Autor: Magdalena Owczarek
Tytuł: Po moim trupie
Miejsce i rok wydania: Charleston 2013
Wydawca: CreateSpace
Zgodnie ze złożoną swego czasu
deklaracją: INAUGURUJĘ WYLEWANIE ŚWIEŻEGO BETONU.
No, choć akurat dziś ten epitet „świeży”
trochę nie gra w kontekście tego, o czym chcę wspomnieć. Ale nieważne.
Kilka razy wspomniałam już o NaNoWriMo. A
także o tym, że napisawszy w listopadzie 50 tys. słów można się wydać via
CreateSpace. Niby to tylko selfpublishing, no ale potem ma się powieść
sprzedawaną na Amazonie, a to daje +18 do lansu. Macałam już takie wydane
NaNoPowieści – cóż, zazwyczaj swoje. Frajda jest, ale wciąż nie wiedziałam, jak
to jest z perspektywy czytelnika.
Po
moim trupie
Magdaleny Owczarek wpadło mi w ręce jak NaNoZbawienie. Od razu właściwie
przykuło moją uwagę: rewelacyjny tytuł, świetna okładka, fantastycznie zrobione
wnętrze. Ta książka po prostu wyróżnia się z tłumu.
A treść? No cóż, jak łatwo się domyślić,
będzie jakby martwawo. Konkretnie: zombiaki. A mój stosunek do zombiaków jest
właściwie trudny do jednoznacznego określenia. Z jednej strony zombie same w
sobie niezmiernie mnie bawią, tematyka funeralna jakoś zawsze budziła mój
niezdrowy sentyment, śmieszne obrazki z chodzącymi trupami uważam za
zdecydowanie śmieszniejsze od tych z dziećmi, a jakbym mogła, zgromadziłabym w
domu zapas puszek na wypadek zombie apokalipsy. Ale jednak nie mam serca na
przykład do zombie-filmów. Prawdę mówiąc, jedyny, który mi się podobał z tej
konwencji, to Wysyp żywych trupów.
Cała reszta jest albo głupia, albo fuj. Najczęściej jedno i drugie. Tutaj po
raz pierwszy miałam zmierzyć się z zombiakową literaturą.
Młoda bohaterka i narratorka zarazem,
Karolina, opowiada swoją historię – historię wrocławianki, która przeżyła
zombie apokalipsę siedząc zabarykadowana we własnym mieszkaniu na siódmym
piętrze. To znaczy – w ten sposób przeżyła parę pierwszych dni apokalipsy.
Potem okazało się, że trzeba wyjść uzupełnić zapasy… i wraz ze spotkaniem Radka
wszystko się zmieniło. Nie, to tylko brzmi jak tanie romansidło, spokojnie.
Mam z tą książką mały kłopot. Z jednej
strony mamy te zombiaki: dość klasyczne, zarażające przez krew, głupie i
niezbyt mobilne, ale występujące w zastraszających ilościach. Z drugiej –
ludzi. Tych, którzy przeżyli. Naturalnie to na nich koncentruje się opowieść, a
żywe trupy są tłem, falą zalewającą bohaterów ze wszystkich stron. Ten efekt
ogólnie wyszedł bardzo fajnie. Jest wrażenie oddzielenia przez zombie od reszty
świata, jest poczucie zagrożenia, no bo one są dosłownie wszędzie – jest też
kilka normalnych trupów, w razie gdyby czytelnik nie był przekonany, że zombie
bywają niebezpieczne. Ale to wrażenie od czasu do czasu się załamuje pod
ciężarem absurdów – z rodzaju tych, które stanowią chyba odwieczną bolączkę
historii o zombie apokalipsie. Na przykład: one są powolne. Tak bardzo powolne!
Jakim cudem niby zdołały się rozmnożyć do tego stopnia, żeby w ogóle być
zagrożeniem? Skoro jedna osoba (zgoda, osoba dość wyjątkowa na tle innych
bohaterów, ale wciąż jedna!) przechodzi przez całe hordy zombie jakby szła na
grzyby, nie uświadamiając sobie w ogóle, że ktokolwiek może mieć z nimi problem
(z zombiakami, nie z grzybami), to ja się zaczynam zastanawiać: a wojsko? A
jakiekolwiek inne służby wyszkolone do tego, żeby przerabiać potencjalnego wroga
w mielonkę? Wszyscy byli na jakimś kolektywnym L4, kiedy akurat wybuchała
zaraza, że nasi martwi przyjaciele tak się namnożyli? To okropnie zgrzyta.
Człowiek czyta i zastanawia się „hej, ale jakim cudem do tego w ogóle doszło?”.
Przez naprawdę długi czas lekturze towarzyszy mimo wszystko nadzieja. Bo tu i
ówdzie pojawiają się sugestie, że aha!, są jakieś haczyki, za tym wszystkim
stoi jakiś potężny twist. Ale nagle natknęłam się na epilog, pustą stronę, a
potem już tylko okładka – i zostałam sama, bez długo wyczekiwanego twista.
Siedziałam i się zastanawiałam: „Ej, ale co z tymi wszystkimi wzmiankami później się dowiedziałam czy inne tak bardzo się myliliśmy? To już?!” – bo
powieść się urywa. To znaczy samo w sobie zakończenie jest ładne i zgrabne, ale
urwane w kontekście moich oczekiwań.
Jak wspomniałam, to jest NaNoPowieść. Ja
od razu zaczynam się zastanawiać, czy nie było tak, że plan co prawda Autorka
miała, ale w pędzie jakoś go nie do końca zrealizowała, może częściowo
zarzuciła. Podobną wątpliwość miałam ze wstydliwym epizodem z samochodem. W
mojej głowie zaświeciła lampka: „bohaterowie nie pomyśleli? Czy autorka?” Wiem,
że to się w NaNo zdarza. A szkoda, bo solidny, wyjaśniający nieco twist
fabularny byłby świetnym kopem na zakończenie najzwyczajniej w świecie fajnej,
wciągającej nawalanki z zombiakami.
No tak – bo abstrahując od tego mojego
marudzenia tam wyżej, Po moim trupie
jest po prostu świetnym czytadłem z całym wachlarzem wyrazistych i różnorodnych
postaci, z podejmowaniem bardziej lub mniej mądrych decyzji i z chlapiącymi
zombie-flakami. Wciąga się ten tekst błyskawicznie, a dodatkowym plusem dla
mnie jest osadzenie akcji we Wrocławiu – czyli u nas, w Polsce, na naszym
podwórku. Przypuszczam, że czytelnik z Wrocławia miałby jeszcze więcej radochy,
mogąc właściwie samemu podążać śladem bohaterów.
Ach, skoro wspomniałam o różnorodnych
postaciach: w większości bohaterowie są fajni. Sebastian totalnie kupił mnie recytowaniem
jednej z katylinarek, które tak
bardzo uwielbiam. Czarek był doskonały z tym swoim natchnionym poetyckim
Wielkim Planem. I tak dalej. Najsłabszym ogniwem okazała się… Karolina.
Wkurzała mnie właściwie od samego początku. Mam niską tolerancję na takie zagęszczenie
przekazu „Co wy wiecie o życiu, ja byłam w Afryce, biczyz!” w jednej powieści.
W którymś momencie na widok słowa „Afryka” miałam ochotę strzelać. Potem się to
uspokoiło, więc doszłam do wniosku, że albo ja się uodporniłam, albo to był
taki zamysł, żeby stworzyć wyrazistą postać. Może i wkurwiającą, ale wyrazistą.
Tyle tylko, że Karolina jest tak naprawdę mocno mdła. Ok, jest twarda i była w
Afryce, ale tak poza tym…? Ma sporo szczęścia. Ale czy ma jakieś pasje, jak
choćby Czarek i Radek? Nie zauważyłam. Fakt, narratorka opowiada czytelnikowi
historię tego, jak przeżyła zombie apokalipsę, a to nie daje wielu sytuacji
sprzyjających wyznaniom, że tak w ogóle, to uwielbia haftować sowy. Ale ja po
prostu nie czułam z Karoliną totalnie żadnej więzi. Powieść wciągnęła mnie ze
względu na całą resztę postaci, ale nie na nią – co równie dobrze może wynikać
z, zawsze przecież kulawej, kwestii gustu.
Prawdę mówiąc, kiedy zaczynałam czytać Po moim trupie, moja główna obawa
dotyczyła redakcji i korekty tekstu. Tymczasem spotkało mnie tu szalenie miła
niespodzianka – oprócz paru literówek i jednego czy dwóch powtórzeń, to jest
naprawdę dobrze napisane. Co bardziej niepokojące: całościowo nie stoi wcale
niżej od tekstów, które serwują nam za ciężkie pieniądze „poważne wydawnictwa”.
W dodatku autorka ewidentnie nie ma problemów z ubieraniem myśli w słowa, bo
pojawiają się świetne frazy, budujące sceny, które zapadają w pamięci. Mimo że
to „tylko” NaNoPowieść o zombiakach.
Co ja tu jeszcze mogę rzec? Powieści
takie jak ta uświadamiają człowiekowi kilka rzeczy:
- z
akcji typu NaNoWriMo może wyniknąć coś dobrego (ot, np. fajna powieść do
poduszki),
- powieść
pisana w miesiąc wcale nie musi ssać, tak jak to mogłoby się wydawać,
- mamy
ludzi, którzy piszą fajnie i niegłupio, teraz tylko świat musi o nich usłyszeć.
Mam szczerą nadzieję, że będę miała
okazję przeczytać jeszcze wiele NaNoPowieści, a także jeszcze jakiś inny
dłuższy tekst Magdaleny Owczarek. Przedtem czytałam tylko jedno jej
opowiadanie, które – co tu kryć – nie przypadło mi do gustu. Zwalam to na obcą
mi tematykę. Tutaj sprawa miała się inaczej i poza dwoma głównymi zarzutami
(ucięte zakończenie i wzbudzająca moją niechęć Karolina) powieść Po moim trupie wspominam bardzo, bardzo
dobrze. Uznaję pierwsze literackie spotkanie z zombiakami za udane.
Drgawki w końcu ustały;
obserwowałam, jak powoli zbiera się znowu do kupy, wspiera o krawędzie łóżka,
podgina kolana, próbuje unieść głowę. Przypominało to trochę próby odzyskania
równowagi po mocnym uderzeniu w głowę: szybki restart funkcji motorycznych i
kompletne przeklasowanie błędnika.