środa, 21 lipca 2021

"Army of the Dead" - 100% Zacka Snydera w Zacku Snyderze

(źródło)
Zauważyłam, że Armia umarłych Zacka Snydera budzi w internetach spore emocje – może dlatego, że o reżyserze jest ostatnio głośno za sprawą Justice League (swoją drogą, tę Snyderowską wersję lubię zdecydowanie bardziej od pierwotnej – którą w sumie też lubiłam, ale nawet ja widziałam w niej pewne problemy. Nowa wersja bardzo wiele z nich naprawia i ogromnie mnie cieszy, że ujrzała światło dzienne). Przekopałam się przez więcej recenzji tego filmu niż jakiegokolwiek innego 
(bo z zasady w ogóle nie przekopuję się przez żadne recenzje). Co zabawne, był spory rozrzut w opiniach między recenzentami polsko- a anglojęzycznymi. Ci drudzy z reguły oceniali Armię… na „całkiem wporzo”, podczas gdy moi rodacy… Och Jeżusiu kolczasty, ileż nerwów, ileż złych emocji!

Zacznę może tak: to zdecydowanie nie jest najgorszy film, jaki widziałam. Nie jest nawet blisko. Owszem, jakoś szczególnie mnie nie urzekł, ale zdecydowanie nie widzę tu przestrzeni na jakieś szczególnie gniewne przeżywanie. Ot, po prostu film z nie do końca wykorzystanym potencjałem – miejscami trochę się nie kleił, innym znów razem miał fajne sceny czy pomysły.
A może po prostu nie miałam wygórowanych oczekiwań, sama nie wiem.

No bo tak: pomysł jest spoko. Połączenie heist movie z sieczką zombiaków. Właściwie wystarczy wrzucić w to charyzmatycznych, budzących sympatię bohaterów i jesteśmy w domu, film kręci się sam.
Największy problem Armii umarłych leży moim zdaniem właśnie w bohaterach. Dostajemy postacie, które co prawda dość efektownie prezentują się na plakatach i w trailerze, ale naprawdę trudno im udźwignąć cały film. W gruncie rzeczy są strasznie nijacy, generyczni i obliczeni chyba wyłącznie na aspekt wizualny. Jest więc napakowany Scott (Dave Bautista), Maria (Ana de la Reguera), której cechą charakterystyczną jest chyba po prostu bycie kobietą, dalej będzie jeszcze twardzielka-wanna-be-Vasquez, przemytniczka, niemiecki hakero-włamywacz, niepokorna córka, kutas-mundurowy, zadziorny vloger i tak dalej. W pierwszych minutach filmu dostajemy bardzo zwięzłe i jednoznaczne informacje, który bohater jest którym typem – i, niestety, nic się nie zmienia przez kolejne godziny seansu. Żadna z postaci niczym nas nie zaskoczy, nie odświeży „swojego” typu, nie pokaże nam go z jakiejś innej strony. Jeśli ktoś wygląda na początku na zdradliwego człona, to do końca będzie tylko tym zdradliwym członem. Trudno mi polubić takich bohaterów, po których tak wyraźnie widzę, że są tylko wydmuszkami.
(źródło)
Dodatkowo, ponieważ ich działania nie są podyktowane bieżącą sytuacją, tylko reprezentowanym typem, nierzadko bohaterowie zachowują się po prostu głupio i/lub irytująco. W krytycznym momencie zamiast biec przed siebie, jedna postać zatrzymuje się i zaczyna wyznawać miłość drugiej postaci – no bo co może pójść źle? Osiągnąwszy swój cel na początku filmu, bohater pcha się w fabułę razem z całą resztą, choć właściwie mógłby zupełnie bezpiecznie się wycofać i mieć wszystko w nosie. Niepokorna córka w zasadzie przez cały czas sabotuje misję i doprowadza do kolejnych zgonów, bo bez tego nie byłaby pewnie dostatecznie niepokorna.
I jest jeszcze Tig Notaro. Przyznam, że w ogóle zainteresowałam się tym filmem wyłącznie ze względu na nią (może i lubię Zacka Snydera, ale nie aż tak, żeby oglądać zombie) – co jest o tyle zabawne, że przecież pierwotnie w ogóle nie miała się tam znaleźć. I jakkolwiek cieszy mnie jej obecność w Armii…, to jednak widać, że to nie było planowane. Bo to kolejny niewykorzystany potencjał. Obecność komiczki mogła wnieść nieco fajnego, cynicznego i niezręcznego humoru – mogła, ale tego nie zrobiła. Mam wrażenie, że scenarzystom zabrakło tu pomysłów i ograniczyli się do stwierdzenia wprost: „hej, ona jest dziwna”. Czy widzieliśmy gdzieś potwierdzenie owej dziwności? No tak też nie za bardzo. Ale skoro postacie w filmie mówią o innej postaci, że ta jest dziwna, no to pewnie jest, prawda?

Ale pomijając tę zgraję nieciekawych bohaterów, to mogłoby być nawet całkiem interesujące uniwersum. Przede wszystkim, jest coś dziwnego w tych zombiakach. Mam w ogóle wątpliwości, czy można występujące w filmie stwory nazwać zombiakami, bo mamy dość kategoryczny argument za tym, że to nie są nieumarli. Nie chcę spoilować (choć film był dość głośny, więc pewnie kto miał obejrzeć, ten już obejrzał), ale to naprawdę by się nie udało, gdybyśmy mieli do czynienia z ożywieńcami. Co więcej, intrygujące jest ich wyewoluowanie w – jak się wydaje – całkiem nieźle zorganizowaną społeczność, z wyraźną hierarchią oraz rozmaitymi możliwościami fizycznymi i intelektualnymi. Dlaczego część stworów świeciła na niebiesko? Dlaczego respektowali układ z żyjącymi „po sąsiedzku” ludźmi? Zresztą, przecież pierwszy złol, przewożony przez wojsko (akcja z wojskiem i omójborzeszumiący praktycznie żadnym zabezpieczeniem „towaru”, była w ogóle żenująco zła – już lepiej by zrobili, gdyby w ogóle tego nie pokazywali), zdecydowanie nie przypomina zombie – jest jakimś nadczłowiekiem, silniejszym, szybszym, sprytniejszym, pancerniejszym. W pojedynkę rozpykał cały konwój. Jak teraz o tym myślę, tutejsze zombie przypominają mi raczej wilkołaki: też gryzą i przemieniają, też mogę sobie wyobrazić ich w zhierarchizowanej sforze i tak dalej… Tylko zamiast wilczych pysków, ci tutaj mają zgniłe zęby.
To wszystko jest ciekawe. Tak po prostu. Kompletnie niewyjaśnione, ale zdaje się, że sam Snyder wspominał o chęci stworzenia kolejnych tytułów z tego uniwersum, w których sporo na temat naszych zombie-niezombie by się miało wyjaśnić.

Wizualnie Armia…
(źródło)
też nie jest zła. Wiem, że ludzie narzekali na rozmycia – tak, rzeczywiście, momentami wygląda to, jakby Zack Snyder odkrył dotąd nieznane pokrętło od regulowania ostrości w kamerze i strasznie mu się to spodobało. Ale nie było to coś, co jakoś szczególnie by mi przeszkadzało podczas seansu. Same sceny zaś są zupełnie ładne i klimatyczne, a spustoszone Vegas prezentuje się całkiem widowiskowo. Widowiskowy jest także zombie-tygrys, a nawet i zombie-koń ubrany w końską czaszkę, bo co dwa końskie trupy to nie jeden.
No i bardzo podobała mi się czołówka – może znów: nie jest idealnie, ale jednak dostajemy fajny vibe Watchmenów, więc hej, tak czy owak cieszy. I w dość pomysłowy sposób w tym openingu widz może poznać bohaterów.

No i tak to jest – dobór muzyki nie za fajny, bohaterowie nieciekawi, ale same zombie i widoczki w porządku. Armia umarłych najzupełniej nadaje się do jednorazowego, niezobowiązującego seansu. Niczego nie urwie, ale da radę zainteresować, a i tu i ówdzie można się zaśmiać (nawet jeśli nie zawsze w tych momentach, w których mieliśmy się śmiać).




Listen, I hate my life so deeply, if I had two million dollars, my life would change drastically.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...