wtorek, 25 czerwca 2019

Jak umrzeć w kosmosie: "Czerwone Koszule"

(źródło)

Autor: John Scalzi
Tytuł: Czerwone Koszule
Tytuł oryginału: Redshirts
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2014
Wydawca: Akurat

Jak teraz sobie myślę, to ja chyba kiedyś wyczaiłam tę książkę i nawet miałam plan, żeby ją przeczytać. Ale to było lata temu i oczywiście w międzyczasie zupełnie o tym zapomniałam. Aż któregoś pięknego dnia (nie, wcale nie takiego pięknego, bo temperatura w ostatnim czasie sięga jakichś siedemdziesięciu ośmiu stopni w cieniu i to w żadnym razie nie jest piękne) Siem mi napisała, że przeczytała książkę i że muszę też ją przeczytać i że mi ją przesyła. A potem wrzucałam na swojego Kindla rzeczoną powieść. Nie mając kompletnie pojęcia, o co cho i czemu właściwie miałabym ją przeczytać.
I przyznam, że nie od razu się połapałam – no bo tytuł po polsku i po prostu nie skumałam. Gdyby był po angielsku, nie byłoby w ogóle sprawy. A tymczasem zaczęłam czytać, no i okej, jakieś kosmosy, ktoś zginął, ktoś przeżył, czyta się miło, ale skąd to parcie, żebym przeczytała?
Aż w którymś momencie spłynęło na mnie olśnienie: Czerwone. Koszule. No jasne! I sobie przypomniałam, że chyba właśnie o tym słyszałam kiedyś i chciałam, ale nie wyszło.

Fajne jest to, że nawet gdybym w ogóle nie wiedziała, o co chodzi z tymi koszulami, książka od któregoś momentu sama to tłumaczy. Można więc na spokojnie polecać tę powieść ludziom spoza kręgu startrekowych fanów, bo nie ma ryzyka, że czegoś nie zrozumieją na poziomie samej koncepcji. Inna sprawa, że z kolei dla fana serialu Roddenberry’ego to wyjaśnianie może być… no cóż, trochę męczące. Złapałam się na tym, że w pierwszej kolejności ubawił mnie pomysł na świat, a potem przy każdej kolejnej ekspozycji i tłumaczeniu, że Star Trek, że serial, że bohaterowie i tak dalej – przewracałam oczami, no bo tak, tyle już wiem, serio, nie musisz mi, autorze, pchać łopatą do głowy tego nawiązania. To trochę jakby w Kosmicznych jajach bohaterowie ciągle powtarzali, że wiesz, Szmoc – to tak jak Moc z Gwiezdnych Wojen. Może i rozbawi za pierwszym razem, ale potem odbiorca zaczyna się zastanawiać, dlaczego jest traktowany jak idiota.
Skoro już otworzyłam worek z zażaleniami, to muszę przyznać, że kompletnie spłynęły po mnie trzy epilogi. Prawdę mówiąc, w momencie kiedy zamknęła się zasadnicza fabuła, całość trochę przestała mnie interesować. No bo chciałam czytać o tytułowych Czerwonych Koszulach, a nie… no, a nie inne rzeczy. Tymczasem te epilogi zajęły całkiem sporo przestrzeni w książce. Ich czytanie mnie nie męczyło, co to to nie, ale też nie zaangażowałam się w to. I w gruncie rzeczy uważam, że były całkowicie zbędne, bo sama historia Andy’ego i jego przyjaciół spokojnie by wystarczyła.

Z powodu powyższych rzeczy mam pewne wątpliwości, czy aby to rzeczywiście jest powieść, która zasłużyła aż na nagrodę Hugo. Naprawdę nie uważam, żeby to był poziom Spotkania z Ramą Arthura C. Clarke’a, Człowieka z Wysokiego Zamku Dicka, Diuny Herberta, Równych bogom Asimova i, Jeżu drogi, tylu przewspaniałych innych tekstów, że przecież nie będę ich wymieniać (owszem, nie jestem fanką Diuny, ale trudno nie docenić warsztatu, rozmachu i wpływu, jaki autor wywarł na późniejsze sf). Bo, prawdę mówiąc, Czerwone Koszule to w moich oczach po prostu czytadło. Super sympatyczne i zabawne, ale wciąż czytadełko. Od tekstów wyróżnionych nagrodą Hugo oczekuję jednak czegoś więcej.

No ale skończmy już narzekanie. Czerwone Koszule po prostu świetnie się czyta. Bohaterowie są niesamowicie wyraziści i sympatyczni, akcja wciąga, a moment, w którym czytelnik się orientuje, z czym w ogóle ma do czynienia, daje niesamowicie dużo radochy. W dodatku nie ma właściwie miejsca, od którego czytelnik myśli „okej, teraz już wiem, co się stanie” – fabuła cały czas trzyma w napięciu i stanowi jedną wielką niewiadomą. No bo w końcu śledzimy losy Czerwonych Koszul, czyż nie? Niczego nie możemy być pewni.
Co ciekawe, powieść jest nieomal pozbawiona opisów: nie mam pojęcia, jak wyglądają bohaterowie, nie wiem, jak konkretnie wygląda „Nieustraszony” – ale to w niczym nie przeszkadza, bo ogarniam mniej-więcej tego typu uniwersa, więc w głowie na bieżąco tworzę sobie własne interpretacje wszystkiego i jest git (bajdełej, moje wizje bohaterów ani trochę nie przypominają ilustracji okładkowej). Nawet jeśli statek zwodniczo przypomina USS Enterprise. Przez ten brak opisów narracja może bez krępacji pędzić na złamanie karku, mamy scenę akcji po scenie akcji i nie ma ani sekundy na nudę. Jednocześnie bohaterowie wchodzą ze sobą w bardzo przekonujące relacje, sprawiając, że czytelnik kibicuje im przez cały ten czas.

Zresztą, co tu dużo gadać: sam pomysł jest po prostu świetny. Nie dość, że mamy wgląd w życie przeciętnej Czerwonej Koszuli na pokładzie statku kosmicznego, co zawsze wydawało mi się szalenie ciekawe (bwah, swego czasu napisałam nawet mojego jedynego i niedocenionego fanfika osadzonego częściowo na tym motywie), to w dodatku tutaj bohaterowie są mniej lub bardziej świadomi swojego losu i prowadzeni przez tajemniczą Narrację, z którą… no, nie chcę spoilować. W każdym razie jest na pewno strasznie intertekstualnie, a dla mniej wykwintnego odbiorcy: coś jak w Bohaterze ostatniej akcji. Ot, z jajem. Takie historyjki o przemieszaniu świata fikcyjnego z rzeczywistym zawsze bawią i pozwalają choć na chwilę rozmarzyć się o tym, jakich jeszcze bohaterów chcielibyśmy importować do naszego własnego uniwersum.

Co tu dużo gadać: Siem podsunęła mi super fajne, zabawne i wciągające czytadełko. Nadal nie rozumiem nagrody Hugo, ale czort z tym. Szalenie przyjemnie spędziłam czas i nie mogę nic więcej napisać, żeby nie spoilować. Po prostu rzecz warta przeczytania – nie zajmuje dużo czasu, a naprawdę warto. W dodatku dowiedziałam się o istnieniu serialu Capitan Video i teraz koniecznie chcę obejrzeć.



– Trzy torpedy na kursie! – zawołał Andy. – Trafienie za sześć sekund!
Kerensky podniósł wzrok, jakby zwracał się ku niebu.
– Jestem postacią pierwszoplanową, do cholery! Zrób coś!

wtorek, 18 czerwca 2019

Okiem obserwatora: Fallout 76

(źródło)
O tym, jak bardzo zła jest najnowsza odsłona Fallouta, czyli Fallout 76, słyszałam praktycznie od dnia premiery. Przy okazji wypuszczania tego produktu Bethesda, jak się zdaje, zaliczyła wszystkie możliwe wtopy, począwszy od wypuszczenia na rynek pełnego dziur bubla, przez żenujące wpadki w temacie gadżetów do edycji kolekcjonerskiej, aż po banowanie graczy za to, że… cóż, że poświęcili dużo czasu na grę i ośmielili się odnieść jakieś sukcesy. Szczególnie zabawne było zaglądanie na polskiego fanpejdża Fallouta, gdzie pod każdym niusem związanym z grą pojawiała się momentalnie lawina krytyki, wątów i zwykłych podśmiechujków z nieustających wpadek.
No ale to wszystko była wiedza teoretyczna.
W zeszłym tygodniu pojawiło się ogłoszenie, że oto Fallout 76 będzie udostępniony przez caluśki tydzień za zupełnie darmo! I to okazało się całkiem interesującą propozycją, no bo wreszcie człowiek miał okazję w praktyce zweryfikować wcześniejsze plotki i opinie.
No to Ulv weryfikował, a ja robiłam notatki. Bo nie to, że grałam. E-ee, co bardziej drażliwych czytelników uprzedzam: będę pisać o grze, w którą nie grałam. Przez kilka dni gapiłam się graczowi przez ramię i konsultowałam ewentualne wątpliwości.
Z oczywistych więc względów nie wspomnę o systemie walki czy lootowaniu, bo z perspektywy obserwatora to są rzeczy, których po prostu się nie widzi. To będzie raczej pakiet ogólnych refleksji w temacie.
No.

Mam wrażenie, że wbrew pozorom Fallout 76 nie jest aż tak tragiczny, jak to się powszechnie przyjęło twierdzić. To znaczy: jest świat – duży i wypełniony ładnymi, klimatycznymi lokacjami. Przyjemnie się je ogląda.
Oczywiście, zakładając, że w ogóle można je oglądać, a gra akurat postanowiła nie wywalić nas z serwera. Bo problemy techniczne w ciągu tego tygodnia występowały jednak ciutek za często.
Kurde, co tam problemy techniczne: myśmy się najpierw umęczyli, żeby w ogóle tę grę zassać! Bo tytułu nie znajdowało w wyszukiwarce sklepu na PS4. Trzeba było dopiero przegrzebać się przez wszystkie podkategorie i działy, żeby dotrzeć do tego, że darmowy Fallout 76 znajdował się w „gorących ofertach”. I tylko tam. Niewykrywalny dla wyszukiwarki, bo nie.

No dobra, ale w końcu się udało.
Mamy więc duży sandbox, a w nim graczy. To, co mi się spodobało, to zabezpieczenie przed ludźmi grającymi jak kutasy: bo gra nie lubi takich postaw i je piętnuje. Gracz dokonujący czynów, nazwijmy to, niefajnych, dostaje status zbiega i za jego głowę jest wyznaczona nagroda. Inni gracze mają go zaznaczonego na mapie, tropią i zabijają. Podobnie w ogóle PVP ma miejsce wyłącznie po upewnieniu się, że obie strony są taką walką zainteresowane – pod tym względem bardziej przypomina mi to pojedynki w WoWie niż faktycznie walkę.
Kiedy więc mam już taki komfort psychiczny, rzeczywiście wierzę, że ze znajomymi może się całkiem przyjemnie zwiedzać te postapokaliptyczne pustkowia.

I tu zaczyna się problem.
Fallout 76 na PlayStation 4 kosztuje 289 zł. I oferuje dokładnie tyle, ile napisałam: świat do pobiegania. Za te same pieniądze można mieć fantastyczne Red Dead Redemption II – z ładniejszą grafiką, fantastycznymi bohaterami, piękną muzyką, wciągającą fabułą i także z wielkim światem. Za te pieniądze można mieć Assassin’s Creed: Odyssey – z ładniejszą grafiką, wciągającą fabułą i tak dalej.
A tymczasem w Fallout 76 nie ma nawet postaci niezależnych. Tak, czasem są roboty, ale bądźmy szczerzy: raczej trudno uważać je za pełnoprawne postaci. Bethesda oczywiście usiłuje sprzedać to jako atut gry: że oto cały świat kreują gracze, każdy, kogo spotkamy podczas rozgrywki, to prawdziwy, żywy człowiek.
Okej, już mówię, o co mi chodzi: gdybym chciała grać z samymi żywymi, prawdziwymi ludźmi, z którymi będziemy współtworzyć świat, wzięłabym kartkę, ołówek i zagrała ze znajomymi w erpega. Ale jeśli kupuję grę za 289zł, oczekuję, że ten produkt będzie miał mi coś konkretnego do zaoferowania. Że twórcy przygotują jakąś rozbudowaną opowieść i przedstawią ją we wciągający, emocjonujący sposób, kierując się najbardziej podstawową zasadą narracji: show, don’t tell. A Bethesda zrobiła coś odwrotnego: tell, don’t show. Jakiekolwiek szczątki fabuły przekazuje graczom za pomocą taśm czy inszych nagrań – a to nudne, monotonne i po prostu nie angażuje. To jest na maksa leniwe. Tak, Borderlandsach też w ten sposób przekazuje się graczowi sporo fabuły. Ale mimo wszystko nie tylko tak, bo wchodzimy tam też w interakcje z rozlicznymi postaciami niezależnymi. Tak szczerze mówiąc, borderlandsową fabułę przekazywaną na taśmach w większości przegapiałam, bo nagranie odtwarzało się niezależnie od tego, co akurat robiłam – czy akurat byłam w środku walki, czy jakiś NPC coś do mnie mówił… więc z rozmaitych względów nie mogłam się na tym tekście skupić. Takie taśmy to po prostu słabe, leniwe rozwiązanie, które sprawdza się, jeśli jest tylko uzupełnieniem innych elementów, ale nie kiedy ograniczamy się wyłącznie do tego.

I to jest mój podstawowy zarzut do Fallouta 76: ta gra jest leniwa. Żenująco leniwa i nawet nie próbuje tego ukrywać. Trochę jakby twórcy zaczęli pracować nad multiplayerem z uniwersum Fallouta, a w którymś momencie stwierdzili, że a ciul tam, dużo z tym pierdzielenia się, bo rozgałęzienia fabuły trzeba wymyślać, postaci, interakcje… do dupy z tym. Olewamy. Powiemy, że to tak specjalnie i niech się gracze cieszą. Bo tak nowatorsko.
Bethesdo: a nie pomyślałaś, że inne MMO nie poszły tą drogą nie dlatego, że nikt nigdy nie wpadł na taki pomysł, tylko dlatego, że ten pomysł jest po prostu głupi? Nie zasłaniaj się tym, że ze znajomymi to świetna rozrywka – damn, ze znajomymi zbieranie truskawek może być świetną rozrywką, bo to znajomi. Daj im piłkę i też dadzą radę się świetnie bawić. Tylko że piłka nie będzie kosztowała 289zł i nie będzie się zawieszać dwa razy dziennie.

Nie twierdzę, że Fallout 76 jest jednoznacznie zły i pfuj. Ale serio, to nie jest tania gra. A jest okropnie, przeraźliwie leniwa. Leniwa ponad granice przyzwoitości. Gdyby kosztowała 28,90 zł, można by na to przymknąć oko. Ale nie w takiej sytuacji. I to przykre, że Bethesda od samiuśkiego początku pali głupa, jakby nie dostrzegała wszystkich problemów tego produktu. Ale w sumie może to robić, bo właśnie się przekonała, że może robić wszystko – przywiązanie do marki robi swoje.

A w bonusie:
W pierwszym komentarzu pod tą notką - pakiet spostrzeżeń spisanych przez Ulva, czyli Tego-Który-Grał. Fraa poleca! Uświadomił mi o tych rzeczach, o których zapomniałam napisać, a także o tych, o których - jako kibic - nie miałam możliwości wiedzieć. :)

wtorek, 11 czerwca 2019

"Czarnobyl": HBO, robisz to dobrze

(źródło)

Ponad pięć lat temu pisałam o doskonałej książce Swietłany Aleksijewicz Czarnobylska modlitwa – zbiorze rozmów ze świadkami katastrofy, którzy opowiadali zarówno o tamtym dniu, jak i o życiu po eksplozji. Wspominałam przy tamtej okazji, że reportażystka skupiła się na ludziach i ich osobistych historiach oraz emocjach, w zasadzie pomijając sam wybuch i działania toczące się wokół elektrowni.
Miniserial Czarnobyl Craiga Mazina świetnie uzupełnia tę lukę.

W ciągu pięciu odcinków widz jest świadkiem zarówno samego wybuchu reaktora, jak i późniejszej akcji gaszenia pożaru, zabezpieczenia skażonego terenu, aż po proces osób bezpośrednio odpowiedzialnych za tragedię. Większość bohaterów, których można zobaczyć na ekranie, to postacie historyczne – za wyjątkiem Ulany Chomiuk (Emily Watson, do której mam sentyment od czasu Propozycji), której przypadek jednak twórcy sami wyjaśnili na końcu ostatniego odcinka i, jak dla mnie, jest to wyjaśnienie ze wszech miar sensowne.
Poszczególne wydarzenia, tak jak i postacie, w przeważającej większości są zgodne z historią. Serial więc można spokojnie oglądać jako uzupełnienie informacji, którymi już się dysponuje – bo podejrzewam, że w mniejszym lub większym stopniu każdy cośtam wie o czarnobylskiej katastrofie. Dla mnie na przykład okazało się zupełną nowością, że Europie groziła dużo większa tragedia, której zapobiegli trzej nurkowie w ramach samobójczej misji. Jeszcze ciekawsze jest to, że misja wcale nie okazała się samobójcza, zresztą z interesujących powodów… W ogóle obejrzenie serialu generuje dużą ciekawość. Widać to zresztą w Internecie, gdzie w ciągu ostatnich dwóch miesięcy mieliśmy wysyp artykułów dotyczących Czarnobyla. Ludzie nagle zapragnęli dowiedzieć się szczegółów – to jest bardzo fajne i myślę, że stanowi ogromną wartość serialu.
(źródło)
Abstrahując od historyczności i wartości merytorycznej, Czarnobyl jest po prostu dobrze zrobionym serialem. Ze względu na tematykę trudno oczywiście powiedzieć, żeby był „ładny”, ale kadry naprawdę budzą emocje, dość nieźle chyba pokazując skalę katastrofy (na tyle, na ile serial w ogóle może coś takiego oddać). Szczególne wrażenie zrobiły na mnie lokacje. Na plus należy policzyć, że zamiast bawić się w amerykańskie wyobrażenia o wschodniej Europie i tworzyć wnętrza w studio albo komputerowo, skorzystano z autentycznych wnętrz i plenerów na Litwie – dzięki temu polski widz może się poczuć nieomal jak u siebie.

Na całości malutkim cieniem kładzie się jak dla mnie jeden element: język angielski. Trudno było mi się tak do końca wczuć, kiedy bohaterowie mówili po angielsku. Choćby Gorbaczow (David Dencik): niby obraz jest w porządku, ale przecież wiem, że z dźwiękiem jakby coś nie trybi. Szkoda, no ale trudno oczekiwać, żeby twórcy wzięli jeszcze rosyjską obsadę.
Zresztą, prawdę mówiąc nie wiem, czy rosyjscy aktorzy w ogóle zgodziliby się wziąć udział w tej produkcji.
Okazuje się bowiem, że Rosjanie bardzo źle odebrali Czarnobyl i – uwaga – będą kręcić własną wersję. Taką prawdziwą, w której pokażą, jak agent CIA szpiegował w elektrowni. Po raz pierwszy powiedział mi o tym Ulv i byłam bardzo zadziwiona – bo dopiero co sama mówiłam, że to niesamowite: trzeba było Amerykanów, żeby nakręcili serial o bohaterstwie Rosjan! (okej, „Rosjan” mówię trochę uproszczając, bo chodzi o szeroko pojętych mieszkańców Związku Radzieckiego, także Ukraińców czy Białorusinów – nie wiem, jak ich zbiorczo nazwać…).
(źródło)
No bo ja naprawdę całość odebrałam jako bardzo wyraźny hołd i pochwałę wszystkich ludzi, którzy w jednej chwili byli w stanie rzucić wszystko i z narażeniem życia walczyć z pożarem i zabójczym promieniowaniem. Nie tylko wspomniani już nurkowie, ale strażacy, górnicy czy pielęgniarki – nikt się nie wahał. To dotyczy nie tylko tych wszystkich prostych robotników, ale i samego ministra Szczerbiny (Stellan Skarsgård), który może nie od początku jest taki świetlany, ale nie można mu zarzucić migania się od pracy, choćby to miało znacząco skrócić jego życie.
Damn, oni wszyscy zostali pokazani do tego stopnia pozytywnie, że nawet w scenie (dla mnie osobiście przerażającej i okropnej) wybijania zwierzyny na skażonych terenach, ja czułam sympatię do kolesia z karabinem.

Owszem, wskazano na błędy konstrukcyjne. I pewną powolność władz – choć to głównie na początku, bo potem nawet sam Gorbaczow zgodził się na wszystko, co proponował Legasow (Jared Harris). A także na obsesyjną chęć ukrycia własnych błędów przed światem. Choć jeśli chodzi o tę ostatnią kwestię, to mam wrażenie, że w ZSRR chcieli te błędy i niewygodną prawdę ukryć zarówno przed światem, jak i przed samymi sobą. Na przykład: po obejrzeniu całości nadal nie wiem, jakie w tym wszystkim było stanowisko Diatłowa (Paul Ritter). Kiedy podchodzili do niego pracownicy i tłumaczyli, że reaktor wybuchł – a on odpowiadał, że nie, bo to niemożliwe, bo radzieckie reaktory nie wybuchają. Wierzył w to? I później – czy wierzył, że postąpił jak należy? Czy po prostu kłamał, żeby się utrzymać na powierzchni?

Czarnobyl to świetny serial. Pogłębia wiedzę, prowokuje do podjęcia własnych poszukiwań, stawia pytania. Robi ogromne wrażenie wizualnie, a i muzykę ma niesamowicie klimatyczną. Zdecydowanie warto obejrzeć.



We are asking for your permission to kill three men.
Well, all victories inevitably come at a cost.

wtorek, 4 czerwca 2019

Ned Kelly: ponowne spotkanie

Autor: Peter Carey
Tytuł: Prawdziwa historia Neda Kelly’ego
Tytuł oryginału: True History of the Kelly Gang
Tłumaczenie: Magdalena Gawlik-Małkowska
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2016
Wydawca: Wielka Litera

Prawie dziewięć lat temu obejrzałam film Ned Kelly z 2003 roku w reżyserii Gregora Jordana. Produkcja niekoniecznie utkwiła mi w pamięci i dość szybko nie byłam w stanie powiedzieć, o czym to właściwie było. Jedyne, co ze mną zostało, to wrażenie nudy i jakiegoś zbyt pospiesznego, niegramotnego prezentowania wątków i budowania bohaterów. I właśnie to wrażenie przełożyłam sobie od razu z automatu na samą tytułową postać – i kolejne lata spędziłam w przeświadczeniu, że to zupełnie nieciekawy bohater.
Toteż do powieści Prawdziwa historia Neda Kelly’ego autorstwa Petera Careya zabierałam się dość długo, niepewna, czy aby na pewno chcę się znów zapuszczać w te rejony. Zdobyłam się na to dopiero przeczytawszy Ptaka dobrego Boga, Rącze konie i Przeprawę (o żadnej z tych książek nie napisałam notki, prawda…? Ehh), kiedy po prostu nie miałam już niczego innego z tych klimatów pod ręką.

O Nedzie Kellym można powiedzieć sporo, ale postać, która wyłania się z powieści Careya zdecydowanie nie jest nudna.
To znaczy powiedzmy sobie szczerze: jeśli wierzyć internetom, historia zaprezentowana przez pisarza nie jest taka do końca prawdziwa. Zmyślone są charaktery bohaterów (choć postaci jako takie w większości są autentyczne), a także relacje między nimi – szczególnie chodzi tu o życie miłosne Neda i kwestię jego ojcostwa. Ale to tak naprawdę w niczym nie przeszkadza. W przeciwieństwie do wielu filmowych „prawdziwych historii”, gdzie owa „prawdziwość” oznacza głównie albo nudę, albo zbędne brutalizowanie, opowieść o Nedzie Kellym jest wciągająca, poruszająca i bardzo wiarygodna. Sam Ned zaś to nieomal bohater tragiczny, który raz po raz dostaje kopy od losu – tym więcej, im mocniej stara się ich uniknąć i żyć uczciwie. Aż w końcu jedyne, co mu pozostaje, to pogodzić się z tym, że jest bandytą.
Autor fantastycznie zarysowuje losy całej rodziny: matki, która stara się utrzymać na powierzchni i ma ogromnego pecha do mężczyzn, pracowitych sióstr, które próbują ułożyć sobie życie, a także młodszego brata Dana, którego klan Kellych stara się chronić przed nieuchronną przyszłością. Czytelnik towarzyszy bohaterom w nielicznych radosnych chwilach i w całej masie katastrof. Świat powieści jest okrutny dla biednych irlandzkich zesłańców, którzy w zasadzie są problemem. Okoliczni mieszkańcy woleliby się jakoś zgrabnie pozbyć Kellych i im podobnych, co owocuje szeregiem fałszywych oskarżeń, zdrad i doprowadza do niejednej tragedii.
W tych okolicznościach Ned pozostaje nieugięty. Im bardziej życie daje mu w kość, tym mocniej on walczy. Chociaż czytelnik doskonale wie, do czego to wszystko doprowadzi, bo powieść otwiera scena strzelaniny w Glenrowan. Potem już tylko odkrywamy kolejne wydarzenia, które doprowadziły do tamtego.

Mam jednak pewien problem z tą powieścią: język. Losy Neda Kelly’ego poznajemy z trzynastu paczek autobiograficznych listów (fikcyjnych, ma się rozumieć), które ten pisał do swojej córki. Ponieważ mamy do czynienia z ubogim irlandzkim imigrantem, który był zajęty walką o przetrwanie i niekoniecznie miał możliwość zdobycia wykształcenia, listy oczywiście są pisane specyficznym językiem. Na przykład: nie ma w tej książce przecinków. I, prawdę mówiąc, w ogóle za bardzo nie ma interpunkcji poza kropkami od czasu do czasu. Tyle tylko, że właściwie mam wrażenie, iż na tym kończy się stylizacja. Nie wiem, czy to kwestia samego autora, czy niezbyt dobrego przekładu. Wikipedia podpowiada mi, że Carey zmodyfikował język Neda, by uwypuklić jego irlandzkie pochodzenie i że styl jest zbliżony do autentycznego listu napisanego przez Neda do przyjaciela, Joego Byrne’a, w 1879 roku. Tylko że w polskim wydaniu ja w ogóle nie czuję żadnej oryginalności – poza tymi przecinkami, których nie ma. Zdania mają dość skomplikowaną konstrukcję, pojawiają się bardzo interesujące porównania i ogólnie ja po liceum i studiach filologicznych chciałabym tak zgrabnie operować słowem, jak ten prosty, niewykształcony Ned Kelly. Zdecydowanie bardziej przekonująco pod tym względem wypadła narracja we wspomnianym już Ptaku dobrego Boga Jamesa McBride’a (przełożył Maciej Świerkocki – tak zaznaczam, bo uważam, że odwalił świetną robotę i warto powtarzać jego nazwisko).

Na marginesie jeszcze wspomnę, że jest już w postprodukcji filmowa adaptacja Prawdziwej historii Neda Kelly’ego i jeszcze w tym roku ma się pojawić w kinach. Jestem ogromnie ciekawa tej produkcji. Fabuła powieści jest złożona, obfituje w emocje i nieoczekiwane zwroty akcji, jest w niej miejsce i na mordobicia, i strzelaniny, i lojalność, i mnóstwo innych rzeczy, które bardzo zgrabnie się ze sobą splatają. Mam nadzieję, że reżyser Justin Kurzel tego nie popsuje.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...