sobota, 31 grudnia 2011

Jedną Nogą w Nowym Roku, czyli odcinek sylwestrowy


Zauważyłam, że wszyscy robią z okazji nadchodzącego Nowego Roku jakieś podsumowania, zestawienia i inne cuda-wianki. Nie chciałam być gorsza – acz przyznać muszę, że na podsumowania nie miałam najmniejszej ochoty. Bo i co tu podsumowywać? Czy kogoś interesuje statystyka, ile notek na jaki temat popełniłam?
Postanowiłam więc pożegnać ten rok po swojemu – wraz z gronem moich blogowych ulubieńców. Przy tej okazji potrenowałam nieco odmienny sposób popełniania komiksu – doszłam jednak do wniosku, że bynajmniej nie jest to ani prostsze, ani szybsze. Z drugiej strony, wiem już, w których miejscach źle zaczęłam i przez co później się musiałam ostro męczyć. Tak czy owak, powoli znajduję chyba swój złoty środek między rysunkiem odręcznym a modyfikacjami komputerowymi. No i myślę, że teksty i chmurki robione w ten akurat sposób będą czytelniejsze…
No cóż – mniejsza o większość. Dużo szczęścia i uporu w spełnianiu noworocznych postanowień w roku 2012 życzę ja, Fraa, oraz moja skromna drużyna!



wtorek, 6 grudnia 2011

ZaFraapowana filmami (53) - "Młyn i krzyż"

Młyn i krzyż - plakat
Chciałabym być przykładną patriotką i z dumą głosić wyższość rodzimej kultury nad obcą. No ale, jak bogów kocham, nie mogę. Rodacy srodze mi to utrudniają taką na przykład 1920 Bitwą Warszawską (choć nie powiem, tytuł chwytliwy. Prawie jak 2001: Odyseja kosmiczna). Na szczęście nie wszyscy są tak bezlitośni. I tak na przykład dorobiliśmy się czegoś – tak myślę – konkurencyjnego na arenie międzynarodowej, acz, nie wiedzieć czemu, u nas raczej niezbyt rozreklamowanego: mówię tu o filmie Młyn i krzyż w reżyserii Lecha Majewskiego, widowiskowo zrealizowanej i interesującej opowieści o… obrazie.
Chodzi o dzieło Pietera Bruegla – „Droga krzyżowa”. Film jest próbą ożywienia przedstawionej przez malarza sceny. Widzimy, co działo się z poszczególnymi bohaterami obrazu, nim zostali odmalowani na desce. Postacie te mają swoje historie, swoją codzienność, jedni znaleźli się na obrazie zupełnie przypadkiem, inni zaś mają większe role, choć nie zawsze są widoczni na pierwszy rzut oka. Głównym bohaterem i jednocześnie narratorem w filmie jest sam Pieter Bruegel (fenomenalny Rutger Hauer) – jest on też jedną z trzech postaci, które cokolwiek mówią – i co więcej: uczestniczy w dialogu z przyjacielem, Nicholasem Jonghelinckiem (Michael York).
No właśnie, skoro już przy tym jestem: ci z Państwa, którzy nie lubią przegadanych filmów, powinni obejrzeć Młyn i krzyż. Odzywają się w nim, jak już zaznaczyłam, dosłownie trzy osoby – oprócz wspomnianych już mężczyzn jest jeszcze Maria (Charlotte Rampling). Ponieważ słów jest tak niewiele, te, które padają, siłą rzeczy muszą być przemyślane i znaczące. I, muszę przyznać, te krótkie wypowiedzi bohaterów rzeczywiście każą widzowi zatrzymać się na moment i pozwolić przegryźć się poruszonemu problemowi. Choć – co nieco boli – kiedy już tak człowiek się zastanowi, szybko może dojść do wniosku, że właściwie nie był wcale świadkiem odkrywania Ameryki.
Maria głównie wyraża rozpacz i pewne zdziwienie z powodu egzekucji jej syna – a właściwie Syna, bo w końcu mamy tu do czynienia z całkowicie biblijnym ukrzyżowaniem, nawet jeśli przedstawionym w realiach szesnastowiecznych Niderlandów. Matka okazuje emocje w sposób spokojny i wyważony, jednocześnie przekonujący – ale nie tu jakiejś niebywałej rewelacji. Refleksja, że jeszcze wczoraj Syna wszyscy kochali i wiwatowali na Jego cześć, a dziś skazują na śmierć – została już wielokrotnie powiedziana. Z drugiej strony, nie oczekujmy po zrozpaczonej matce, że w ramach użalania się nad rodzinną tragedią będzie objawiać światu nowy model geometrii hiperbolicznej, czyż nie?
Nicholas Jonghelinck z kolei komentuje bieżące wydarzenia, odnosi się do społeczeństwa niderlandzkiego swoich czasów oraz do Kościoła. I, jak już wspomniałam, rozmawia z Brueglem.
kadr z filmu Młyn i krzyż (Pieter Bruegel)
I to właśnie były jedne z najlepszych momentów filmu. Rozmowy z malarzem. Ten zaś (wspominałam, że fenomenalny Rutger Hauer?), szkicując projekt przyszłej „Drogi krzyżowej”, analizuje od razu poszczególne jego elementy – i to jest bardzo fajne. Nawet jeśli nie daje widzowi jakichś rewolucyjnych interpretacji, to jednak wszystko to robi bardzo pozytywne wrażenie i ma sens (trudno zresztą spodziewać się czegoś innego – Lech Majewski studiował na ASP, ponadto współautorem scenariusza jest Michael Francis Gibson, historyk sztuki i autor książki Młyn i krzyż. Droga na Kalwarię Pietera Bruegla). Ma się odczucie, że oto uchyla się przed nami coś, co dotąd było niedostępne – o własnym obrazie przemawia sam malarz. Jedno, do czego mogę mieć zastrzeżenia na tym polu, to że powinno tego być więcej. Nie ukrywam, że wyczekiwałam tych analizatorskich momentów z prawdziwą niecierpliwością.
A wyczekiwałam, bo pozostała akcja była… no cóż. Po prostu niezmiernie powolna. W dodatku niekiedy mocno nienaturalne milczenie bohaterów jeszcze mocniej podkreślało tę dłużyznę. W końcu ile czasu można oglądać, jak gromada dzieci kotłuje się na łóżku? Albo jak młode małżeństwo je śniadanie? Szczególnie w tej drugiej scenie nadto wyraźnie odczułam to, że bohaterowie nic nie mówią. Wyglądało to sztucznie. Oni powinni coś mówić. Aż się prosiło. Wiem, że to nie byłoby nic istotnego. Ot, codzienne sprawy. Ale w życiu pełno jest takiej luźnej gadaniny i wycięcie jej jakoś nie pozwoliło mi „kupić” zaprezentowanych historii. Pojmuję to, że takie zamknięcie ust bohaterom pozwala widzowi w pełni skupić się na obrazie. Ale serio… półtorej godziny gapienia się w obraz…? Dla mnie to po prostu trochę za dużo. Najpewniej po prostu nie jestem gotowa na tego typu odbiór.
kadr z filmu Młyn i krzyż
Poza tym, abstrahując od tego odrealnienia prezentowanych w filmie historii, tak naprawdę widz wciąż niewiele więcej się dowiedział, niż mógłby zobaczyć na samym obrazie. Jasne: jeżeli gdzieś ktoś siedzi, to najpewniej przyszedł tam i usiadł. Tak samo jeśli stoi – jak to określił w filmie Bruegel – „drzewo śmierci”, to ktoś musiał je wcześniej w jakimś celu postawić. No dobrze. Ale kiedy śledziłam cały wątek związany z tymże „drzewem śmierci” i młodym skazańcem, nie mogłam nie zadawać sobie pytania: co ten facet zrobił? Jeśli zaś był niewinny, to też chciałabym to wiedzieć. Nie potrafię ustosunkować się do historii, nie znając jej początku. Bo on ma decydujące znaczenie w końcowej ocenie.
A więc owszem: przeczę sama sobie. Z jednej strony film wydał mi się momentami za długi. Z drugiej – za krótki, a pokazane w nim wątki ledwo dotknięte.
Nie oznacza to jednak, że całość mi się nie podobała. Po pierwsze, sam pomysł uważam za fantastyczny. Po drugie, ogromne wrażenie wywarła na mnie wizualna strona filmu: zatrzymywanie aktorów tak, by tworzyli jakiś fragment obrazu. Łączenie malowanego tła i żywego pierwszego planu. Spacery Bruegla i Nicholasa w tej „zamrożonej” rzeczywistości. Po trzecie, wspomniana już, wkomponowana między sceny, interpretacja dzieła. No i po czwarte, młyn.
Tak – młyn, wzniesiony na wysokiej skale, i postać młynarza były naprawdę niesamowite. Początkowo widz odnosi wrażenie, że starsi państwo, mieszkający we młynie, będą tylko kolejnymi postaciami z obrazu, a potem okazuje się, że to nie takie proste. Młyn jest jednocześnie w obrazie i poza nim. Tkwi pomiędzy malarzem a malowaną sceną. Świetnie zostało to pokazane w jednej z końcowych scen, w której młynarz, na polecenie Bruegla, przerwał mielenie. Człowiek z prawdziwą przyjemnością doszukuje się tu całego łańcucha symboli – jest w tym magia.

Jak wspomniałam na początku, Młyn i krzyż śmiało może robić światową karierę – i zresztą zdaje się, że robi. Nawet premierę w Polsce miał z opóźnieniem. Myślę, że warto zapoznać się z tym obrazem – mówię „obrazem” z całą świadomością, bo właściwie z tym widz ma do czynienia. Określenie to bardziej pasuje niż „film”. Jest piękny, ma świetne niektóre sceny, ma doskonałego Rutgera Hauera. Właściwie to mi wystarczy, żebym oceniła Młyn i krzyż jako bardzo dobry, czyli okrągłe 8/10. A być może fascynaci malarstwa znaleźliby tu dla siebie jeszcze więcej?









piątek, 2 grudnia 2011

ZaFraapowana filmami (52) - "Immortals"

Immortals - plakat
Jako miłośniczka wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z antykiem, od długiego już czasu czaiłam się na film Immortals w reżyserii Tarsema Singha. Mocno komputerowa estetyka przywodziła na myśl doskonałych 300, sama historia zaś – czyli opowieść o Tezeuszu – kusiła nawiązaniami do greckiej mitologii. Choć oczywiście miałam pełną świadomość tego, że z tej mitologii będą pewnie tylko imiona, bo fabularnie zapowiadała się radosna inwencja scenarzysty, którego nazwiska nie znam i dla jego własnego dobra – lepiej, żebym nigdy nie poznała.
I tak się czaiłam, że w końcu zacisnęłam zatoki, zapomniałam wyciszyć telefon i obejrzałam.
Od razu uprzedzam, że będzie nieco spoilerów, ale Immortals jest tak sztampowe i przewidywalne, że naprawdę nie należy się tym szczególnie martwić.

Spróbuję pokrótce skreślić coś na temat fabuły: otóż Tezeusz (Henry Cavill, czyli ten, który prawie zagrał sparklącego Edwarda Kulena), bękart i wyrzutek, żyje sobie w wiosce Kolpos (okej, my mamy Sfornegacie, Grecy mogli mieć Kolpos, czemu nie? Część odzieży jako eponim też jest w porządku), gdzie nikt go nie lubi. Jest tylko starzec (John Hurt – och, jakże adekwatne w tym momencie stało się jego nazwisko! Jak mnie zabolała obecność tego fantastycznego aktora w tym filmie!) przyuczający bohatera w walce i matka – jej też nikt nie lubi, bo została zgwałcona. Cóż, przynajmniej małomiasteczkowa mentalność została nieźle ujęta – dla społeczeństwa ofiara napaści jest dziwką i już. Pewnie prowokowała kokieteryjnie merdając końcówką peplosu. Dobra.
Któregoś dnia do Kolpos przybywają żołnierze i zarządzają ewakuację, jako że lada moment ma do tego miejsca przybyć straszliwy Hyperion (Mickey Rourke), barbarzyński król, który będzie chciał zniszczyć bogów, Greków i wszystko, co się rusza i na drzewo nie ucieka, a w tym celu usiłuje odnaleźć wykuty przez Hefajstosa Łuk Epirusa (sza, nieważne, że nikt nigdy nie słyszał o żadnym Epirusie!). Lokalizację Łuku ma mu wyjawić wyrocznia sybillińska.
W wyniku zdrady jednego z mieszkańców wioski, Hyperion dociera do celu nieco wcześniej i robi rzeź, ale popełnia zasadniczy błąd: zostawia przy życiu Tezeusza. Od tej pory Tezeusz będzie pragnął tylko zabić złego króla, a mimochodem uratować świat przed zagładą. A później już była mniej lub bardziej sensowna jatka, jako że bohater uciekł z niewoli wraz z kilkoma osobami towarzyszącymi i rozpoczął eksterminację wrogów.

No właśnie, skoro już wspomniałam o towarzyszach: tak całkiem na serio – brakowało jeszcze tylko głosu Fronczewskiego z offu: „Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę”. Bo drużyna była do bólu klasyczna: oczywiście główny, wojowniczy heros, trochę bardziej wyluzowany łotrzyk Stavros (Stephen Doriff) i piękna, tajemnicza kapłanka Fedra (Freida Pinto). Kojarzy się z jakąś grą? Hmm… Może tak… z każdą?
Żeby jeszcze ci bohaterowie mieli jakiekolwiek znaczenie dla rozwoju fabuły. Ale nie! Oni po prostu są. I zachodzę w głowę: po co? Miotają się tam jak bezwładne worki ziemniaków. Stavros w ogóle nic nie robi – myślałam, że może chociaż – skoro było wspomniane, że jest złodziejem – będzie miał swój wielki moment, kiedy nadejdzie potrzeba wykradnięcia czegoś. Ale nie. On naprawdę nic nie robi, a to kim jest, nie ma najmniejszego znaczenia. Fedra ze sceny na scenę ma na sobie mniej ubrania, by w końcu pozbyć się go całkowicie i machnąć cyckiem. A Tezeusz… Tezeusz jest fantastyczną pierdołą, która wspomniany już boski Łuk kiedy tylko znajduje, to zaraz gubi, by ostatecznie stracić go na rzecz Hyperiona. No bo wiecie państwo: to logiczne, że kiedy znajdujecie Państwo przepotężną, zaczarowaną broń ukrytą w kamieniu, która ma wmontowane kody na amunicję, pierwsza rzecz, którą z tym robicie, to… rzucacie na ziemię. A innym razem pozwalacie, żeby pies ją porwał po tym, jak znów ją upuściliście. Tak! Przepotężny Łuk zabrał Tezeuszowi pies! I nic nie pomógł fakt, że heros miał do dyspozycji arcyszybkie rumaki od bogów – najwyraźniej Atena wcisnęła mu jakieś buble, bo psa nie dogonił.
Ach, no właśnie – wielekroć wspomniałam już o bogach. To zupełnie osobny rozdział. Jednym z założeń filmu jest to, że nieśmiertelnych bogów można zabić. Początkowo myślałam, że przynajmniej można to zrobić wyłącznie tym Łukiem z Epiru… Epirusa, przepraszam. Ale potem się okazało, że generalnie bogowie są jacyś tacy słabego zdrowia jakby. A więc mamy tych naszych śmiertelnych-nieśmiertelnych. Mają odgórny i odZeusowy zakaz ingerowania w losy ludzi – pod groźbą kary śmierci! Człowiek zaczyna się zastanawiać: zaraz, zaraz, czy ingerowanie w losy ludzi nie było tym, czym się bogowie przede wszystkim zajmowali? To znaczy oczywiście, czasem Zeus temu albo owemu bogu lub bogini zabraniał komuś pomagać. Ale nie chodziło przecież nigdy o żadną bzdurną karę śmierci (czy określenie „nieśmiertelny” w ogóle komukolwiek coś mówi?), a o szacunek wobec Prządek (bogowie czy nie, ale i tak czuli respekt przed Mojrami) i – chyba częściej – zupełnie dowolne zachcianki i sympatie. Ba, oprócz kary śmierci za ingerowanie w losy ludzi, bogom nie wolno też ujawniać się przed ludźmi. No – chyba że w kamuflażu, bo w boskich, nieśmiertelnych postaciach nie wolno. Nic dziwnego, jeśli mam być szczera. Gdyby Posejdon pojawił się przed kimkolwiek w boskiej postaci, biedny człowieczek najpewniej sczezłby ze śmiechu. Kilka wskazówek, dlaczego? Przyjrzyjmy się bohaterom:

Lewa: Posejdon; prawa: (źródło)
Princess Posejdon. Tylko cycki ma większe od Lei.

Lewa: Ares; prawa góra: Sonic (źródło); prawa dół: (źródło)
Ares obudził aż dwa skojarzenia. Albo pozazdrościł fryzury Sonicowi, albo eksperymentował z nowym stylem. Heh, w dzisiejszych czasach punk ma łatwo, nie to co kiedyś, kiedy było się pionierem…

Choć oczywiście w dziedzinie idiotycznego wyglądu ludzie wcale nie ustępują pola bogom – ot, weźmy takiego Hyperiona:
Lewa: Hyperion; prawa: (źródło)
Hyperion zresztą nie tylko wygląda głupio, ale i zachowuje się jak kretyn. Za pomocą ogromnego młota sterylizuje każdego, kto mu się nawinie. Nie przeszkadza mu to jednak w mówieniu o ponadczasowej, legendarnej sławie i wiecznej pamięci, jakie go czekają. Ja tak tylko cichutko zapytam: facet, jeśli pozbawisz ludzi możliwości rozmnażania się, to za góra pięćdziesiąt lat pamięć o tobie zginie razem z ostatnim kastratem i będzie – nomen omen – po ptakach. No ale czego się spodziewać po najbardziej banalnej odmianie głównego złego, typu „zgwałcili mi kotka, dlatego teraz chcę zawładnąć światem, mwahaha”. Do pełni szczęścia brakowało jeszcze, żeby go matka molestowała seksualnie, kiedy był dziecięciem.

Ale wracając do bogów: ogólnie rozumiem i doceniam. Naprawdę. Biorąc pod uwagę niedawny boski niewypał, jaki nastąpił w Starciu tytanów, twórcy zapewne szukali czegoś nowego – z polotem, oryginalnego, czegoś więcej, niż tylko wsadzenie dziadków w togi albo zbroje. Tyle tylko, że nastąpiło grube przegięcie, wskutek którego bogowie, zamiast w sposób nowatorski i ciekawy, zostali przedstawieni śmiesznie. A więc nie dość, że są śmiertelni, to jeszcze wyglądają jak gladiatorzy z demobilu maźnięci złotą farbką dla lansu. Ewentualnie gimnazjalistki. W dodatku jest ich piątka. Dlaczego tylko tylu? Dla reszty zabrakło głupich nakryć głowy? W scenie walki bogów z tytanami, niesamowicie wielkim i ważnym iwencie w historii kosmosu, bierze udział pięcioro bogów! Zeus, Atena, Posejdon, Ares i… i nie mam pojęcia kto, bo chyba nie został wymieniony z imienia. Obstawiam, że Apollo.
Zresztą, cała ta walka to jakaś kiszka była. Siekają się, bogowie dostają wciry od tytanów, Atena jest ciężko ranna – i cóż robi Zeus? Podchodzi do córki i zaczynają ględzić. Kij z tym, że Posejdon gdzieś tam odstawia z tytanami inscenizację tego:


Tytani, swoją drogą, wyglądają jak banda przerośniętych Pigmejów i nie bardzo widzę uzasadnienie dla czegoś takiego, no ale dobra. Mniejsza o wygląd – skoro jednak już wspomniałam o tytanach, nie można nie wspomnieć o Tartarze, w którym są uwięzieni. Otóż Tartar, jak wszyscy dobrze wiedzą, to takie miejsce w – podkreślę – świecie podziemnym, gdzie dzieją się różne okropne rzeczy. Do zaświatów zazwyczaj można dostać się tylko w jeden sposób, a ewentualne przypadki katabazy są zarezerwowane dla największych herosów. Tymczasem jednak w Immortals Tartar to góra. Dobra, mogę to łyknąć w ramach niekonwencjonalnego przedstawiania pewnych rzeczy – ważne, żeby była zachowana istota tego miejsca, jego rola i wydźwięk, a nie położenie najniższej kondygnacji. Niestety, tutaj też ktoś pokpił sprawę: generalnie, z tego co zauważyłam, w Tartarze – wewnątrz tej góry – jest wyłącznie mała klateczka z tytanami, do której każdy może wejść, kiedy tylko zechce. Tartar nie jest zakazaną, tajemniczą i mroczną przestrzenią, tylko czymś w rodzaju warszawskiej Rotundy. Kiedy wieśniacy z Kolpos się ewakuują, umawiają się na spotkanie pod Tartarem. Najprawdopodobniej u podnóży góry stoją straganiarze i sprzedają pamiątkowe kierpce. Kto by się przejmował, że gdzieś tam sobie tkwi w uśpieniu pradawne zło?

Jest jeszcze masa innych irytujących detali:
Czystość – wszystko jest mega czyściutkie. Wioska – czyściuteńka. Noclegownia dla niewolników – niemal sterylna. Jakaś przystań – to samo. Ja wiem, że to wszystko było robione komputerowo, ale w ten sposób to po prostu okropnie raziło sztucznością. A jestem tolerancyjna na udział komputerów w produkcji filmów, przecież 300 niezmiennie mnie zachwyca!
Fedra mogłaby zdradzić, jakich cieni do powiek używa, bo makijaż bez najmniejszego uszczerbku wytrzymał zalanie gigantycznym tsunami i późniejszą kąpiel.
Łuk Epirusa wyglądałby bardziej imponująco, gdyby cięciwa nie wisiała w nim jak stara, rozwleczona guma od majtek.
Jak to się dzieje, że cztery – może i szybko, ale jednak zauważalnie jedna po drugiej – kolejno wystrzelone strzały dotarły do celu jednocześnie? Doganiały się po drodze?
Spodnie – dlaczego, u licha, bohaterowie poginali tam ciągle w jakichś rybaczkach? W spodniach akurat mógłby chodzić Hyperion, ale on owijał się tylko w futra i zakładał swój króliczy kapelusz. Dla Greków spodnie były oznaką barbarzyństwa. W tym właśnie tkwiła różnica między nimi – cywilizowanymi – a innymi: oni nie nosili (pogardliwe tfu!) spodni.
Przemowa Tezeusza – ojojoj, panie herosie, no Chodkiewiczem to pan nie jesteś… Dawno nie słyszałam tak słabiutkiego spicza. Zdecydowanie komuś tu zabrakło pomysłu, spróbował trochę skopiować 300, ale tak jakoś też nie wyszło. Tu nawet nie można rozpatrywać tej mowy w kategorii „banalna” czy „budująca”. Ona była bezdennie głupia, facet tak naprawdę nic nie powiedział, a sztuczne przedłużanie jej miarowym grzmoceniem w tarcze wcale nie pomogło. Zabiło tylko ewentualne szczątki dynamiki.
Skoro Hyperion miał już ten niesamowity Łuk, którym rozsadził kilkumetrowej grubości mur, to – tak właściwie – dlaczego nie strzelał nim dalej, tym razem w przeciwników? A on wpuścił wojsko w wąziutki tunel, żeby się kotłowali z Grekami, po czym powędrował do tytanów. Przecież na to miał czas, mógł do nich podreptać rozgromiwszy w drobny maczek Hellenów.
W którymś momencie Tezeusz zapowiada, że zostanie legendą i jego czyny ludzkość będzie później sławić, a potem nawet pojawia się wzmianka, że bohater poświęcił się walce ze złem i występkiem – zapytuję więc: które konkretnie czyny i jakiej walce? Chodzi o porwanie dwunastolatki czy może o zostawienie świeżo poślubionej żony na przypadkowej wyspie, kiedy kobieta spała? Nie, żebym marudziła, ale ze wszystkich herosów Tezeusz chyba najbardziej nie ma się czym chwalić. Oni niemal wszyscy byli pierdołowaci, ten jednak przechodził samego siebie.
Ogólnie fatalna przewidywalność fabuły – naprawdę, oglądaniu Immortals nie towarzyszy żadne napięcie, widz ani razu chyba nie zostaje w żaden sposób zaskoczony. Za to ogromny minus, bo co jak co, ale nuda na filmie pełnym akcji to już grube nieporozumienie. Na tym poziomie sztampy człowiek zaczyna się dziwić, dlaczego Hyperion nie wie, która z czterech kobiet jest prawdziwą wyrocznią – przecież to takie oczywiste: ta najładniejsza. Jej towarzyszki są po to, żeby było widać, że jest najładniejsza.
Przez lata, kiedy starzec wychowywał Tezeusza, Tezeusz zwracał się do niego "Old Man" - nie no, spoko. To nic, że ktoś się mną opiekuje przez pół życia. Nie zapytam go o imię. Po co? Byłoby mniej trÓ.
Przykłady można by mnożyć.

No dobrze, ale żeby nie było, że tylko narzekam: było parę ładnych, krwistych scen, w porównaniu z którymi Spartacus: Blood and Sand to kino familijne. W dodatku – choć sądzę, że to zupełnie przez przypadek – nieźle wyszły im same te interwencje bogów, kiedy w końcu do nich dochodziło. Całkiem tak homerycko, chciałoby się rzec. W jednej sekundzie zstępuje bóg i w ten czy inny sposób sprawia, że skazany na niepowodzenie heros jednak wygrywa. Szczególnie Ares miał całkiem sympatyczne wejście – nawet jeśli ubrany był w idiotyczny hełm… I ta krew, fruwające flaki – to wszystko też przywodzi na myśl Iliadę i tamtejsze rozpłatane mózgi i tryskające wnętrzności. To się udało.
No i wyłowiłam spośród bohaterów ulubioną postać, sybillińskiego mnicha (w tej roli Greg Bryk). Był chyba jedynym, który nie pieprzył głupot i sprawiał wrażenie całkiem hardego gościa.
Gdzieś w tym wszystkim słabiutko ćmił się też ognik fajnego pomysłu na Minotaura – drobna demitologizacja, w której labirynt to w rzeczywistości kręte wejście do świątyni, sam potwór zaś jest człowiekiem, wokół którego z czasem narosły legendy. Ten pomysł – jedyna sensowna rzecz, jeśli chodzi o fabułę – zginął jednak w następujących po sobie falach absurdu, głupoty i niezmierzonego patosu.

Całość jest jednak nie do odratowania. W ramach terapii trzeba teraz będzie obejrzeć Clash of the Titans (to z 1981 r. ma się rozumieć) i 300, bo po Immortals został tylko niesmak i wrażenie gwałtownie prostujących się fałd na mózgu. Zdecydowanie 1/10 i honorowy tytuł największego szitu ostatnich lat. Jeśli idziecie Państwo na to do kina (a czemu nie, ja muszę przyznać, że bawiłam się przednio), to poważnie rozważcie zabranie ze sobą flaszki z jakimiś procentami. Będzie jeszcze weselej.







– Do you have any children?
– Not yet.
– A man's seed can be his most brutal weapon. For generations, your people|will stare into the eyes of their sons and they will see my likeness.  I will be remembered in every glance, every smile, every tear that is shed for eternity. But before your baptism, understand that you are not drawn here to my flame... on instinct. You're here because you are a coward. And the world does not need any more cowards. So I shall do this world a great favor. And mark you as one of us. And rid you of the ability to populate the earth. Traitor! Although you will not hear them, your forefathers weep in their graves. For the future of their bloodline ends with you here tonight.
*buch! wielkim młotem*
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...