadkowa zbieranina facetów w różnych sytuacjach życiowych, część ma rodziny, część nie, ale żaden z nich nie zamierza ratować świata. Oni chcą uratować siebie i tylko siebie. No, i może jeszcze Sam.
No i, żeby tego było mało, film wbrew pozorom od czasu do czasu trąca poważniejsze czy może raczej smutniejsze nuty. Kiedy w trakcie oglądania wychodzi na wierzch, czym tak naprawdę dla Kinga jest ten maraton i to spotkanie, widz zaczyna się do bohaterów jeszcze bardziej przywiązywać. Tu nie chodzi tylko o nawalenie się, ale no… o wszystko. Jakieś to rozczulające było. Podobało mi się też pokazanie (w dość lekkiej formie i dość wprost, ale jednak przyjemnie) ludzkiej natury. Jasne, to dość ograny motyw, że człowiek wybiera wolność ponad narzucone szczęście itp., ale tutaj to po prostu było bardzo wiarygodne i jakieś takie nienadęte.
kadr z filmu (tak, jego też lubiłam)
W ogóle to film z rodzaju tych, gdzie widz sobie siedzi i stwierdza, że chciałby w sumie dołączyć do bohaterów. Fajni ludzie, małe angielskie miasteczko (z rodzaju tych, gdzie za każdym płotem czai się morderca, jeśli wierzyć serialom typu Morderstwa w Midsomer), klimatyczne puby – czegóż chcieć więcej? No, ewentualnie braku robotów, ale to jakiś tam zaledwie irytujący szczególik w idealnym obrazku.

Przyznam, że w tej chwili tak naprawdę nie potrafię się zdecydować, czy moim ulubionym filmem z trylogii jest Hot Fuzz czy The World’s End. Skłaniam się jednak ku temu ostatniemu, ale może to dlatego, że jestem z nim na świeżo. No i widziałam tylko raz, podczas gdy Hot Fuzz… nawet nie wiem ile. Niewątpliwie The World’s End obejrzę jeszcze wiele, wiele razy. To zbyt doskonała komedia sci-fi, żebym miała tak po prostu się z nią rozstać. Fakt, że znam zakończenie, wiele tu nie zaszkodzi. Wciąż pozostanie Gary King zaliczający glebę na każdym krzaczku i Nick Frost rozrywający koszulę.

Chyba mogę kończyć. Film bardzo, bardzo polecam, bo jest totalnie świetny, o. Tak jak zapowiadałam w komentarzu pod poprzednim wpisem, dziś sprawa jest jasna: 10/10.








– Andy, what's happening?
– Gary thinks we should keep up with the crawl because they know what they're doing, but they don't know that we know what they're doing, and basically no one else has a better idea so, fuck it.

czwartek, 17 października 2013

Fraa w czytelni (61) - "Nagie słońce"


Autor: Isaac Asimov 
Tytuł: Nagie słońce 
Tytuł oryginału: The Naked Sun 
Tłumaczenie: Michał Wroczyński 
Miejsce i rok wydania: Poznań 2003 
Wydawca: Dom Wydawniczy REBIS 

Wpis powstał na Alasce (hermetyczny żart dla ludzi z 750 words). 

Chwała bogom, Isaac Asimov nie zamknął cyklu „Roboty” na Pozytonowym detektywie, choć między wydaniem tej części a kolejnej, Nagie słońce, musiały minąć trzy lata (to tak naprawdę nic w porównaniu z odstępem między Nagim słońcem a kolejnymi tomami cyklu, który to odstęp wynosi nie trzy, a niemal trzydzieści lat).
Tytułem przypomnienia: w Pozytonowym detektywie czytelnik miał do czynienia z przeludnionym, zdominowanym przez ludzi światem, gdzie roboty co prawda istnieją, ale są w potężnej niełasce (zresztą, ducha tej książki moim zdaniem bez porównania lepiej oddaje jednak tytuł oryginalny niż polska wersja – wszak to właśnie o te „caves of steel” się rozchodzi. Detektyw jest również w kolejnych tomach, to żaden wyróżniający element). Tutaj natomiast mamy coś wręcz przeciwnego: Solaria, jeden ze Światów Zaziemskich, jest zamieszkana zaledwie przez kilka tysięcy ludzi. Z drugiej strony – znajduje się tam również kilka milionów robotów. Każdy człowiek ma swój kawałek ziemi – tak rozległy, że może się po nim przechadzać całymi dniami, nie ryzykując spotkania z sąsiadem. Celem Solarian i idealnym życiem według nich jest sytuacja, w której człowiek przez całe życie ani razu nie musi spotkać się z drugim człowiekiem. Na razie jeszcze nie osiągnęli takiego stanu – muszą się czasem widzieć (fuj!) dla dobra gatunku. Ale pracują nad tym, żeby i tę konieczność wyeliminować.
I właśnie w takim świecie ktoś popełnia morderstwo. Kto i jakim cudem, skoro jednego człowieka dzielą od drugiego całe mile drogi i setki robotów? Podejrzenie pada na żonę nieboszczyka, Gladię. Była jedną osobą, którą świętej pamięci Rikaine widział (fuj!) przed śmiercią.
Ponieważ sytuacja jest trudna, a Solarianie z oczywistych względów nie znają zbrodni i nie bardzo wiedzą, z której strony ugryźć problem, na odsiecz pędzi… no dobrze, zostaje wysłany, w dodatku niezbyt chętnie, znany już czytelnikowi Elijah Baley, a wraz z nim – Daneel R. Olivaw.

Powieść jest niezwykle interesująca z kilku względów:
Po pierwsze – ponowne spotkanie ze znanymi i lubianymi bohaterami, szczególnie cieszy mnie Daneel, którego uwielbiam. Fajnie czyta się o ich relacjach, które przecież solidnie ewoluowały od czasu pierwszego spotkania w Pozytonowym detektywie. Wydaje się w pełni zrozumiałe, kiedy Baley radośnie wita robota i chce go uściskać jak dawno niewidzianego przyjaciela, po czym z rozczarowaniem sobie przypomina, że to se ne da – to maszyna. Nie są dawno niewidzianymi kumplami. Z kolei Elijah w tym wydaniu stał się nieco bardziej powściągliwy – już nie znajduje co rozdział nowego, i tym razem na pewno właściwego, rozwiązania zagadki, tylko wstrzymuje się z osądami aż uzbiera mocniejsze argumenty niż niewyraźne przeczucie. No i przed ziemskim detektywem pojawia się jeszcze jedno wyzwanie, bodaj czy nie większe niż samo znalezienie mordercy: starcie z przestrzenią. Z tytułowym nagim słońcem, nieosłoniętym przez sklepienie kopuły Miasta.
Tu wchodzimy w temat „po drugie”. A powieść jest ciekawa po drugie ze względu na ukazane w niej społeczeństwo. Jak wspomniałam, to ludzie, którzy żyją w separacji, otoczeni wyłącznie przez roboty. Do perfekcji doprowadzili technologię holograficznej teleprezencji, tak że oglądają się na odległość, ba!, spacerują ze sobą na dworze, ale niemal nigdy na żywo. Do nich przychodzi ktoś z nawykami wręcz odwrotnymi – przyzwyczajony do życia w tłumie, przepychania się na ruchomych chodnikach, stania w kolejkach po jedzenie i oglądania prawdziwych, namacalnych zwłok, a to wszystko pod bezpiecznym dachem Nowego Jorku. Nietrudno się domyślić, że porozumienie będzie nader trudne. Baley chce wszystkich widzieć (fuj!), co wywołuje w Solarianach panikę. Z drugiej strony, Solarianie na przykład wyprowadzają Elijaha na dwór, co z kolei wywołuje panikę w detektywie. Żeby tego było mało, Solarianie, tak przyzwyczajeni do robotów (mają roboty dosłownie od wszystkiego), boją się również Daneela, uważając go za człowieka.
W ogóle sama Solaria jest dość oryginalna – łatwo przedstawić futurystyczną antyutopię oparta na przeludnieniu, twórcy przyzwyczaili nas już do tego. Solariańska antyutopia to coś innego, spotykanego dużo rzadziej. Ba!, na pierwszy rzut oka przecież w ogóle mogłoby się wydać, że to nie jest żadna antyutopia, przecież oni wszyscy tam sobie tak fajnie żyją. Gdyby nie to, że jednak jest i podczas lektury nietrudno się o tym przekonać. Cóż, na pewno był to istny koszmar dla Elijaha, któremu dziesiątki robotów ciągle bardzo starannie sprzątały dowody rzeczowe i miejsca zbrodni.
Starcie tych dwóch – czy jeśli liczyć Daneela oddzielnie, a właściwie można, wszak to robot z Aurory – trzech „stronnictw” wypada bardzo ciekawie i wiarygodnie. Jego finał w końcówce szczególnie mi się spodobał.
A po trzecie, powieść znów stanowi najzwyczajniej w świecie fajny kryminałek. Czytelnik praktycznie do końca nie zna mordercy, stopniowo wychodzą na jaw możliwe motywy i przebieg zbrodni. Myślę, że gdyby Asimov nie pisał sci-fi, byłby doskonałą Agatą Christie.

Nie jest, ma się rozumieć, idealnie. Mam za złe autorowi dwie rzeczy:
Po pierwsze, Prawa Robotyki. Naprawdę, kiedy czyta się kolejną opowieść z cyklu, można by już odpuścić przytaczanie praw w ich pełnym brzmieniu. Czytelnik już od dawna je zna. Przypomniano mu je co najmniej kilka razy. Co gorsza, czytelnik wie, że wszyscy bohaterowie też je znają, więc ich cytowanie w dialogach brzmi nienaturalnie. Brzmi dokładnie tak, jakby autor się obawiał, że czytelnik ma niedowład mózgu i trzeba mu przypominać na każdym kroku, bo nie ogarnie. Albo jakby tak się jarał tym, jakie zajebiste prawa wymyślił, że wciska je co i rusz, bo po prostu nie może się powstrzymać. Nie wiem, która wersja ma zastosowanie w cyklu o robotach, ale to mocno irytujące.
No i po drugie: mało Daneela. Zdecydowanie za mało było jednej z moich ulubionych sztucznych inteligencji w tym tomie. Mam cichą nadzieję, że Asimov jeszcze pozwoli czytelnikowi poobcować z tym bohaterem w kolejnych częściach cyklu.

Znów mam kłopot z finalną oceną, ma się rozumieć. Myślę, że 9/10 będzie ok, ale coś za dużo tych szklanek chyba ostatnio u mnie leci. Wciąż korci porzucić ten system, no ale… ale pozbyć się szklaneczek? :(






 Wpis powstał (oprócz tego, że na Alasce) w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane. 





 – Though I cannot share human reactions to stimuli, I would judge, from what has been imprinted on my instruction circuits, that the lady meets any reasonable standard of physical attractiveness. From your behavior, moreover, it seems to me that you were aware of that and that you approved of her appearance.

sobota, 5 października 2013

ZaFraapowana filmami (85) - "Dead in Tombstone"

Jeszcze do niedawna w ogóle nie wiedziałam o istnieniu tego filmu – a potem zajrzałam na pewnego bloga (btw., "Ty masz awangardowy gust" jest totalnie najmilszym sposobem powiedzenia mi "oglądasz szrot" z jakim się spotkałam ever). I pomyślałam sobie, że ej – Danny Trejo, western, Lucyfer… cóż może pójść źle? Jasne, w przypadku nieszczęsnego Gallowwalkers też miałam same świetne przeczucia, ale tutaj miał być Trejo. Film, w którym występuje ten szpetny Meksykaniec, nie może być zły. To jest… właściwie to musi być zły. Ale w tym dobrym znaczeniu. If you know what I mean…
Dead in Tombstone to tegoroczna produkcja w reżyserii Roela Reiné. Weird west w całej okazałości: oto widz dostaje Dziki Zachód zdominowany przez bandytów, morderców i podpalaczy, istny… cóż, istny raj dla samego Lucyfera (Mickey Rourke), który świetnie się tam bawi i ma mnóstwo grzeszników do pożarcia. I w tym wszystkim jest też gang dwóch przyrodnich braci, Guerrero (Danny Trejo) i Reda (Anthony Michael Hall). Panowie postanawiają zrobić wjazd do szczęśliwej, pobożnej mieścinki, Edendale, gdzie odkryto złoto, obłowić się i żyć długo i szczęśliwie. Sprawy komplikują się, kiedy Red stwierdza, iż na tym nie poprzestanie i postanawia zostać szeryfem Edendale, w dodatku ginie dotychczasowy szeryf, z którego to faktu jest wielce niezadowolona jego małżonka, Jane (Dina Meyer). Kiedy nowemu konceptowi sprzeciwia się sam Guerrero, Red i reszta gangu skutecznie pozbywa się meksykańskiego wrzoda… to znaczy: tak im się zdaje, że skutecznie. Wspominałam, że Lucek tam się świetnie bawi?
Reszta filmu to już właściwie tylko jatka, wybuchy, zemsta i fajna muzyka.

Kadr z filmu Dead in Tombstone
(pan postanowił zostać Ghost Riderem)
A jednak można coś o Dead in Tombstone powiedzieć. Coś, czego nie można powiedzieć np. o Gallowwalkers: ten film jest ciekawy. Wciąga od samego początku, jest dynamicznie i widzowi od razu są przedstawieni bohaterowie, do których można się przywiązać. Widz zna z imienia czy ksywki każdego z członków gangu, zna też ich „branżę” – i choćby na tej podstawie już może ustalić sobie jakiś do nich stosunek.
Oczywiście, jest tandetne efekciarstwo, ale chyba nikt nie spodziewa się niczego innego po filmie z Dannym Trejo. Momentami miałam wrażenie, że jak ktoś z ekipy nauczył się robić slow motion, to teraz cały film będzie pokazany w ten sposób. Niemniej całość zachowała dynamikę, a efekciarskie sceny, choć zalatywały najgorszym kiczem i były klasycznym Cool Guys Don’t Look at Explosions, to jednak wszystko sprawiało bardzo spójne wrażenie i przyjemnie się oglądało.

Moje zastrzeżenia będą nieco spoilerowe, ale bądźmy szczerzy: to nie jest film, który ogląda się dla fabularnych twistów. Jego się ogląda dla radochy. I eksplozji. I Trejo.
No więc moje zastrzeżenia dotyczą przede wszystkim Lucyfera i jego układu z Guerrero. Bo deal jest taki: Guerrero ma jedną duszę, ale jednocześnie ma parcie na zdjęcie sześciu innych dusz. Więc proponuje szatanowi tamte sześć w zamian za swoją jedną. Lucek na to przystaje. A ja się zastanawiam: ale czemu? Przecież tamci kolesie, źli do szpiku kości, prędzej czy później sami by zeszli, wszak taki już jest ten smutny, ludzki los – a wtedy z całą pewnością trafiliby do Lucyfera. Więc cóż to za układ? Oni już byli jego, de facto szatan nie miał tu żadnej korzyści. Guerrero zaproponował, że da mu coś, co prawdę mówiąc już i tak należało do diabła. I zastanawiam się – czy to po prostu dziura w fabule, czy też celowe zagranie, a clue jest takie, że Lucek po prostu chciał się zabawić, a nie chodziło mu same dusze jako takie. W sumie późniejsze działania Lucka nawet na to by wskazywały, jego kanty i dawanie drugiej szansy, niemniej przecież on ostatecznie zatrudnił Guerrero na stałe do pozyskiwania tych dusz – po co? Podobny pomysł był w serialu Brimstone, no ale tam przynajmniej ten pomysł się bronił, bo ofiary nie były zwykłymi śmiertelnikami, tylko uciekinierami z piekła. Dało się dostrzec sens w tym, że bohater ich łapie (inna sprawa, że totalnie loffciam tamtejszego Lucyfera).
A właśnie, skoro już jestem przy Lucyferze: wizerunków szatana w kinematografii jest ofkoz jak mrówków. Moimi prywatnymi faworytami są: John Glover z wspomnianego już Brimstone oraz Viggo Mortensen z The Prophecy. Ale i Lucek z Dead in Tombstone nie jest zły. Ot, taki pocieszny grubasek, całkiem sympatyczny z jednej strony, z drugiej jednak z lekkością i beztroską przypala ofiarę, odrywa jej kawałek skóry czy odgryza palec. Ciekawy kontrast. Dodatkowo urokliwa była scena, w której Lucyfer, ze swoim zwyczajowym luzem, wychłeptał sobie nieco wody święconej w kościele. Niemniej ja nadal nie wiem, o co mu tak naprawdę chodziło. Mam wrażenie, jakby ten wątek był trochę niedopracowany.

Kadr z filmu Dead in Tombstone - any questions?
Drugim zastrzeżeniem jest ogólny klimat i podejście do tematu. Oglądając Dead in Tombstone odnosiłam wrażenie, że ten film został zrobiony na poważnie. A to niedobrze. Nie robi się filmu o wskrzeszonym mścicielu-Trejo na Dzikim Zachodzie na poważnie. Maczeta jest takim fajnym filmem między innymi dlatego, że twórcy mieli dystans do materiału. Widać było, że całość jest jajcarska. A tutaj… no właśnie, trochę zabrakło tej jajcarskości. Jakbym chicała oglądać film na poważnie, odpaliłabym sobie którykolwiek western z Eastwoodem. Też zazwyczaj jest o mścicielu, a na serio (co mi przypomina, że muszę sobie odświeżyć parę westernów z Eastwoodem, ale to tylko takie tam moje fangirlowskie mamrotanie). Trejo moim zdaniem wymaga dystansu, po prostu.

Nie zmienia to faktu, że film ma świetny klimacik, dodatkowo podkreślony przez rewelacyjną muzykę, no i zwyczajnie wciąga. Nawet jeśli nie zostaje za bardzo w głowie. Bohaterowie są wiarygodni – i to nawet Jane (a ja przecież niemal zawsze kręcę nosem na postacie kobiece!), którą całkowicie „kupuję” jako tę wdowę. Widać po niej, że to kobieta mająca już swoje lata, mająca też powody do zemsty. Po prostu jest wiarygodna, nie tak jak standardowe filmowe dziunie.


Całościowo film oceniam naprawdę nieźle. Człowiek się na tym nie nudzi, ma całkiem poprawną rozpierduchę, fajnych bohaterów. Ot, takie niezobowiązujące 7/10, przy czym dodaję jeden punkt tak naprawdę ze względu na to, że piosenkę z filmu od wczoraj mam zapętloną i słucham jej non-stop, a to zobowiązuje.







Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...