(źródło) |
Od jakichś dwóch
tygodni, przemierzając bezkresy internetów, czułam się, jakbym stąpała po polu
minowym. Oczywiście napięcie sięgnęło zenitu wraz z nastąpieniem 14 grudnia. Na
szczęście już trzy dni później sami obejrzeliśmy Gwiezdne Wojny: Ostatniego Jedi i mogliśmy odetchnąć. Przestaliśmy
bać się spoilerów. Od dwóch dni więc jakoś tak nie to, że czytam recenzje
najnowszego filmu spod znaku Star Warsów, ale siłą rzeczy tu i ówdzie się trafi
na jakąś opinię, czasem coś mi przekaże Ulv, ogólnie więc myślę sobie, że mam
jako-takie pojęcie na temat tego, jak ten tytuł został przyjęty przez fanów.
I ja chyba w takim
razie nie jestem fanką albo coś, bo jakoś kompletnie nie potrafię pojąć tych
opinii.
Ale po kolei.
Aha: będą ogromne, tłuste spoilery.
Ostatni Jedi
zrobił na mnie przede wszystkim wielce pozytywne wrażenie. Muszę tu wrócić na
chwilę do Przebudzenia Mocy: bo to
był taki film, który kazał widzowi stwierdzić „okej, Disneyu, umiesz całkiem
nieźle skopiować stare Gwiezdne Wojny,
a teraz pokaż jak sobie radzisz z oryginalną fabułą, skoro odtwórczość masz już
obcykaną”. No i z dużą satysfakcją stwierdzam, że Disney jako żywo postanowił
zastosować się do tej sugestii. Oczywiście fani Star Warsów na pewno będą w
stanie wskazać milion podobieństw fabularnych między Ostatnim Jedi a poprzednimi produkcjami z serii, niemniej nie jest
to chyba nic, co szczególnie by się rzucało w oczy. Historia jest świeża, a
bohaterowie – nie wszyscy, ale zdecydowana większość – rozwijają się w ciekawym
kierunku.
I nawet nie było
tego, co w sumie wydawałoby się logiczne, jeśli wziąć pod uwagę ogół
gwiezdnowojennych filmów, czyli Jeszcze-Przenajkurwawiększej-Gwiazdy-Śmierci.
Nie, tym razem twórcy postanowili zrobić na przekór – i wrzucili do Ostatniego Jedi… miniaturową Gwiazdę
Śmierci! Ha! Tego się nie spodziewaliście! In your face, fani!
No i nie wolno
zapomnieć o tym, że przy wtórze swojsko brzmiącej, nigdy nienudzącej się
muzyki, dostaliśmy naprawdę dużo naprawdę epickiego piu piu w kosmosach, z
całym dobrodziejstwem inwentarza, czyli bombami spadającymi w próżni oraz –
och, nie mogło ich zabraknąć – wielkich, skłębionych, jaskrawych i huczących
wybuchów. W próżni, ma się rozumieć.
I to wszystko było
takie piękne, że chciałoby się patrzeć i patrzeć. I bardzo się cieszę, że
twórcy nie zapomnieli, w czym tak naprawdę Gwiezdne Wojny powinny być dobre.
(źródło) |
Wspomniałam o
bohaterach i chciałabym im poświęcić chwilkę.
Leia, cóż… moje odczucie
właściwie nie zmieniło się od poprzedniego filmu: mam wrażenie, jakby trochę
się nudziła na planie (w sumie nie wiem nawet, czy ona była tam naprawdę, czy
to już CGI?). Natomiast to, co odwaliła po tym, jak wyssało ją w kosmosy,
jednak wywołało mojego smarka ze śmiechu. Wiecie, w szczytowym punkcie
dramatycznej sceny umierania tak sobie heheszki z Ulvem robiliśmy, że rech
rech, ciekawe czy przeżyła, to pewnie powierzchowna rana i tak dalej. A w
następnych sekundach Leia przybiera bojową pozycję „na Supermana” i zaiwania z
łopoczącą peleryną przez kosmosy. Jeżu drogi, myślałam, że spadnę z krzesła.
Nie chodzi o to, że cały pomysł uważam za zły. Po prostu to wyglądało. Tak.
Bardzo. Głupio.
Jakbym jeszcze miała narzekać
na bohaterów, to ogromnie mi szkoda, że sprowadzili Huxa do roli komediowego
przerywnika. W tym momencie jest to postać, która najzwyczajniej w świecie nie
budzi już żadnego respektu. Szkoda, bo akurat w Przebudzeniu Mocy był jednym z
moich ulubionych złoczyńców.
Jest oczywiście grupa
głównych postaci, czyli oczywiście Rey, Finn i Poe, którzy idą w zasadzie w tym
kierunku, którego można się było domyślać na podstawie poprzedniego filmu – i są
w tym całkiem łatwi do polubienia, w dodatku stają się na tyle wyraziści i
oryginalni, że nie miałam odruchu dopatrywania się w nich odpowiedników postaci
z pierwszej trylogii.
Mamy też Luke’a, na
którego czekałam tak ogromnie. I spotkałam się z rozmaitymi słowami krytyki na
jego temat, ale – choć do pewnego stopnia je rozumiem – nie potrafię się z nimi
zgodzić. Po pierwsze: charakter. Pojawia się pytanie, gdzie się podział ten
Luke, którego pamiętamy z pierwszej trylogii? Ten dobry chłopak, którego dobroć
w sumie ocierała się o naiwność? Jak to możliwe, że ten nasz poczciwy Luke w
ogóle pomyślał o tym, żeby uśmiercić Bena Solo? I ja kumam, że widzowie mogą
czuć się zagubieni. Ale z drugiej strony, nie wolno zapominać o fakcie, że ten
facet przeżył trzydzieści lat, kiedy nie patrzyliśmy. Nie wiemy, co się z nim
działo, ile tak naprawdę czynników złożyło się na to, że ostatecznie postanowił
zaszyć się na tej wysepce. Nie czuję się oszukana ani rozczarowana – raczej zaintrygowana.
W zasadzie chętnie bym obejrzała jakiś samodzielny film o Luke’u, aczkolwiek
byłoby to karkołomne zadanie, bo nie mam pojęcia, kto miałby zagrać młodego
Skywalkera, jeśli nie Mark Hamill. No i spójrzmy prawdzie w oczy: finałowa rozwałka
z Lukiem była epicka i wspaniała. W dodatku ogólnie zaskoczyło mnie, że on tak
długo przeżył, bo sądziłam, że dociągnie najwyżej do połowy filmu.
(źródło) |
Nie wolno też zapominać
o absolutnie fantastycznym hakerze zagranym przez Benicio del Toro: facet w
dużym stopniu skradł film, a przynajmniej ładnych kilka scen. Właściwie był aż
za dobry – jakoś nie pasował do całej reszty postaci, narysowanych raczej dość
grubymi krechami. Jakby się urwał z trochę innej bajki, ale jak Jeżusia kocham,
chciałabym tę bajkę oglądać! I bardzo bym chciała, żeby nasz haker wrócił w kolejnej
części trylogii.
I najbardziej chyba drażliwy
temat, czyli Kylo Ren i Snoke. Może się narażę: to jeden z moich ulubionych
motywów w całym filmie. Przede wszystkim, w ogóle nigdy nie „czułam” tak
naprawdę Snoke’a. Po pierwsze, wyglądał jak kosmici z Królestwa Kryształowej Czaszki, a to nie jest dobre skojarzenie. Po
drugie – i ważniejsze – nie widziałam w nim potencjału na nic ciekawego. Ot, po
prostu potrzebowali nowego, jeszcze brzydszego Imperatora. To się brzydko
wpisywało w ogólny trend Przebudzenia
Mocy, czyli kopiowanie oryginalnej trylogii. A tutaj nagle okazuje się, że
to wcale nie o Snoke’a chodzi. I to było super. Zwłaszcza że w tej części, w
przeciwieństwie do poprzedniej, ja wreszcie zaczęłam kupować Kylo Rena. Odkąd
pozbył się tego głupiego hełmu i zaczął być sobą – rozchwianym dzieciakiem,
który chciałby być badassem – zdecydowanie zyskał. I teraz ja całkiem wierzę,
że będzie naprawdę niebezpiecznym przywódcą Imperium Najwyższego
Porządku. Tylko tym razem wcale nie dlatego, że taki sprytny i knujący, tylko
właśnie przeciwnie: porywczy, wciąż nieco naiwny, choleryczny. Ot, po prostu
gówniarz z ogromną władzą. To się nie może skończyć dobrze. I to jest świetne.
W dodatku sam motyw
zabicia Snoke’a też mi się podoba – zaskakująco fajnie pomyślane: Snoke
doskonale czytał zamiary Rena i w swoich przewidywaniach tak naprawdę ani o
jotę się nie pomylił. Po prostu nie pomyślał, że to może być interpretowane
dwojako.
(źródło) |
Gdybym miała wskazać,
do czego w całym filmie mam najbardziej ambiwalentny stosunek, to byłaby to
fabuła. Z jednej strony, oczywiście jest fajnie, no bo dynamicznie, dużo się
dzieje, intrygi, wybuchy i do samego końca właściwie nie wiemy, kto kogo
nawróci w całej tej relacji Rey-Ren. Ale cała ta dziwna sprawa z ratowaniem się
Ruchu Oporu? Tutaj muszę powtórzyć za innymi opiniami z internetów: czemu, u
licha, żadna z tych dwóch lasek – Holdo ani Leia – nie otworzyła paszczy jakoś
z sensem i nie powiedziała nikomu, jaki jest ten hiper świetny plan?! Przecież
to ze względu na takie głupie komunikacyjne nieporozumienie rebelianci
przeobrazili się z organizacji posiadającej własną flotę w grupkę, która
pomieściła się na Sokole Millennium! Gdyby od razu wszyscy wiedzieli, na czym
stoją, Finn i Rosa nie wybraliby się na tę idiotyczną wyprawę, z której nic –
absolutnie nic – nie wynikło. To znaczy tutaj trochę przesadzam, bo mam
wrażenie, że cała misja w kasynie miała na celu zaszczepienie ducha rebelii w
dzieciakach ze stajni i że to będzie pociągnięte w kolejnym filmie. Niemniej
serio: Ruch Oporu powinien kurde zagrać w Fabrykę Guzików. Myślę, że obecnie
nawet mogliby spokojnie to zrobić, bo chyba nie zostało ich tam więcej niż
siedem osób.
Aha, jest jeszcze
wątek rodziców Rey – wiem, że też trochę rozczarował internety. Ja muszę z
pewnym wstydem przyznać, że w ogóle mnie to nie ruszyło i jakoś miałam cały
czas w nosie, kim są jej rodzice. Zresztą, w którymś momencie zupełnie się
pogubiłam, na czym stoimy: znamy rodziców Rey, ale ona ich nie zna? Czy jej
ojciec schował ją w podziemnej dziurze i pojmali go trooperzy? Nie, Froo,
czekaj, mówisz teraz o Huncwocie 1. A
dlaczego właściwie rodzice Rey powinni mnie interesować…? Meh.
Ostatni Jedi
nie jest na pewno wolny od potknięć i głupotek. Ale w wielu punktach jednak bardzo
pozytywnie mnie zaskoczył, a seans uważam za zdecydowanie udany. Nie raz się
uśmiechnęłam, kosmosy i strzelaniny przepiękne, bohaterowie interesujący,
muzyka jak zawsze nie zawiodła. Przy czym nie ukrywam, że za największy sukces
filmu uważam przekonanie mnie do Kylo Rena. Gratki, Disneyu.
Aha: Phasma zbędna i rozczarowująca jak poprzednio.
– Where are you from?
– Nowhere.
– Nobody is from nowhere.
– Jakku.
– Yeah, that's pretty much nowhere.