środa, 28 lipca 2021

Rok Lema: "Niezwyciężony"

Autor
: Stanisław Lem
Tytuł: Niezwyciężony
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2008
Wydawca: Agora

Skoro Solaris okazało się tak fajne, postanowiłam nie zwlekać i złapać się za Niezwyciężonego. Bo czemu nie – jeszcze mnie Lem nie zmęczył, jeszcze nie potrzebuję przerwy.
Tym razem troszeczkę wyraźniej widać, że to powieść, która ma swoje lata – przede wszystkim w tym, że oto śledzimy losy załogi rakiety, która ląduje na obcej planecie. Rakiety. Takiej w kształcie, no, rakiety. Która po wylądowaniu wygląda jak wielki papieros. Albo latarnia morska. Człowiek już się tak przyzwyczaił do wszystkich tych fikuśnych projektów statków kosmicznych, że taka rakieta trochę zaskakuje. Że nie wspomnę o braku jakichkolwiek promów czy też wahadłowców kosmicznych, jak zwał tak zwał.
Czy to jednak ma jakieś ogromne znaczenie dla fabuły? I tak, i nie. Z jednej strony, można przyjąć, że gdyby promem przyleciała jakaś ekipa ze sprzętem, dalszy tok wydarzeń byłby bardzo zbliżony. Z drugiej – może wówczas ucierpiałoby mniej osób? Większość orbitowałaby gdzieś wokół planety. Ale sęk w tym, że to w ogóle nie nurtuje podczas czytania. Wylądowali to wylądowali, nie ma o czym mówić, bo przecież uwaga czytelnika momentalnie skupia się na czymś innym: na planecie.
A żeby oddać sprawiedliwość, Lem z kolei w innych miejscach wyprzedził największych współczesnych twórców sci-fi. Tak, mówię o maskach tlenowych. Nie zliczę już, ile razy zżymałam się, że bohaterowie filmów lądują na obcej planecie, obczajają, że hej, w atmosferze jest tlen, po czym radośnie zdejmują maski czy hełmy. Bo jest tlen, więc co może pójść źle? Tymczasem w Niezwyciężonym załoga chodzi w maskach non stop, chociaż mają przekonanie graniczące z pewnością, że mogliby je bezpiecznie zdjąć. Ja normalnie podczas czytania aż otarłam łzę wzruszenia, tak mnie uradowała scena, w której bohaterowie stwierdzają, że jednak na wszelki wypad zostaną w maskach, bo kto wie, przecież mogliby się struć nie wiadomo czym.
Z trzeciej strony, znów noszą te siateczkowe koszule. Matko z córką, nie umiem sobie wyobrazić, dlaczego w ogóle ludzie nosili coś takiego z własnej i nieprzymuszonej woli.

Czytałam bodaj w posłowiu (chyba, a może gdzieś indziej, nie pamiętam), że Niezwyciężony to dość specyficzna powieść Lema, bo skupiona na wojskowych zamiast naukowcach, przygodówka w kosmosie taka. Niekoniecznie się z tym zgadzam. To znaczy faktycznie, jest bardzo dużo tego aspektu przygodowego, mamy akcję, wybuchy, zagadkę, strzelaniny, pościgi i tak dalej. Na pozór rzeczywiście zupełnie niepodobne do powieści, gdzie trzech facetów siedzi w swoich pokojach i czasem ze sobą gadają. Ale podkreślę, że w moim odbiorze to tylko pozór. Bo gdzieś tam są podobne zawarte myśli: ile jest w stanie uczynić człowiek, żeby rozwikłać tajemnicę i nawiązać kontakt z obcą cywilizacją? Czy możemy to zrobić w pokojowy sposób? Czy w ogóle jesteśmy w stanie porozumieć się jakkolwiek z obcymi? Czym tak po prawdzie jest „obca forma życia” i kiedy można mówić o życiu? I można by te pytania mnożyć, ale chyba nie ma po co. Chodzi o to, że pod płaszczykiem strzelania i pościgów, Lem pisał do pewnego stopnia o tym samym.
Nie jest też do końca tak, że bohaterami nie są naukowcy, bo przecież chociażby Ballmin czy Lauda są jak najbardziej uczonymi. Tak, główny bohater, z perspektywy którego poznajemy planetę Regis III, jest nawigatorem. Ale chyba bez zbytniej przesady można stwierdzić, że w Niezwyciężonym mamy bohatera zbiorowego, na którego składają się postaci najróżniejszych zawodów i charakterów.
W ogóle muszę przyznać, że bardzo fajnie wypadł sam astrogator Horpach. Pomijając siateczkową koszulę, podoba mi się w nim właściwie wszystko – jest świetnym dowódcą, ale miewa również gorsze momenty. Sprawia wrażenie zarówno kompetentnego, jak i bardzo ludzkiego, doprowadzonego do ostateczności tą trudną sytuacją, w której znalazł się on i załoga, za którą odpowiada. No i jeszcze coś: zajmuje się dowodzeniem. Nie buja się sam po pustyni, nie tworzy teorii i nie bada planety. Ma od tego specjalistów. To jest bardzo odświeżające podejście i ja Horpacha ogromnie szanuję.

No i pomijając całą tę naukowość czy głębię, Niezwyciężony to świetna fabuła, która właściwie od samego początku do samego końca trzyma w napięciu. W przeciwieństwie do wspomnianego już Solaris (a także książki, którą czytam aktualnie), nie mamy tu wielostronicowej ekspozycji, w której narrator uprzejmie opowiada czytelnikowi stuletnią genezę tego, o czym będzie powieść. Lądujemy razem z załogą „Niezwyciężonego” na opustoszałej planecie i – razem z tą załogą – odkrywamy jej tajniki. Wydarzenia na pokładzie „Kondora” są dla czytelnika równie tajemnicze, co dla astrogatora Horpacha. I nijak nie umiemy powiedzieć, komu dane będzie ujść z życiem z całej tej afery. Co więcej (będą spoilery), kiedy zapada finalna decyzja o odlocie z Regis III, czułam rozczarowanie. Ale nie takie w stylu „i nic się nie wyjaśniło, autor zmarnował czytelnikowi czas”, tylko rozczarowanie analogiczne do tego, jakie odczuwają bohaterowie: że włożyli w tę misję tyle wysiłku, tyle sprzętu, a koniec końców i tak muszą uciekać. Że się nie udało, a szkoda, bo miałam nadzieję, że im się uda. Te wszystkie ofiary okazały się w dużym stopniu daremne. Jeśli rozczarowanie może być jakkolwiek pozytywne, to w Niezwyciężonym czułam właśnie takie dobre rozczarowanie.

Niezwyciężony to świetna powieść, bardzo satysfakcjonująca i, jakkolwiek to brzmi, niemęcząca. Może nie jest to wzorcowa rzecz na rozpoczęcie przygody z Lemem, bo faktycznie może być niezbyt miarodajna z tą swoją przygodową stroną, ale i tak czyta się super.




Z daleka rakieta wyglądała jak krzywa wieża. Wrażenie to powiększało ukształtowanie otaczających ją piasków: zachodnie obwałowanie było znacznie wyższe od wschodniego ze względu na kierunek stałych wiatrów. Kilka ciągników w pobliżu było zasypanych prawie zupełnie, nawet znieruchomiały miotacz antymaterii z uniesioną pokrywą zaniosło wydmami do połowy kadłuba. Ale sama rufa ukazywała wyloty dysz, bo znajdowała się wewnątrz niezawianej wklęsłości. Dzięki temu wystarczyło odgarnąć cienką warstwę piasku, aby dotrzeć do rozsypanych wokół pochylni przedmiotów.

środa, 21 lipca 2021

"Army of the Dead" - 100% Zacka Snydera w Zacku Snyderze

(źródło)
Zauważyłam, że Armia umarłych Zacka Snydera budzi w internetach spore emocje – może dlatego, że o reżyserze jest ostatnio głośno za sprawą Justice League (swoją drogą, tę Snyderowską wersję lubię zdecydowanie bardziej od pierwotnej – którą w sumie też lubiłam, ale nawet ja widziałam w niej pewne problemy. Nowa wersja bardzo wiele z nich naprawia i ogromnie mnie cieszy, że ujrzała światło dzienne). Przekopałam się przez więcej recenzji tego filmu niż jakiegokolwiek innego 
(bo z zasady w ogóle nie przekopuję się przez żadne recenzje). Co zabawne, był spory rozrzut w opiniach między recenzentami polsko- a anglojęzycznymi. Ci drudzy z reguły oceniali Armię… na „całkiem wporzo”, podczas gdy moi rodacy… Och Jeżusiu kolczasty, ileż nerwów, ileż złych emocji!

Zacznę może tak: to zdecydowanie nie jest najgorszy film, jaki widziałam. Nie jest nawet blisko. Owszem, jakoś szczególnie mnie nie urzekł, ale zdecydowanie nie widzę tu przestrzeni na jakieś szczególnie gniewne przeżywanie. Ot, po prostu film z nie do końca wykorzystanym potencjałem – miejscami trochę się nie kleił, innym znów razem miał fajne sceny czy pomysły.
A może po prostu nie miałam wygórowanych oczekiwań, sama nie wiem.

No bo tak: pomysł jest spoko. Połączenie heist movie z sieczką zombiaków. Właściwie wystarczy wrzucić w to charyzmatycznych, budzących sympatię bohaterów i jesteśmy w domu, film kręci się sam.
Największy problem Armii umarłych leży moim zdaniem właśnie w bohaterach. Dostajemy postacie, które co prawda dość efektownie prezentują się na plakatach i w trailerze, ale naprawdę trudno im udźwignąć cały film. W gruncie rzeczy są strasznie nijacy, generyczni i obliczeni chyba wyłącznie na aspekt wizualny. Jest więc napakowany Scott (Dave Bautista), Maria (Ana de la Reguera), której cechą charakterystyczną jest chyba po prostu bycie kobietą, dalej będzie jeszcze twardzielka-wanna-be-Vasquez, przemytniczka, niemiecki hakero-włamywacz, niepokorna córka, kutas-mundurowy, zadziorny vloger i tak dalej. W pierwszych minutach filmu dostajemy bardzo zwięzłe i jednoznaczne informacje, który bohater jest którym typem – i, niestety, nic się nie zmienia przez kolejne godziny seansu. Żadna z postaci niczym nas nie zaskoczy, nie odświeży „swojego” typu, nie pokaże nam go z jakiejś innej strony. Jeśli ktoś wygląda na początku na zdradliwego człona, to do końca będzie tylko tym zdradliwym członem. Trudno mi polubić takich bohaterów, po których tak wyraźnie widzę, że są tylko wydmuszkami.
(źródło)
Dodatkowo, ponieważ ich działania nie są podyktowane bieżącą sytuacją, tylko reprezentowanym typem, nierzadko bohaterowie zachowują się po prostu głupio i/lub irytująco. W krytycznym momencie zamiast biec przed siebie, jedna postać zatrzymuje się i zaczyna wyznawać miłość drugiej postaci – no bo co może pójść źle? Osiągnąwszy swój cel na początku filmu, bohater pcha się w fabułę razem z całą resztą, choć właściwie mógłby zupełnie bezpiecznie się wycofać i mieć wszystko w nosie. Niepokorna córka w zasadzie przez cały czas sabotuje misję i doprowadza do kolejnych zgonów, bo bez tego nie byłaby pewnie dostatecznie niepokorna.
I jest jeszcze Tig Notaro. Przyznam, że w ogóle zainteresowałam się tym filmem wyłącznie ze względu na nią (może i lubię Zacka Snydera, ale nie aż tak, żeby oglądać zombie) – co jest o tyle zabawne, że przecież pierwotnie w ogóle nie miała się tam znaleźć. I jakkolwiek cieszy mnie jej obecność w Armii…, to jednak widać, że to nie było planowane. Bo to kolejny niewykorzystany potencjał. Obecność komiczki mogła wnieść nieco fajnego, cynicznego i niezręcznego humoru – mogła, ale tego nie zrobiła. Mam wrażenie, że scenarzystom zabrakło tu pomysłów i ograniczyli się do stwierdzenia wprost: „hej, ona jest dziwna”. Czy widzieliśmy gdzieś potwierdzenie owej dziwności? No tak też nie za bardzo. Ale skoro postacie w filmie mówią o innej postaci, że ta jest dziwna, no to pewnie jest, prawda?

Ale pomijając tę zgraję nieciekawych bohaterów, to mogłoby być nawet całkiem interesujące uniwersum. Przede wszystkim, jest coś dziwnego w tych zombiakach. Mam w ogóle wątpliwości, czy można występujące w filmie stwory nazwać zombiakami, bo mamy dość kategoryczny argument za tym, że to nie są nieumarli. Nie chcę spoilować (choć film był dość głośny, więc pewnie kto miał obejrzeć, ten już obejrzał), ale to naprawdę by się nie udało, gdybyśmy mieli do czynienia z ożywieńcami. Co więcej, intrygujące jest ich wyewoluowanie w – jak się wydaje – całkiem nieźle zorganizowaną społeczność, z wyraźną hierarchią oraz rozmaitymi możliwościami fizycznymi i intelektualnymi. Dlaczego część stworów świeciła na niebiesko? Dlaczego respektowali układ z żyjącymi „po sąsiedzku” ludźmi? Zresztą, przecież pierwszy złol, przewożony przez wojsko (akcja z wojskiem i omójborzeszumiący praktycznie żadnym zabezpieczeniem „towaru”, była w ogóle żenująco zła – już lepiej by zrobili, gdyby w ogóle tego nie pokazywali), zdecydowanie nie przypomina zombie – jest jakimś nadczłowiekiem, silniejszym, szybszym, sprytniejszym, pancerniejszym. W pojedynkę rozpykał cały konwój. Jak teraz o tym myślę, tutejsze zombie przypominają mi raczej wilkołaki: też gryzą i przemieniają, też mogę sobie wyobrazić ich w zhierarchizowanej sforze i tak dalej… Tylko zamiast wilczych pysków, ci tutaj mają zgniłe zęby.
To wszystko jest ciekawe. Tak po prostu. Kompletnie niewyjaśnione, ale zdaje się, że sam Snyder wspominał o chęci stworzenia kolejnych tytułów z tego uniwersum, w których sporo na temat naszych zombie-niezombie by się miało wyjaśnić.

Wizualnie Armia…
(źródło)
też nie jest zła. Wiem, że ludzie narzekali na rozmycia – tak, rzeczywiście, momentami wygląda to, jakby Zack Snyder odkrył dotąd nieznane pokrętło od regulowania ostrości w kamerze i strasznie mu się to spodobało. Ale nie było to coś, co jakoś szczególnie by mi przeszkadzało podczas seansu. Same sceny zaś są zupełnie ładne i klimatyczne, a spustoszone Vegas prezentuje się całkiem widowiskowo. Widowiskowy jest także zombie-tygrys, a nawet i zombie-koń ubrany w końską czaszkę, bo co dwa końskie trupy to nie jeden.
No i bardzo podobała mi się czołówka – może znów: nie jest idealnie, ale jednak dostajemy fajny vibe Watchmenów, więc hej, tak czy owak cieszy. I w dość pomysłowy sposób w tym openingu widz może poznać bohaterów.

No i tak to jest – dobór muzyki nie za fajny, bohaterowie nieciekawi, ale same zombie i widoczki w porządku. Armia umarłych najzupełniej nadaje się do jednorazowego, niezobowiązującego seansu. Niczego nie urwie, ale da radę zainteresować, a i tu i ówdzie można się zaśmiać (nawet jeśli nie zawsze w tych momentach, w których mieliśmy się śmiać).




Listen, I hate my life so deeply, if I had two million dollars, my life would change drastically.

środa, 14 lipca 2021

Klaskaniem mając obrzękłe prawice: "Dziewczyna, która klaszcze"

Autor
: Tomasz Kozioł
Tytuł: Dziewczyna, która klaszcze
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2021
Wydawca: Uroboros

Powinnam zacząć od disklejmera: nie znam się na horrorach. Ale tak naprawdę się nie znam. Jeszcze filmy okej, zdarzyło mi się parę tytułów obejrzeć. Gry? Observer – i wciąż go nie skończyłam, bo trochę peniam. Ale książki? Czytałam dwie, o których chyba mogę powiedzieć, że to horrory. Miałam wtedy piętnaście lat – pamiętam, bo to było dokładnie  w wakacje między podstawówką a liceum. Tytułu jednego z tych horrorów nie pamiętam, ale rzecz była z zacięciem chyba kryminalnym, a zapamiętałam głównie cycki. Narrator bardzo lubił koncentrować się na obnażonych przed bohaterem kobiecych piersiach. Drażniła mnie ta erotyka, bo była kompletnie niepotrzebna. A potem przeczytałam Rzecz Alana Deana Fostera – i ta powieść zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie: izolacja bohaterów, mróz, napięcie (do przeczytania Terroru myślałam, że to było naprawdę dobrze napisane).
I to koniec moich przygód z literackim horrorem (chyba że… czy Terror Simmonsa podpada pod horror?).
Ten przydługi wstęp ma uświadomić wszystkim, że nie do końca ogarniam gatunek. Nie wiem, czego się spodziewać po reprezentującej go powieści. Mam się bać? Niepokoić? Odczuwać dyskomfort? Zwracać uwagę bardziej na krew, czy na intrygę? Sięgając po Dziewczynę, która klaszcze, kompletnie nie wiedziałam, jak do tej książki podejść i jakie mieć oczekiwania.
I szczerze? Nadal nie wiem.

Po lekturze długo się zastanawiałam, czy jestem degeneratką, czy brak mi wyobraźni (z dwojga złego, wolałabym tę pierwszą opcję). Nie było w powieści chyba momentu, w którym rzeczywiście bym się bała. Nie było sceny, w której odwracałabym wzrok od książki i wzbraniała się przed podjęciem lektury. Choć opisy były bardzo zgrabne i sugestywne, bo a to kałuże krwi, a to mrugające światła, a to znów sylwetka tytułowej dziewczyny wyłaniająca się gdzieś z cienia – a jednak to jakoś na mnie nie działało.
Miałam wręcz wrażenie, że te wszystkie „straszaki” (jest na to jakaś profesjonalna nazwa?) były żywcem wyjęte z innego medium – z filmu. Oczami wyobraźni widziałam te wszystkie rzeczy jako filmowe sceny i miałam wrażenie, że wówczas działałyby dużo lepiej. Takich kinematograficznych naleciałości było zresztą więcej: ot, choćby bohater, który podczas jednej z istotniejszych konfrontacji dostaje łomot, aż w którymś momencie ma flashbacki ze swoim przyjacielem, przez moment są razem w krainie szczęśliwości, no i potem się mobilizuje i przystępuje do dalszej walki pełen nowych sił – przecież to żywcem z filmów. Bardzo, bardzo wielu filmów zresztą.
Im dłużej czytałam, tym bardziej miałam wrażenie, że Dziewczyna… czym prędzej powinna dostać ekranizację, bo dopiero takie medium mogłoby wyłuskać z niej to co najlepsze.

Czy to oznacza, że jako powieść się nie sprawdza?
A skądże. To nadal bardzo wciągająca historia – ma świetny klimat osaczenia i izolacji, a pozbawiona nazwy, przycupnięta pośrodku niczego zapadła wioska (choć „zapadła wioska” to mało powiedziane – przypuszczam, że mieszkańcy zapadłych wiosek łapaliby się za głowy w zdumieniu, jaka to dziura i zadupie) buduje atmosferę niepokoju i beznadziei. Co znajdzie się w jej granicach, to już nie wydostanie się na zewnątrz – tak to przynajmniej wygląda. Można rozważać, że gdyby chodziło o zupełnie niezwiązanego z intrygą człowieka, to wieś by go wypuściła, ale tak się składa, że nikt taki się nie pojawia. Tu powstaje zresztą kolejne pytanie: dlaczego nikt nie przejeżdża przez to miejsce? Czy ono w ogóle istnieje, czy te wszystkie wydarzenia działy się już gdzieś poza granicą tego świata? Dlaczego sprzedawczyni w położonym nieopodal sklepiku nie umiała nic powiedzieć o tej wsi? To wszystko jest mocno podejrzane i ładnie podkręca tajemnicę.
W tę dziwaczną rzeczywistość świetnie wpisują się mieszkańcy: są równie zmarnowani co ich otoczenie. Zapadli się w sobie, zdają się szarzy i martwi w środku.
I tu taka uwaga: Dziewczyna… podobałaby mi się bardziej, gdyby… był inny tytuł. Aktualny trochę niepotrzebnie już na początku spoiluje, na czym polega sekret wsi, do której przybyli Mirek i Adam. Wolałabym chyba, gdyby najpierw było tylko to enigmatyczne klaskanie i jakieś wzmianki, które sugerowałyby, że coś się dzieje, ale bez rzucenia w czytelnika tak od razu, że hej, jest duch dziewczyny i on klaszcze.
Ale to już zapewne bardzo, bardzo subiektywne, a w sumie nie na istnieniu wspomnianej niewiasty zasadza się główna tajemnica.
Historia dziewczyny jest interesująca nie mniej od kreacji wsi. Co jednak znamienne, dużo bardziej niepokojąca od opisywanych okaleczeń i przemocy była dla mnie obojętność ludzi – i to raczej w tym dopatruję się głównego ciężaru horrorowego. Bo gore nie jest straszne. Krew to tylko krew, niejedne bebechy wyrwałam swoim bohaterom w opowiadaniach i nigdy nawet nie pomyślałam o tym, że to może być straszne. Po prostu flaki się fajnie pisze. Ale postawa otoczenia – oj, tutaj przecież momentalnie można to sobie przełożyć na zupełnie bliskie nam realia. Na te wszystkie sytuacje, kiedy ktoś gdzieś znajduje okaleczone zwłoki, a wszyscy sąsiedzi opowiadają, że przecież to była „porządna, katolicka rodzina”. I rzeczywiście to trochę generuje ciarki.

To, co najmniej na mnie zrobiło wrażenie, to główni bohaterowie: wspomniani już Adam i Mirek. Po pierwsze, znów mamy ten dość generyczny, filmowy pakiet: jest protagonista i jego zabawny sidekick. Ale ja właściwie nic o nich nie wiem ponad to, co wyżej o nich napisałam.  Na ich obronę muszę oczywiście wspomnieć, że faktycznie w sytuacji, w której się znaleźli, raczej trudno kontemplować swoje życiowe pasje. Niemniej czegoś mi w nich zabrakło. Nawet te emocje, które często i gęsto nimi targają, wydały mi się nieco wyblakłe: narrator informował raczej o banałach: że się bali, że płynęły łzy, okazjonalnie komuś trzęsły się ręce. Zabrakło mi więcej plastycznej fizjologii, która pozwoliłaby mi wsiąknąć w ten ich lęk, poczuć go na własnej skórze.
Tak, wiem: domagam się dokładniejszego opisywania, co czuł koleś, kiedy wymiotował pod drzewem.

Nie umiem jakoś zwięźle podsumować wrażeń z lektury. Jak na debiut – zarąbiste. Jak na powieść po prostu – spoko. Intryga – ciekawa. Miejsce akcji – świetne. Bohaterowie – trochę wyblakli. Horror – nie mam pojęcia. Każdy chyba musi ocenić to po swojemu.





Wieś dzieliła się na tych, którzy albo nigdy stąd nie wychodzili, albo nigdy nie postawili tu swojej nogi. Jedni nie oceniali drugich i vice versa. I była jedna osoba gdzieś pośrodku. Weronika. Czasem tu, czasem tam. Obowiązkowy wyjątek od reguły. Tu, w tej Sali, chodziło jednak o ukrycie.
Ukrycie… Chyba miał nadzieję, że jeśli go nie widać, to go nie ma. I ona go wtedy nie zauważy. Ale wiedział, że to tak nie działa.





PS. Aha, jeszcze jedno zastrzeżenie, ale mocno spoilujące, więc żeby nie było, że nie ostrzegałam! Okładka. Okładka wprowadza w błąd, przedstawiając płonący dom. Jeśli niczego nie pominęłam, to w całej powieści nie ma ani jednego płonącego domu. Oszukańcy!

środa, 7 lipca 2021

"Jak to wyjaśnić?" - czyli odpowiedzi na głupie pytania

Autor
: Kacper Pitala
Tytuł: Jak to wyjaśnić? W poszukiwaniu odpowiedzi na pytania, które pozornie nie mają odpowiedzi
Miejsce i rok wydania: Kraków 2021
Wydawca: Otwarte

Dawno, dawno temu, za dzieciaka miałam takie trzy książeczki: Dlaczego woda jest mokra, Dlaczego sól jest słona i Dlaczego zebra jest w paski – trzy pozycje z krótkiej serii „odpowiedzi na głupie pytania” Jana Rurańskiego. I wprawdzie kompletnie już nie pamiętam żadnej z odpowiedzi na tytułowe pytania, ale siedzi mi w głowie wspomnienie, że te książki mi się bardzo podobały. I co tu dużo kryć: kiedy trafiłam na Jak to wyjaśnić?, trochę strzeliła mnie nostalgia. Albo może po prostu nigdy nie wyrosłam z fazy „chcę wiedzieć rzeczy, ale tak, żeby to było ciekawe i nie wymagało za dużo nauki”. Tak czy owak, książka Kacpra Pitali okazała się bardzo trafionym nabytkiem.

Trzeba powiedzieć to bardzo jasno i wyraźnie: to nie jest tytuł dla ludzi z takim prawdziwie naukowym zacięciem, którzy przez lata siedzą w astrofizyce, biologii czy inszych dziedzinach. Jak to wyjaśnić? to książka popularnonaukowa i w tym określeniu mamy duży nacisk na człon „popularno-”. I w sumie to bardzo dobrze – jak ktoś potrzebuje czegoś więcej, to ma specjalistyczne, stricte naukowe publikacje. Kacper Pitala zapewnia czytelnikowi kilka garści bardzo fajnych ciekawostek, którymi możemy się pochwalić w towarzystwie w najmniej odpowiednich momentach i pełne autentycznej pasji poszukiwania odpowiedzi na pytania typu "kiedy jest teraz?" czy "czym jest nic?" (stąd nie powinno budzić zdumienia moje skojarzenie z książeczkami z dzieciństwa). Te pytania są, oczywiście, troszkę pretekstowe, bo tłumacząc na przykład, dlaczego pojęcie jest zielone, tak naprawdę autor rzuca w czytelnika miniwykładem w ogóle o postrzeganiu kolorów, złudzeniach optycznych i tego typu rzeczach, które - przynajmniej na pozór - nie mają za wiele wspólnego z samym "zielonym pojęciem". Ale to wcale nie znaczy, że te główne pytania są bez znaczenia i zostawia się je bez żadnej odpowiedzi. Po prostu docieramy do niej dość okrężną drogą. Człowiek nawet nie zauważa, kiedy do jego głowy wślizguje się jakaś wiedza i - co ważne - ciekawość, chęć samodzielnego pogłębienia tematów. Bo przecież ta książka nie mówi nam wszystkiego. Bah, nawet nie próbuje udawać, że wyczerpuje jakikolwiek temat. Ona ma zaledwie zaczepić wędkę - reszta zależy od nas. I wydaje mi się, że to jest bardzo zgodne z założeniami publikacji popularnonaukowych. Mają popularyzować, a nie dawać gotowe odpowiedzi na wszystko. A co jeszcze lepsze, czytelnik nie jest zostawiony sam sobie z tą rozbudzoną ciekawością, bo do każdego rozdziału dostajemy bibliografię. Bardzo mnie to ucieszyło i jestem mocno przekonana, że w bliższej lub dalszej przyszłości z tego sobie skorzystam.

Autor sam przyznaje, że nie jest ekspertem w tematach poruszonych w książce – nie znał się na nich, ale go zainteresowały, więc po prostu zaczął szukać informacji. Myślę, że w tym tkwi tajemnica sukcesu Jak to wyjaśnić? – bo nie sztuką byłoby zalanie czytelnika wiedzą i wieloletnim riserczem, być może takim, które wynika ze studiowania danej dziedziny. Myślę zresztą, że to pułapka, której nie uniknął tak do końca Dawid Myśliwiec w Przepisie na człowieka (więcej o tej książce innym razem) – sztuką jest dokonać takiej selekcji wiedzy, żeby dało się to zaproponować czytelnikowi w atrakcyjny sposób, bez przytłoczenia go. W przypadku Jak to wyjaśnić? autor sam jest trochę takim docelowym czytelnikiem – z dużą dozą pewności więc może ocenić, co będzie fajne, a co stanowi już nadmiar informacji.
Jak to wyjaśnić? to lektura lekka i przyjemna. Jeśli ktoś słyszał autora na jego jutubowym kanale, bardzo szybko można się zorientować, że jej język jest w zasadzie jednaki ze stylem prezentowanym na tymże kanale. Do tego stopnia, że właściwie słyszy się głos Kacpra Pitali podczas czytania. To trochę creepy, ale jednocześnie taki płynny, swobodny sposób pisania sprawia, że całkiem dużo się zapamiętuje.
Dodatkowo bardzo spodobało mi się zakomponowanie całej książki – to znaczy płynne połączenie ze sobą poszczególnych rozdziałów, tak że z jednego wynika kolejny, z tego jeszcze następny, a koniec końców wszystko się wdzięcznie zapętla i w tych rozważaniach o kosmosie, czasie i całej reszcie lądujemy w punkcie wyjścia.

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to (prawdziwa intelektualistka ze mnie wychodzi w tym wpisie) brak obrazków. Już tłumaczę: w jednym z rozdziałów autor omawia kilka złudzeń optycznych. To są dość znane złudzenia, np. z obiektem rzucającym cień na szachownicę, ale jednak nie każdy musi znać wszystkie obrazki z internetu. A opisywanie takiej grafiki i omawianie, na czym polega dane złudzenie, to dość karkołomne zadanie. Podobnie czytelnika mogła ominąć sukienkagate, wiecie, z tą sukienką, co to była czarno-niebieska albo biało-złota. Przy czym okej, brak zdjęcia sukienki jeszcze mogę zrozumieć, bo ilustracja siłą rzeczy musiałaby być w kolorze, ale wspomniana już szachownica spokojnie dałaby radę w czerni i bieli, więc hej – czemu by nie? To trochę jakby w podręczniku do polskiego było omówienie „Pejzażu z upadkiem Ikara”, ale bez zamieszczenia reprodukcji obrazu. Niby się da, ale jednak trochę dziwnie.

Ale to chyba był jedyny moment, kiedy rzeczywiście coś mi zazgrzytało. Owszem, trochę mnie zaskoczył kompletny brak Neila deGrasse Tysona w bibliografii, ale to wrażenie było tak naprawdę spowodowane tym, że w pierwszym rozdziale autor objaśnia definicję kosmosu i zapoznaje czytelnika z pojęciem „linii Kármána” – a ja parę dni przed lekturą oglądałam krótkie wideo na kanale StarTalk właśnie na ten temat. Moja chęć ujrzenia Tysona w bibliografii więc może być absolutnie subiektywna i wynikająca z mojej sympatii do tego astrofizyka i popularyzatora nauki (ma do perfekcji opanowane bycie jednocześnie zarąbiście mądrym i proste, atrakcyjne przekazywanie tej wiedzy).

Tak poza tym, to po prostu fajna, lekka książka, która da radę i poszerzyć nieco horyzonty, i zaciekawić. Ja na przykład wreszcie zrozumiałam, czym jest efekt Dopplera, o którym wprawdzie słyszałam wcześniej i tak tyle o ile ogarniałam, ale po prawdzie to jednak nie za bardzo.  Jeśli ktoś na co dzień śledzi i/lub czyta innych popularyzatorów nauki, jest pewna szansa, że sporą część ciekawostek z Jak to wyjaśnić? miał okazję już poznać. Ale raczej wątpię, żeby tak zupełnie wszystkie. Po lekturze nie staniemy się geniuszami, ale na pewno będziemy mieć poczucie fajnie spędzonego czasu. A o nanokryształach kameleonów będę pamiętała pewnie jeszcze długo, bo hej, jeśli to nie jest czyste i radosne saj-faj, to ja już nie wiem, co nim jest.




Ciekawe, że jesteśmy w stanie teoretycznie zajrzeć tak absurdalnie daleko w czasie - choć jest w tym też pewien oczywisty haczyk. Mamy teraz pewną wiedzę na temat naszego uniwersum, wiedzę na temat rządzących nim praw fizyki i limitów takich jak prędkość światła. Na podstawie owej niepełnej wiedzy przewidujemy przyszłość, ale gdy tylko stan wiedzy ulegnie zmianie, nasza wizja nadchodzącej historii wszechświata też może się dramatycznie zmienić. Wiele jest potencjalnych rzeczy, których nie wiemy, albo rzeczy, o których myślimy, że wiemy - ale tylko do czasu, aż ktoś nie udowodni, że się myliliśmy. Jednak póki co nasza wciąż jeszcze młoda nauka przewiduje, że kiedyś, za niewyobrażalnie wiele lat, po wszystkim nie zostanie zupełnie nic.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...