No, ten… wnikliwi
czytelnicy mogli zauważyć, że nie było mnie tu od przeszło dwóch miesięcy. To
nie tak, że zapomniałam czy mi się nie chciało – po prostu to był dziwny,
czasem trudny, a z całą pewnością intensywny czas, kiedy blog musiał zostać
zepchnięty gdzieś na koniec listy priorytetów. Bywa. Myślę jednak, że pora tu
zdmuchnąć kurz i wziąć się do roboty. W moim wordowskim pliku widzę, że miałam
rozgrzebaną notkę – ale ponieważ minęły wspomniane dwa miesiące, wyparowało mi
z głowy wszystko, co chciałam wówczas napisać. Zresztą, myślę, że w ogóle nie
warto sobie tym tematem zawracać głowy. Zacytuję więc tylko to, co mam napisane
do tej pory, a później przejdę do innych rzeczy:
Kiedy „Die Hard” spotyka „American Pie”: „Game Over, Man!”
No cóż. Obejrzałam kolejny z
pełnometrażowych filmów Netflixa. I coraz mocniej utwierdzam się w
przekonaniu, że Netflixowi zdarza się zrobić naprawdę super fajne seriale
(śmiesznostka taka: te, z którymi miewałam do czynienia, najczęściej
okazywały się ekranizacjami książek), natomiast samodzielne filmy wychodzą im
co najmniej średnio.
|
I to właściwie
tyle, ten wniosek towarzyszy mi cały czas. Film miał irytujących bohaterów,
przewidywalną przemianę protagonisty, nędzny humor i w ogóle jakiś był
bałaganiarski. Jedno, co zasługuje na pochwałę: fajna, krwawa finałowa
rozwałka. Naprawdę to im wyszło. No, tyle o Game
Over….
A blogasową
reanimację spróbuję zacząć od jednej z fajniejszych książek, jakie ostatnio
czytałam.
(źródło) |
Autor: H.P. Lovecraft
Tytuł:
Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści
niesamowite i fantastyczne
Tłumaczenie:
Maciej Płaza
Miejsce i rok wydania:
Czerwonak 2016
Wydawca:
Vesper
Podskórnie zawsze lubiłam
twórczość Lovecrafta. Mój jedyny problem polegał na tym, że tak naprawdę nigdy
jej nie czytałam – raczej znałam ogólne założenia, gdzieś może jakieś
opowiadanie zdarzyło mi się przeczytać, ale bardziej grałam w gry osadzone w
Lovecraftowskim świecie. Szczęśliwy traf chciał, że – trochę przypadkowo –
weszłam w posiadanie Przyszła na Sarnath
zagłada (zresztą, jest to – obok Terroru
– druga czytana przeze mnie książka z wydawnictwa Vesper i na razie wydawnictwo
ma stuprocentową skuteczność pod względem fajnych rzeczy).
Od pierwszego
spojrzenia widać, że książka jest… no cóż, po prostu dobrze wykonana. Solidna,
szyta cegłówka, która nie rozleciała się mimo miesiąca rozpłaszczania jej w
najrozmaitszych czytelniczych pozycjach. Z niesamowitymi ilustracjami Krzysztofa Wrońskiego. Ładnie, starannie zaprojektowana. Dodatkowo przyjemnie
zaskoczyło mnie przygotowanie samych tekstów – zazwyczaj w grubszych
tomiszczach łatwo zauważyć, że z arkusza na arkusz mamy coraz więcej korektorskich
przeoczeń. Ale w Przyszła na Sarnath…
to zjawisko występuje w minimalnym stopniu. Czyta się przyjemnie, a babole nie
odciągają uwagi od sedna sprawy.
Sedno zaś to w
najwyższym stopniu miodność (przy czym przyznam, że nie spodziewałam się
niczego innego). Zbiór opowiadań przeciąga czytelnika zarówno po świecie jawy,
jak i snu. Oba te światy są przepełnione magią, tajemnicami i dziwacznymi
kultami, a prawdę mówiąc, to w ogóle trudno je od siebie odróżnić, tak mocno są
ze sobą spięte. To światy, gdzie armia kotów skacze nocą z dachu na Księżyc, by
tam walczyć z potworami – w dodatku ma kosę z kotami z Saturna! Jeśli zbyt
długo wpatrujesz się w Otchłań, ona nie tylko odwzajemni spojrzenie, ale
wciągnie cię w objęcia i kto wie, jeśli ci się poszczęści, zostaniesz ghulem.
Jeśli nie, słuch po tobie zaginie, bo Inni bogowie nie zniosą, by podglądać,
jak bogowie Ziemi tańczą na szczycie Hatheg-Kla.
Wbrew pozorom (i
doświadczeniom z rozgrywek Horroru w
Arkham), w zbiorze nie uświadczy się raczej wielu straszliwych
Przedwiecznych. Jeśli już dostajemy różnego rodzaju potworności (a dostajemy
ich wcale niemało!), są to raczej różnego rodzaju kultyści – z rodzaju takich,
których można też spotkać w niektórych opowiadaniach Roberta E. Howarda.
Złożeni z nie do końca kompatybilnych części ciała (raczej: ciał), a to
wszystko okraszone sześcioma epitetami podkreślającymi, że był to widok
bluźnierczy, odrażający, urągający naturze i obmierzły.
Och, serio – to
jeden z moich ulubionych elementów pisania Lovecrafta: każde zdanie ocieka
informacjami, jakie emocje aktualnie powinnam odczuwać. I nie wiem naprawdę, na
czym polega ta magia, ale gdyby mi ktoś dzisiaj tak pisał, jestem całkowicie
przekonana, że bym wrzeszczała „show, don’t tell”. Tymczasem u Lovecrafta to po
prostu gra. Może chodzi o dobór słów? Ładnie brzmią i są bardzo mocne. To
znaczy, ma się rozumieć, mogę mówić jedynie na podstawie przekładu. W każdym
razie ten przekład jest bardzo przyjemny do czytania. W opisach jest coś, co –
gdy próbuję określić – przywodzi mi na myśl jedynie słowo „mięso”.
Dodatkowo bardzo
podoba mi się sam wybór tekstów. Jest spore urozmaicenie w historiach, ale
jednocześnie one się pięknie spinają w jednym z ostatnich utworów: Ku nieznanemu Kadath śniąca się wędrówka.
Wracają do nas Kuranes, towarzyszący Barzaiowi Mądremu Atal, Pickman, no i
przede wszystkim: Randolph Carter. Wszystkie te opowieści spinają się w tym
wielkim finale, który niesie ze sobą tyleż grozy, co zaskoczeń. Jest podróż,
bitwy, sojusze, przyjaźnie, no i bogowie. I pełzający chaos Nyarloathotep. I to
wszystko jest takie, że trudno się oderwać.
To cudna książka. I
ja wiem, że Lovecraft bywa ostro krytykowany ze względu na swoje – nazwijmy to
delikatnie – mocno konserwatywne poglądy, ale w najmniejszym stopniu mnie to
nie rusza. Pewnie gdybym zaczęła liczyć, wyszłoby mi, że ciemnoskórzy w tych
tekstach częściej są przedstawiani jako złoczyńcy i/lub potwory niż biali. No i
cóż? To taki świat. Wspominałam już o Howardzie, wspomnę o nim jeszcze raz: u
obu panów mniej znane grupy etniczne i kontynenty są pretekstem do snucia
niesamowitych, nasyconych grozą i tajemnicą opowieści. Myślę, że jestem
dostatecznie rozgarnięta, żeby czytać dziś te teksty i nie wysnuwać na ich
podstawie wniosków, że no tak, pewnie czarnoskórzy są zniewolonymi potworami z
obcej planety. Toteż czytam i po prostu cieszę się obrazami, które dostaję.
Gdy król i jego dostojnicy biesiadowali w pałacu i
podziwiali główne danie czekające przed nimi na złotych półmiskach, reszta
ucztowała w innych miejscach. W wieży wielkiej świątyni swawolili kapłani, w
pawilonach za murami bawili się książęta z sąsiednich krain. I to arcykapłan
Gnai-Kah pierwszy ujrzał, jak cienie zstępują w jezioro z garbatego księżyca, a
przeklęte zielone mgły unoszą się z wody na jego spotkanie i spowijają
złowróżbnym całunem wieże i kopuły skazanego Sarnath.