wtorek, 1 marca 2016

"Punkt cięcia", czyli wciąż lubię Brisbane'a

Autor: Michał Cholewa
Tytuł: Punkt cięcia
Cykl: Algorytm wojny
Miejsce i rok wydania: Ustroń 2013
Wydawca: WarBook

Ok. Kiedyś się nauczę, o co chodzi z tym wydawnictwem. Oni się nazywają WarBook? Ender? Kiczort… No mniejsza o to. Tak czy owak, to taka zaległa notka, która chyba w gruncie rzeczy miała nigdy nie powstać… to znaczy: kupiłam Punkt cięcia przedpremierowo, w paczce był też czwarty tom Kłamcy i w ogóle byłam wielce podjarana, że teraz będę czytać i co to nie ja. Odstawiłam książki na półkę i no… i Kłamca do tej pory tam stoi, nietknięty. Punkt cięcia jakiś czas temu wreszcie dziabnęłam, bo to trochę siara, że autor pisze szybciej niż ja czytam.
Przeczytałam i chciałam napisać notkę. Ale zły układ planet czy coś. I uznałam, że może jednak nie napiszę. Bo nie wiem jak. A potem w rozmowie z Siemomysłą naszło mnie, że chyba wiem jak. A potem znów minęło trochę czasu. I znów machnęłam na to ręką. A potem kolejna około-algorytmowo-wojenna rozmowa z Siem i wróciło uczucie, że jednak mam coś do powiedzenia.
I tak się bujałam, bujałam, no i właśnie rozmawiam z Siem po raz kolejny. Więc przy okazji piszę tę notkę. Może coś z tego wyjdzie. Na pewno będzie bez szczegółów, bo przeczytałam to już ładny kawał czasu temu i zwyczajnie w detalach bym się pogubiła.

Zacznę od Gambitu. Swego czasu, kiedy pisałam o pierwszym tomie Algorytmu wojny, wspomniałam, że mam problem z bohaterem zbiorowym i że ekipa Wierzby jest trochę mało pogłębiona. Nie wiem, czy w Punkcie cięcia jest pod tym względem lepiej – czy może to kwestia tego, że ja tych bohaterów już znam i siłą rzeczą łatwiej mi się do nich przywiązać, a z tomu na tom dowiaduję się nich więcej. W każdym razie o ile nie przekonywali mnie do końca w Gambicie, o tyle tutaj bez problemu zaangażowałam się w ich losy. Ze szczególną radością powitałam Brisbane’a, który funkcjonuje w mojej głowie jako bardzo interesujący gość – zimny, ale nie sukinsyn. Po prostu, sama nie wiem… strateg? Dowódca? I łatwo się do niego zrazić, bo brzydko robi sponiewieranym żołnierzom, których czytelnik lubi i którym współczuje, ale z drugiej strony, jeśli się zastanowić – kaman, ma solidne argumenty, żeby to robić. A to wojna, nie ma to tamto. Jednocześnie trudno mi nie zrozumieć czytelników, którzy Brisbane’a hejtują. Co w gruncie rzeczy chyba znaczy, że to świetnie napisana postać.
Chyba jeszcze bardziej niż w Gambicie, uwielbiam Wunderwaffe i Sokole Oko. Tradycyjnie sam Wierzba robi najmniejsze wrażenie z tego oddziału, nie bardzo umiem powiedzieć dlaczego. Tak naprawdę to nie jest tak, że jest bardziej mdły od pozostałych (ok, może od Niemca tak – ale ten akurat jest szczególnym przypadkiem). Może to kwestia zbytniego obnażenia bohatera przed czytelnikiem? Co wychodzi w sposób dość naturalny, skoro to właśnie z perspektywy Wierzby śledzimy wydarzenia. Znamy myśli Marcina, emocje, podejrzenia – wszystko podane na tacy. Nie mam czego być ciekawa w jego przypadku.
Dla odmiany nieco mniej zaangażowałam się w poczynania floty – zapewne dlatego, że byłam już nakręcona na wątek Wierzby, Brisbane’a i reszty, więc decyzje wierchuszki budziły tylko moje zniecierpliwienie, kiedy wrócimy do tamtych, zostawionych gdzieś po uszy w… no, w czymś, w czym można być po uszy. Dodatkowo pewnie działał tu fakt, że bohaterowie związani z tym wątkiem – Delanov, Kuerten – byli (albo ja mam sklerozę, czego nie wykluczam) nowi. Nie znałam ich z Gambitu, nie było między nami żadnej – choćby i cienkiej – nici przywiązania. Skoro więc miałam do wyboru ekipę mi obcą i tyle o ile już oswojoną, wybrałam tę oswojoną.
Z tego miejsca, oczywiście, pragnę wyrazić najgłębszy hejt w kierunku autora. Gdyż albowiem są bohaterowie, których się zabija i tacy, których zabijać nie wolno. No. PRYCH.

Jeśli idzie o świat, to nie przeczę: przywiązałam się do niego mniej niż do New Quebec z jego Mgłą. Kwestia tego, że wielkie miasta orientu mnie nieszczególnie jarają. Przyznać jednak trzeba, że klimat Fushun jest bardzo mocno odczuwalny, czytelnik może całkowicie wsiąknąć w dźwięki i światła gwarnej metropolii przyszłości. Jeśli ktoś to lubi – albo lubi w ogóle klimaty chińskie – myślę, że doskonale odnajdzie się w realiach Punktu cięcia.

Ostatnia rzecz, o której chcę wspomnieć, wykluła się tak naprawdę dopiero w czasie jednej z rozmów z Siemomysłą, bo przedtem w ogóle nie dostrzegałam problemu – kwestia samej wojny.
No bo tak: mamy dowództwo, które robi różne rzeczy, są szpiedzy Imperium, a w Unii nikt nie mówi wszystkiego co wie. Okręty w kosmosach się ustawiają, przestawiają, skaczą i strzelają. I to wszystko jest fajne, oczywiście. Są też żołnierze, którzy się ukrywają po krzaczorach, przemykają między magazynami i strzelają. I to też jest fajne. Tylko jesteśmy trochę na etapie „chłopcy rozstawiają zabawki i naparzają się żołnierzykami”. A – w moim ogarze przynajmniej – wojna to sprawa dotycząca nie tylko chłopców – w sensie nie tylko wojska. Jakkolwiek chciałoby się, żeby tak było. Ale po przeczytaniu dwóch tomów, nie mam pojęcia tak naprawdę, dlaczego właściwie miałabym kibicować Unii. A może wcale nie powinnam? Jak fakt przejęcia jakiejś planety przez Imperium odbije się na jakości życia na tej planecie? Czy w ogóle cała ta wojna ma dla cywilów jakiekolwiek znaczenie? Znaczy żeby nie było: wojna została wyniesiona w kosmosy, więc może i stała się czymś, przy czym cywile nie cierpią aż tak (wyjąwszy epizody, jak w Punkcie cięcia) jak w naszych czasach. Niemniej to sprawia, że brakuje mi szerszego tła, kontekstu i mam wrażenie, że ta wojna jest tak sama dla siebie. Mogliby przestać się tłuc i zacząć na przykład układać mozaiki. Czy dla kogoś to miałoby znaczenie?
Angażuję się w losy poszczególnych osób, ale zupełnie nie umiem przejąć się wojną jako taką.

A teraz: Forta. Już ją lubię ze względu na nazwę planety. I nie mam wątpliwości, że - zgodnie z tendencją zwyżkową z Gambitu i Punktu cięcia - będzie coraz lepiej.



[cytatu nie będzie, bo nie mam przy sobie książki :P ]
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...