sobota, 31 grudnia 2011

Jedną Nogą w Nowym Roku, czyli odcinek sylwestrowy


Zauważyłam, że wszyscy robią z okazji nadchodzącego Nowego Roku jakieś podsumowania, zestawienia i inne cuda-wianki. Nie chciałam być gorsza – acz przyznać muszę, że na podsumowania nie miałam najmniejszej ochoty. Bo i co tu podsumowywać? Czy kogoś interesuje statystyka, ile notek na jaki temat popełniłam?
Postanowiłam więc pożegnać ten rok po swojemu – wraz z gronem moich blogowych ulubieńców. Przy tej okazji potrenowałam nieco odmienny sposób popełniania komiksu – doszłam jednak do wniosku, że bynajmniej nie jest to ani prostsze, ani szybsze. Z drugiej strony, wiem już, w których miejscach źle zaczęłam i przez co później się musiałam ostro męczyć. Tak czy owak, powoli znajduję chyba swój złoty środek między rysunkiem odręcznym a modyfikacjami komputerowymi. No i myślę, że teksty i chmurki robione w ten akurat sposób będą czytelniejsze…
No cóż – mniejsza o większość. Dużo szczęścia i uporu w spełnianiu noworocznych postanowień w roku 2012 życzę ja, Fraa, oraz moja skromna drużyna!



wtorek, 6 grudnia 2011

ZaFraapowana filmami (53) - "Młyn i krzyż"

Młyn i krzyż - plakat
Chciałabym być przykładną patriotką i z dumą głosić wyższość rodzimej kultury nad obcą. No ale, jak bogów kocham, nie mogę. Rodacy srodze mi to utrudniają taką na przykład 1920 Bitwą Warszawską (choć nie powiem, tytuł chwytliwy. Prawie jak 2001: Odyseja kosmiczna). Na szczęście nie wszyscy są tak bezlitośni. I tak na przykład dorobiliśmy się czegoś – tak myślę – konkurencyjnego na arenie międzynarodowej, acz, nie wiedzieć czemu, u nas raczej niezbyt rozreklamowanego: mówię tu o filmie Młyn i krzyż w reżyserii Lecha Majewskiego, widowiskowo zrealizowanej i interesującej opowieści o… obrazie.
Chodzi o dzieło Pietera Bruegla – „Droga krzyżowa”. Film jest próbą ożywienia przedstawionej przez malarza sceny. Widzimy, co działo się z poszczególnymi bohaterami obrazu, nim zostali odmalowani na desce. Postacie te mają swoje historie, swoją codzienność, jedni znaleźli się na obrazie zupełnie przypadkiem, inni zaś mają większe role, choć nie zawsze są widoczni na pierwszy rzut oka. Głównym bohaterem i jednocześnie narratorem w filmie jest sam Pieter Bruegel (fenomenalny Rutger Hauer) – jest on też jedną z trzech postaci, które cokolwiek mówią – i co więcej: uczestniczy w dialogu z przyjacielem, Nicholasem Jonghelinckiem (Michael York).
No właśnie, skoro już przy tym jestem: ci z Państwa, którzy nie lubią przegadanych filmów, powinni obejrzeć Młyn i krzyż. Odzywają się w nim, jak już zaznaczyłam, dosłownie trzy osoby – oprócz wspomnianych już mężczyzn jest jeszcze Maria (Charlotte Rampling). Ponieważ słów jest tak niewiele, te, które padają, siłą rzeczy muszą być przemyślane i znaczące. I, muszę przyznać, te krótkie wypowiedzi bohaterów rzeczywiście każą widzowi zatrzymać się na moment i pozwolić przegryźć się poruszonemu problemowi. Choć – co nieco boli – kiedy już tak człowiek się zastanowi, szybko może dojść do wniosku, że właściwie nie był wcale świadkiem odkrywania Ameryki.
Maria głównie wyraża rozpacz i pewne zdziwienie z powodu egzekucji jej syna – a właściwie Syna, bo w końcu mamy tu do czynienia z całkowicie biblijnym ukrzyżowaniem, nawet jeśli przedstawionym w realiach szesnastowiecznych Niderlandów. Matka okazuje emocje w sposób spokojny i wyważony, jednocześnie przekonujący – ale nie tu jakiejś niebywałej rewelacji. Refleksja, że jeszcze wczoraj Syna wszyscy kochali i wiwatowali na Jego cześć, a dziś skazują na śmierć – została już wielokrotnie powiedziana. Z drugiej strony, nie oczekujmy po zrozpaczonej matce, że w ramach użalania się nad rodzinną tragedią będzie objawiać światu nowy model geometrii hiperbolicznej, czyż nie?
Nicholas Jonghelinck z kolei komentuje bieżące wydarzenia, odnosi się do społeczeństwa niderlandzkiego swoich czasów oraz do Kościoła. I, jak już wspomniałam, rozmawia z Brueglem.
kadr z filmu Młyn i krzyż (Pieter Bruegel)
I to właśnie były jedne z najlepszych momentów filmu. Rozmowy z malarzem. Ten zaś (wspominałam, że fenomenalny Rutger Hauer?), szkicując projekt przyszłej „Drogi krzyżowej”, analizuje od razu poszczególne jego elementy – i to jest bardzo fajne. Nawet jeśli nie daje widzowi jakichś rewolucyjnych interpretacji, to jednak wszystko to robi bardzo pozytywne wrażenie i ma sens (trudno zresztą spodziewać się czegoś innego – Lech Majewski studiował na ASP, ponadto współautorem scenariusza jest Michael Francis Gibson, historyk sztuki i autor książki Młyn i krzyż. Droga na Kalwarię Pietera Bruegla). Ma się odczucie, że oto uchyla się przed nami coś, co dotąd było niedostępne – o własnym obrazie przemawia sam malarz. Jedno, do czego mogę mieć zastrzeżenia na tym polu, to że powinno tego być więcej. Nie ukrywam, że wyczekiwałam tych analizatorskich momentów z prawdziwą niecierpliwością.
A wyczekiwałam, bo pozostała akcja była… no cóż. Po prostu niezmiernie powolna. W dodatku niekiedy mocno nienaturalne milczenie bohaterów jeszcze mocniej podkreślało tę dłużyznę. W końcu ile czasu można oglądać, jak gromada dzieci kotłuje się na łóżku? Albo jak młode małżeństwo je śniadanie? Szczególnie w tej drugiej scenie nadto wyraźnie odczułam to, że bohaterowie nic nie mówią. Wyglądało to sztucznie. Oni powinni coś mówić. Aż się prosiło. Wiem, że to nie byłoby nic istotnego. Ot, codzienne sprawy. Ale w życiu pełno jest takiej luźnej gadaniny i wycięcie jej jakoś nie pozwoliło mi „kupić” zaprezentowanych historii. Pojmuję to, że takie zamknięcie ust bohaterom pozwala widzowi w pełni skupić się na obrazie. Ale serio… półtorej godziny gapienia się w obraz…? Dla mnie to po prostu trochę za dużo. Najpewniej po prostu nie jestem gotowa na tego typu odbiór.
kadr z filmu Młyn i krzyż
Poza tym, abstrahując od tego odrealnienia prezentowanych w filmie historii, tak naprawdę widz wciąż niewiele więcej się dowiedział, niż mógłby zobaczyć na samym obrazie. Jasne: jeżeli gdzieś ktoś siedzi, to najpewniej przyszedł tam i usiadł. Tak samo jeśli stoi – jak to określił w filmie Bruegel – „drzewo śmierci”, to ktoś musiał je wcześniej w jakimś celu postawić. No dobrze. Ale kiedy śledziłam cały wątek związany z tymże „drzewem śmierci” i młodym skazańcem, nie mogłam nie zadawać sobie pytania: co ten facet zrobił? Jeśli zaś był niewinny, to też chciałabym to wiedzieć. Nie potrafię ustosunkować się do historii, nie znając jej początku. Bo on ma decydujące znaczenie w końcowej ocenie.
A więc owszem: przeczę sama sobie. Z jednej strony film wydał mi się momentami za długi. Z drugiej – za krótki, a pokazane w nim wątki ledwo dotknięte.
Nie oznacza to jednak, że całość mi się nie podobała. Po pierwsze, sam pomysł uważam za fantastyczny. Po drugie, ogromne wrażenie wywarła na mnie wizualna strona filmu: zatrzymywanie aktorów tak, by tworzyli jakiś fragment obrazu. Łączenie malowanego tła i żywego pierwszego planu. Spacery Bruegla i Nicholasa w tej „zamrożonej” rzeczywistości. Po trzecie, wspomniana już, wkomponowana między sceny, interpretacja dzieła. No i po czwarte, młyn.
Tak – młyn, wzniesiony na wysokiej skale, i postać młynarza były naprawdę niesamowite. Początkowo widz odnosi wrażenie, że starsi państwo, mieszkający we młynie, będą tylko kolejnymi postaciami z obrazu, a potem okazuje się, że to nie takie proste. Młyn jest jednocześnie w obrazie i poza nim. Tkwi pomiędzy malarzem a malowaną sceną. Świetnie zostało to pokazane w jednej z końcowych scen, w której młynarz, na polecenie Bruegla, przerwał mielenie. Człowiek z prawdziwą przyjemnością doszukuje się tu całego łańcucha symboli – jest w tym magia.

Jak wspomniałam na początku, Młyn i krzyż śmiało może robić światową karierę – i zresztą zdaje się, że robi. Nawet premierę w Polsce miał z opóźnieniem. Myślę, że warto zapoznać się z tym obrazem – mówię „obrazem” z całą świadomością, bo właściwie z tym widz ma do czynienia. Określenie to bardziej pasuje niż „film”. Jest piękny, ma świetne niektóre sceny, ma doskonałego Rutgera Hauera. Właściwie to mi wystarczy, żebym oceniła Młyn i krzyż jako bardzo dobry, czyli okrągłe 8/10. A być może fascynaci malarstwa znaleźliby tu dla siebie jeszcze więcej?









piątek, 2 grudnia 2011

ZaFraapowana filmami (52) - "Immortals"

Immortals - plakat
Jako miłośniczka wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z antykiem, od długiego już czasu czaiłam się na film Immortals w reżyserii Tarsema Singha. Mocno komputerowa estetyka przywodziła na myśl doskonałych 300, sama historia zaś – czyli opowieść o Tezeuszu – kusiła nawiązaniami do greckiej mitologii. Choć oczywiście miałam pełną świadomość tego, że z tej mitologii będą pewnie tylko imiona, bo fabularnie zapowiadała się radosna inwencja scenarzysty, którego nazwiska nie znam i dla jego własnego dobra – lepiej, żebym nigdy nie poznała.
I tak się czaiłam, że w końcu zacisnęłam zatoki, zapomniałam wyciszyć telefon i obejrzałam.
Od razu uprzedzam, że będzie nieco spoilerów, ale Immortals jest tak sztampowe i przewidywalne, że naprawdę nie należy się tym szczególnie martwić.

Spróbuję pokrótce skreślić coś na temat fabuły: otóż Tezeusz (Henry Cavill, czyli ten, który prawie zagrał sparklącego Edwarda Kulena), bękart i wyrzutek, żyje sobie w wiosce Kolpos (okej, my mamy Sfornegacie, Grecy mogli mieć Kolpos, czemu nie? Część odzieży jako eponim też jest w porządku), gdzie nikt go nie lubi. Jest tylko starzec (John Hurt – och, jakże adekwatne w tym momencie stało się jego nazwisko! Jak mnie zabolała obecność tego fantastycznego aktora w tym filmie!) przyuczający bohatera w walce i matka – jej też nikt nie lubi, bo została zgwałcona. Cóż, przynajmniej małomiasteczkowa mentalność została nieźle ujęta – dla społeczeństwa ofiara napaści jest dziwką i już. Pewnie prowokowała kokieteryjnie merdając końcówką peplosu. Dobra.
Któregoś dnia do Kolpos przybywają żołnierze i zarządzają ewakuację, jako że lada moment ma do tego miejsca przybyć straszliwy Hyperion (Mickey Rourke), barbarzyński król, który będzie chciał zniszczyć bogów, Greków i wszystko, co się rusza i na drzewo nie ucieka, a w tym celu usiłuje odnaleźć wykuty przez Hefajstosa Łuk Epirusa (sza, nieważne, że nikt nigdy nie słyszał o żadnym Epirusie!). Lokalizację Łuku ma mu wyjawić wyrocznia sybillińska.
W wyniku zdrady jednego z mieszkańców wioski, Hyperion dociera do celu nieco wcześniej i robi rzeź, ale popełnia zasadniczy błąd: zostawia przy życiu Tezeusza. Od tej pory Tezeusz będzie pragnął tylko zabić złego króla, a mimochodem uratować świat przed zagładą. A później już była mniej lub bardziej sensowna jatka, jako że bohater uciekł z niewoli wraz z kilkoma osobami towarzyszącymi i rozpoczął eksterminację wrogów.

No właśnie, skoro już wspomniałam o towarzyszach: tak całkiem na serio – brakowało jeszcze tylko głosu Fronczewskiego z offu: „Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę”. Bo drużyna była do bólu klasyczna: oczywiście główny, wojowniczy heros, trochę bardziej wyluzowany łotrzyk Stavros (Stephen Doriff) i piękna, tajemnicza kapłanka Fedra (Freida Pinto). Kojarzy się z jakąś grą? Hmm… Może tak… z każdą?
Żeby jeszcze ci bohaterowie mieli jakiekolwiek znaczenie dla rozwoju fabuły. Ale nie! Oni po prostu są. I zachodzę w głowę: po co? Miotają się tam jak bezwładne worki ziemniaków. Stavros w ogóle nic nie robi – myślałam, że może chociaż – skoro było wspomniane, że jest złodziejem – będzie miał swój wielki moment, kiedy nadejdzie potrzeba wykradnięcia czegoś. Ale nie. On naprawdę nic nie robi, a to kim jest, nie ma najmniejszego znaczenia. Fedra ze sceny na scenę ma na sobie mniej ubrania, by w końcu pozbyć się go całkowicie i machnąć cyckiem. A Tezeusz… Tezeusz jest fantastyczną pierdołą, która wspomniany już boski Łuk kiedy tylko znajduje, to zaraz gubi, by ostatecznie stracić go na rzecz Hyperiona. No bo wiecie państwo: to logiczne, że kiedy znajdujecie Państwo przepotężną, zaczarowaną broń ukrytą w kamieniu, która ma wmontowane kody na amunicję, pierwsza rzecz, którą z tym robicie, to… rzucacie na ziemię. A innym razem pozwalacie, żeby pies ją porwał po tym, jak znów ją upuściliście. Tak! Przepotężny Łuk zabrał Tezeuszowi pies! I nic nie pomógł fakt, że heros miał do dyspozycji arcyszybkie rumaki od bogów – najwyraźniej Atena wcisnęła mu jakieś buble, bo psa nie dogonił.
Ach, no właśnie – wielekroć wspomniałam już o bogach. To zupełnie osobny rozdział. Jednym z założeń filmu jest to, że nieśmiertelnych bogów można zabić. Początkowo myślałam, że przynajmniej można to zrobić wyłącznie tym Łukiem z Epiru… Epirusa, przepraszam. Ale potem się okazało, że generalnie bogowie są jacyś tacy słabego zdrowia jakby. A więc mamy tych naszych śmiertelnych-nieśmiertelnych. Mają odgórny i odZeusowy zakaz ingerowania w losy ludzi – pod groźbą kary śmierci! Człowiek zaczyna się zastanawiać: zaraz, zaraz, czy ingerowanie w losy ludzi nie było tym, czym się bogowie przede wszystkim zajmowali? To znaczy oczywiście, czasem Zeus temu albo owemu bogu lub bogini zabraniał komuś pomagać. Ale nie chodziło przecież nigdy o żadną bzdurną karę śmierci (czy określenie „nieśmiertelny” w ogóle komukolwiek coś mówi?), a o szacunek wobec Prządek (bogowie czy nie, ale i tak czuli respekt przed Mojrami) i – chyba częściej – zupełnie dowolne zachcianki i sympatie. Ba, oprócz kary śmierci za ingerowanie w losy ludzi, bogom nie wolno też ujawniać się przed ludźmi. No – chyba że w kamuflażu, bo w boskich, nieśmiertelnych postaciach nie wolno. Nic dziwnego, jeśli mam być szczera. Gdyby Posejdon pojawił się przed kimkolwiek w boskiej postaci, biedny człowieczek najpewniej sczezłby ze śmiechu. Kilka wskazówek, dlaczego? Przyjrzyjmy się bohaterom:

Lewa: Posejdon; prawa: (źródło)
Princess Posejdon. Tylko cycki ma większe od Lei.

Lewa: Ares; prawa góra: Sonic (źródło); prawa dół: (źródło)
Ares obudził aż dwa skojarzenia. Albo pozazdrościł fryzury Sonicowi, albo eksperymentował z nowym stylem. Heh, w dzisiejszych czasach punk ma łatwo, nie to co kiedyś, kiedy było się pionierem…

Choć oczywiście w dziedzinie idiotycznego wyglądu ludzie wcale nie ustępują pola bogom – ot, weźmy takiego Hyperiona:
Lewa: Hyperion; prawa: (źródło)
Hyperion zresztą nie tylko wygląda głupio, ale i zachowuje się jak kretyn. Za pomocą ogromnego młota sterylizuje każdego, kto mu się nawinie. Nie przeszkadza mu to jednak w mówieniu o ponadczasowej, legendarnej sławie i wiecznej pamięci, jakie go czekają. Ja tak tylko cichutko zapytam: facet, jeśli pozbawisz ludzi możliwości rozmnażania się, to za góra pięćdziesiąt lat pamięć o tobie zginie razem z ostatnim kastratem i będzie – nomen omen – po ptakach. No ale czego się spodziewać po najbardziej banalnej odmianie głównego złego, typu „zgwałcili mi kotka, dlatego teraz chcę zawładnąć światem, mwahaha”. Do pełni szczęścia brakowało jeszcze, żeby go matka molestowała seksualnie, kiedy był dziecięciem.

Ale wracając do bogów: ogólnie rozumiem i doceniam. Naprawdę. Biorąc pod uwagę niedawny boski niewypał, jaki nastąpił w Starciu tytanów, twórcy zapewne szukali czegoś nowego – z polotem, oryginalnego, czegoś więcej, niż tylko wsadzenie dziadków w togi albo zbroje. Tyle tylko, że nastąpiło grube przegięcie, wskutek którego bogowie, zamiast w sposób nowatorski i ciekawy, zostali przedstawieni śmiesznie. A więc nie dość, że są śmiertelni, to jeszcze wyglądają jak gladiatorzy z demobilu maźnięci złotą farbką dla lansu. Ewentualnie gimnazjalistki. W dodatku jest ich piątka. Dlaczego tylko tylu? Dla reszty zabrakło głupich nakryć głowy? W scenie walki bogów z tytanami, niesamowicie wielkim i ważnym iwencie w historii kosmosu, bierze udział pięcioro bogów! Zeus, Atena, Posejdon, Ares i… i nie mam pojęcia kto, bo chyba nie został wymieniony z imienia. Obstawiam, że Apollo.
Zresztą, cała ta walka to jakaś kiszka była. Siekają się, bogowie dostają wciry od tytanów, Atena jest ciężko ranna – i cóż robi Zeus? Podchodzi do córki i zaczynają ględzić. Kij z tym, że Posejdon gdzieś tam odstawia z tytanami inscenizację tego:


Tytani, swoją drogą, wyglądają jak banda przerośniętych Pigmejów i nie bardzo widzę uzasadnienie dla czegoś takiego, no ale dobra. Mniejsza o wygląd – skoro jednak już wspomniałam o tytanach, nie można nie wspomnieć o Tartarze, w którym są uwięzieni. Otóż Tartar, jak wszyscy dobrze wiedzą, to takie miejsce w – podkreślę – świecie podziemnym, gdzie dzieją się różne okropne rzeczy. Do zaświatów zazwyczaj można dostać się tylko w jeden sposób, a ewentualne przypadki katabazy są zarezerwowane dla największych herosów. Tymczasem jednak w Immortals Tartar to góra. Dobra, mogę to łyknąć w ramach niekonwencjonalnego przedstawiania pewnych rzeczy – ważne, żeby była zachowana istota tego miejsca, jego rola i wydźwięk, a nie położenie najniższej kondygnacji. Niestety, tutaj też ktoś pokpił sprawę: generalnie, z tego co zauważyłam, w Tartarze – wewnątrz tej góry – jest wyłącznie mała klateczka z tytanami, do której każdy może wejść, kiedy tylko zechce. Tartar nie jest zakazaną, tajemniczą i mroczną przestrzenią, tylko czymś w rodzaju warszawskiej Rotundy. Kiedy wieśniacy z Kolpos się ewakuują, umawiają się na spotkanie pod Tartarem. Najprawdopodobniej u podnóży góry stoją straganiarze i sprzedają pamiątkowe kierpce. Kto by się przejmował, że gdzieś tam sobie tkwi w uśpieniu pradawne zło?

Jest jeszcze masa innych irytujących detali:
Czystość – wszystko jest mega czyściutkie. Wioska – czyściuteńka. Noclegownia dla niewolników – niemal sterylna. Jakaś przystań – to samo. Ja wiem, że to wszystko było robione komputerowo, ale w ten sposób to po prostu okropnie raziło sztucznością. A jestem tolerancyjna na udział komputerów w produkcji filmów, przecież 300 niezmiennie mnie zachwyca!
Fedra mogłaby zdradzić, jakich cieni do powiek używa, bo makijaż bez najmniejszego uszczerbku wytrzymał zalanie gigantycznym tsunami i późniejszą kąpiel.
Łuk Epirusa wyglądałby bardziej imponująco, gdyby cięciwa nie wisiała w nim jak stara, rozwleczona guma od majtek.
Jak to się dzieje, że cztery – może i szybko, ale jednak zauważalnie jedna po drugiej – kolejno wystrzelone strzały dotarły do celu jednocześnie? Doganiały się po drodze?
Spodnie – dlaczego, u licha, bohaterowie poginali tam ciągle w jakichś rybaczkach? W spodniach akurat mógłby chodzić Hyperion, ale on owijał się tylko w futra i zakładał swój króliczy kapelusz. Dla Greków spodnie były oznaką barbarzyństwa. W tym właśnie tkwiła różnica między nimi – cywilizowanymi – a innymi: oni nie nosili (pogardliwe tfu!) spodni.
Przemowa Tezeusza – ojojoj, panie herosie, no Chodkiewiczem to pan nie jesteś… Dawno nie słyszałam tak słabiutkiego spicza. Zdecydowanie komuś tu zabrakło pomysłu, spróbował trochę skopiować 300, ale tak jakoś też nie wyszło. Tu nawet nie można rozpatrywać tej mowy w kategorii „banalna” czy „budująca”. Ona była bezdennie głupia, facet tak naprawdę nic nie powiedział, a sztuczne przedłużanie jej miarowym grzmoceniem w tarcze wcale nie pomogło. Zabiło tylko ewentualne szczątki dynamiki.
Skoro Hyperion miał już ten niesamowity Łuk, którym rozsadził kilkumetrowej grubości mur, to – tak właściwie – dlaczego nie strzelał nim dalej, tym razem w przeciwników? A on wpuścił wojsko w wąziutki tunel, żeby się kotłowali z Grekami, po czym powędrował do tytanów. Przecież na to miał czas, mógł do nich podreptać rozgromiwszy w drobny maczek Hellenów.
W którymś momencie Tezeusz zapowiada, że zostanie legendą i jego czyny ludzkość będzie później sławić, a potem nawet pojawia się wzmianka, że bohater poświęcił się walce ze złem i występkiem – zapytuję więc: które konkretnie czyny i jakiej walce? Chodzi o porwanie dwunastolatki czy może o zostawienie świeżo poślubionej żony na przypadkowej wyspie, kiedy kobieta spała? Nie, żebym marudziła, ale ze wszystkich herosów Tezeusz chyba najbardziej nie ma się czym chwalić. Oni niemal wszyscy byli pierdołowaci, ten jednak przechodził samego siebie.
Ogólnie fatalna przewidywalność fabuły – naprawdę, oglądaniu Immortals nie towarzyszy żadne napięcie, widz ani razu chyba nie zostaje w żaden sposób zaskoczony. Za to ogromny minus, bo co jak co, ale nuda na filmie pełnym akcji to już grube nieporozumienie. Na tym poziomie sztampy człowiek zaczyna się dziwić, dlaczego Hyperion nie wie, która z czterech kobiet jest prawdziwą wyrocznią – przecież to takie oczywiste: ta najładniejsza. Jej towarzyszki są po to, żeby było widać, że jest najładniejsza.
Przez lata, kiedy starzec wychowywał Tezeusza, Tezeusz zwracał się do niego "Old Man" - nie no, spoko. To nic, że ktoś się mną opiekuje przez pół życia. Nie zapytam go o imię. Po co? Byłoby mniej trÓ.
Przykłady można by mnożyć.

No dobrze, ale żeby nie było, że tylko narzekam: było parę ładnych, krwistych scen, w porównaniu z którymi Spartacus: Blood and Sand to kino familijne. W dodatku – choć sądzę, że to zupełnie przez przypadek – nieźle wyszły im same te interwencje bogów, kiedy w końcu do nich dochodziło. Całkiem tak homerycko, chciałoby się rzec. W jednej sekundzie zstępuje bóg i w ten czy inny sposób sprawia, że skazany na niepowodzenie heros jednak wygrywa. Szczególnie Ares miał całkiem sympatyczne wejście – nawet jeśli ubrany był w idiotyczny hełm… I ta krew, fruwające flaki – to wszystko też przywodzi na myśl Iliadę i tamtejsze rozpłatane mózgi i tryskające wnętrzności. To się udało.
No i wyłowiłam spośród bohaterów ulubioną postać, sybillińskiego mnicha (w tej roli Greg Bryk). Był chyba jedynym, który nie pieprzył głupot i sprawiał wrażenie całkiem hardego gościa.
Gdzieś w tym wszystkim słabiutko ćmił się też ognik fajnego pomysłu na Minotaura – drobna demitologizacja, w której labirynt to w rzeczywistości kręte wejście do świątyni, sam potwór zaś jest człowiekiem, wokół którego z czasem narosły legendy. Ten pomysł – jedyna sensowna rzecz, jeśli chodzi o fabułę – zginął jednak w następujących po sobie falach absurdu, głupoty i niezmierzonego patosu.

Całość jest jednak nie do odratowania. W ramach terapii trzeba teraz będzie obejrzeć Clash of the Titans (to z 1981 r. ma się rozumieć) i 300, bo po Immortals został tylko niesmak i wrażenie gwałtownie prostujących się fałd na mózgu. Zdecydowanie 1/10 i honorowy tytuł największego szitu ostatnich lat. Jeśli idziecie Państwo na to do kina (a czemu nie, ja muszę przyznać, że bawiłam się przednio), to poważnie rozważcie zabranie ze sobą flaszki z jakimiś procentami. Będzie jeszcze weselej.







– Do you have any children?
– Not yet.
– A man's seed can be his most brutal weapon. For generations, your people|will stare into the eyes of their sons and they will see my likeness.  I will be remembered in every glance, every smile, every tear that is shed for eternity. But before your baptism, understand that you are not drawn here to my flame... on instinct. You're here because you are a coward. And the world does not need any more cowards. So I shall do this world a great favor. And mark you as one of us. And rid you of the ability to populate the earth. Traitor! Although you will not hear them, your forefathers weep in their graves. For the future of their bloodline ends with you here tonight.
*buch! wielkim młotem*

czwartek, 10 listopada 2011

Przy kawie (8) - NaNoWriMo 2011 i ja, czyli nieco autografomanii

NaNoWriMo
Skoro już zaczęto mnie cytować w Internecie, muszę namnażać swoje złote myśli, żeby przedrzeć się do Pudelka i Kozaczka. I będę trzymać się tematu, którego dotyczył ów zacytowany fragment. Zdaję sobie sprawę z tego, że o NaNoWriMo już pisałam. Ale wtedy to była tylko garść ogólnych wskazówek, jak to wszystko wygląda. Dziś za to będzie garść wrażeń, spostrzeżeń i przemyśleń niejako „na świeżo”, bo wszak impreza trwa w najlepsze.

NaNoWriMo, czyli National Novel Writing Month, zasadniczo nie służy pisaniu arcydzieła. O tym raczej możecie Państwo zapomnieć, chyba że macie Państwo – oprócz turbopisania – także level turboresearchu oraz turboautokorekty. Cóż… Ja nie mam. Toteż dla takich jak ja pierwszą cenną wskazówką jest: nie porywaj się z motyką na słońce. Niech nigdy Państwo nie podchodzą do NaNo na zasadzie „o, zawsze bałam się zabrać za moją Powieść Życia, teraz akurat mam okazję!” – bo to ma bardzo marne szanse powodzenia. Mimo wszystko jeśli coś ma status Powieści Życia, nie powinno być pisane w miesiąc (lub mniej). Ale bardzo dobre, moim zdaniem, będzie podejście: „zawsze porzucam zaczęte projekty i żadnego opowiadania nie mogę skończyć” – myślę, że NaNo ma szansę wymusić na człowieku przełamanie tej brzydkiej tendencji. Sprawdza się też (w moim przypadku to właśnie miało miejsce): „mam jakieś zadawnione pomysły, do których mam sentyment, ale wiem, że to jest za słabe na coś ‘na poważnie’, żal jednak porzucać” – właśnie w listopadzie mają Państwo okazję do spełnienia jakiejś dziecięcej ambicji czy powrotu do starego, nawet trochę kiczowatego i trywialnego, settingu, w którym powstawały Państwa pierwsze opera magna, pisane na przerwie między plastyką a religią.
Ja w ten sposób wróciłam sobie do swojego starego, dobrego settingu fantasy. Mamy więc Smoki, które stworzyły wszechświat (o ile pamiętam, było ich pięć, ale to akurat nie pojawia się w mojej NaNopowieści), mrocznych nekromantów, magów, którzy – jak to magowie – wiecznie coś kręcą, a także są Główni Bohaterowie. Całość została nieco odkurzona, oczyszczona z patosu, do którego miałam okropną skłonność mniej-więcej do dwudziestego roku życia, a magowie – niegdyś tożsami z Głównymi Bohaterami – zostali sprowadzeni do ról epizodycznych. Ot, wystarczyła mała zmiana proporcji, by stary-nowy świat stał się, mimo wszystko, o niebo lepszy.

I tu kolejna korzyść wypływająca z NaNoWriMo: nawet jeśli powieść nie będzie dziełem życia, prawdopodobnie miejscami będzie miała koszmarny język, a logika tu i ówdzie załamie się pod ciężarem pisania „omgOMG, jak wybrnąć z tego wątku?! Mam tylko dwie godziny! Argh! Deus ex machina, przybywaj!”, to jednak jest ogromna szansa, że pojawią się Elementy. W moim dziele w trakcie pisania dostrzegłam właśnie takie Elementy, które docelowo zamierzam wyłuskać, przemyśleć, dopracować i rozdmuchać do samodzielnego opowiadania, pisanego już na spokojnie. Taki spin-off, który docelowo ma być ważniejszy od tekstu bazowego.

Tak więc, nawet jeśli NaNo jest totalną sraczką literacką, to nigdy nie zgodzę się, że to strata czasu. Są też inne korzyści, drobniejsze – na przykład zmuszenie się do rozpisywania się tam, gdzie zazwyczaj traktowaliśmy sprawę bardzo lakonicznie. Sztandarowy przykład: opisy. Pisarze-amatorzy często nie lubią bądź nie potrafią tworzyć opisów, więc opowiadania, które można przeczytać w sieci, często przypominają raczej dramat z udziałem gadających głów. Tyle tylko, że napisać w ten sposób NaNo byłoby dość trudno – toteż uczestnicy nierzadko rozwlekają opisy tak, jak jeszcze im się nie zdarzało. Oczywiście, przesada w drugą stronę wcale nie jest wskazana. Ale po raz kolejny: może autor pozbędzie się pewnego brzydkiego przyzwyczajenia.

Jeśli jeszcze kogoś nie przekonałam, to wyciągnę teraz koronny argument: za ukończenie NaNoWriMo dostaje się odznakę w 750words. Czy ktoś może się temu oprzeć? A skoro jestem już przy 750words, to dodam, że po tłuczeniu NaNonorm, te marne 750 słówek dziennie pisze się – za przeproszeniem – siedząc w toalecie, na marginesie rozwiązywanej krzyżówki.
No i last, but not least: aspekt socjalny. NaNo to w dużej mierze impreza towarzyska. Wspólnie można się cieszyć z sukcesów, jojczeć nad brakiem weny twórczej, a także gadać o pierdołach i spotykać się, żeby na żywo pojojczeć, pogadać o pierdołach i popisać.
To ostatnie, czyli write-in (spotykamy się gdzieś i przez konkretny czas klepiemy w klawiaturę bądź skrobiemy w notesie), budzi nieco wątpliwości i sama byłam do tego sceptycznie nastawiona, ale chyba mi przeszło. Minusy? Oczywiście, są. Nie mając laptopa, nie mam szansy w ciągu godziny wyrobić takiej normy, jaką wyrobiłabym siedząc w domu i pisząc na komputerze. Jednak pisanie odręczne jest nieco wolniejsze. W moim przypadku „nieco” jest dwukrotnością. Dalej – (znów dla ludzi bez laptopa) konieczność przepisania. Czas, który po powrocie do domu mogłabym spożytkować na pisanie kolejnego fragmentu, zużywam na przepisanie tego, co napisałam podczas write-in. Jest też minus dla ludzi wybrednych – takich, którzy do pisania muszą mieć konkretne miejsce/muzykę (lub jej brak)/porę dnia czy kota na kolanach. Na mieście raczej marna szansa, że każdemu dogodzą w stu procentach warunki. Jeśli jednak ktoś nie jest ekstremalnie wrażliwy na okoliczności przyrody podczas pisania, no i ma laptopa (ewentualnie spotkanie odbywa się w miejscu zaopatrzonym w komputery), to wyżej wspomniane minusy znikają. A są i plusy write-in: towarzyski (wspominałam już, że to ważny aspekt NaNo) i praktyczny – kiedy pada komenda „pisać”, po prostu się siedzi i twardo pisze. Godzinę, pół, ile tam się ustali. Ale się pisze. A nie, tak jak w domu, przegląda mordoksiążkę, rozmawia na gg, buszuje po forach i portalach czy robi zakupy na Allegro. Godzina write-in potrafi zastąpić trzy godziny w domu. Nawet z notesem i ołówkiem.

Teraz inna para kozaczków odnośnie NaNoWriMo: czas. W przeciwieństwie do 750word, tutaj nie musimy pisać każdego dnia konkretnej normy. Oczywiście, systematyczność jest wskazana, bo kto by 28. listopada chciał obudzić się z brakującymi trzydziestoma tysiącami słów, ale poślizgi tu i ówdzie nie zrujnują całego naszego wysiłku. Ludzie dołączają do zabawy kilka dni po rozpoczęciu i też dają radę. Tutaj takie moje zwierzenie: dla mnie tegoroczne NaNoWriMo się skończyło. Swoje pięćdziesiąt tysięcy słów napisałam w tydzień (NaNoWriWee, yupi!), więc technicznie rzecz biorąc mogę powiedzieć: da się. Jasne, wyklucza to nawał innych obowiązków w tymże tygodniu, ale da się to zrobić. Poszłoby szybciej, ale – jak wspomniałam – pisanie pisaniem, a w międzyczasie przeglądałam fora, rozmawiałam na gg, buszowałam i tak dalej. Mój błąd, ale cóż zrobić.
Jeśli więc ktoś myśli, że nie ma czasu, to niech zastanowi się ponownie. Listopad ma trzydzieści dni. Osiem z tego to weekendy. Czyli na przykład: pracuję w dni powszednie? Dobra – więc mogę całość napisać w same weekendy. Mam zapchaną pierwszą połowę miesiąca, a drugą wolną (lub na odwrót)? Nie ma sprawy, połowa miesiąca w zupełności wystarczy. Nie wspomnę oczywiście o tym, że można pisać rano przed szkołą/zajęciami/pracą czy wieczorem po powrocie do domu, bo to oczywista oczywistość. A jeśli cały miesiąc mam równomiernie zawalony? Oh, really? Wspominałam kiedyś, że napisanie dziennej normy w 750words zajmuje około pół godziny, pod warunkiem oczywiście, że się pisze, a nie jęczy, że się nie ma o czym pisać. W NaNo działa ta sama zasada. Wymagane do ukończenia w terminie 1667 słów (dzienna norma pod warunkiem, że będzie się pisało przez pełne 30 dni) pisze się w godzinkę, nawet trochę mniej. W godzinkę można napisać dwa tysiące. Więc jeśli ktoś chce mi wmówić, że w ciągu całego miesiąca nie potrafi wyłuskać tu i ówdzie godzinki, a na przykład w weekendy może nawet po dwie, to przykro mi – ale dla mnie to szukanie wymówki. Lepiej od razu powiedzieć „nie podoba mi się pomysł, BO NIE”. Będzie przynajmniej wiadomo, na czym się stoi.

Z koniecznością wyrobienia się w określonym przedziale czasowym łączy się ostatni temat, który chciałam tu poruszyć: jak przetrwać?
Jest wiele metod, jakie stosują uczestnicy NaNoWriMo. Jeśli o mnie chodzi, to spróbowałam dwóch sposobów pisania w zeszłym roku i w tym. Rok temu próbowałam pisać na żywioł, bez konspektu, a tylko z kolebiącym się w głowie hasłem „fantasy”. Nie wyszło. W tym roku zrobiłam konspekt. Nic imponującego, mniej-więcej rozpisane rozdziały, żebym nie została w czarnej d…ziurze, zastawiając się „i co dalej?”. I myślę, że to uratowało moje tegoroczne NaNo – pisałam pi razy drzwi równo z konspektem, od czasu do czasu tylko zmieniając elementy, które podczas pisania uznałam za zbyt głupie albo po prostu wpadłam na coś lepszego, albo wprowadziłam nieprzewidzianego bohatera, którego musiałam później jakoś wpleść.
Raczej nie ma sensu próbować pisać niemożebnie dużych dawek tekstu przy jednym posiedzeniu. Nieźle sprawdzają się sesyjki po godzince lub dwie, powtarzane w różnych porach dnia. Jeśli ktoś chce napisać duży kawał tekstu jednego dnia, oczywiście.
Warto na czas pisania powyłączać wszystkie przeglądarki, komunikatory i tego typu cuda-wianki. Albo odpalić Write or Die, z którego ja osobiście nie korzystam, ale o którego skuteczności krążą bardzo pozytywne opinie. Chodzi o to, że kiedy zaczynamy pisać, mamy PISAĆ, a nie zajmować się pierdołami. Bardzo częste jest narzekanie zamiast pisania – ba, sama to robiłam i robię nadal: jojczę, że mi nie idzie pisanie. Cóż, Fraa, może nie idzie Ci dlatego, że jojczysz, zamiast spożytkować tę energię na tłuczenie w klawisze w Wordzie?!
Kolejna – chyba konieczna – rzecz przy NaNo: wyłączenie wewnętrznego korektora. Jeśli zaczniecie Państwo modlić się nad każdym zdaniem, żeby było wycyzelowane, ładniutkie i zgrabne, to nic dziwnego, że w końcu zabraknie czasu. Oczywiście, jeśli ktoś nie pisze na klawiaturze metodą dwupalcową-bardzo-wzrokową, to może poprawiać literówki na ten przykład, bo to szybka sprawa: backspace i właściwa litera. Ale na przykład powtórzenia wymagają większej ingerencji w zdanie, toteż powtórzeń w mojej NaNopowieści jest na pęczki i jakoś specjalnie się tego nie wstydzę.
Rzeczą wartą spróbowania – ale jednocześnie wymagającą odpowiednio wczesnej decyzji – jest „trening” w 750words, wielokrotnie już przeze mnie wspominanym. Osobiście jestem zdania, że w moim tegorocznym sukcesie, tak różnym od zeszłorocznych siedmiu tysięcy słów, 750words miało niemałą zasługę. Od kilku ładnych miesięcy uczyłam się systematycznego pisania. Nawet jeśli dawki były mniejsze, trudno to przecenić.

To chyba wszystkie „sztuczki”, jakie – tak myślę – są warte przemyślenia przy decydowaniu się na NaNoWriMo.
Ale to tylko moje zdanie, oczywiście. Forum NaNowe pełne jest złotych rad, jak napisać pięćdziesiąt tysięcy słów w ciągu jednego miesiąca.
Po pierwsze więc, wśród uczestników krąży cały podręcznik jednej z uczestniczek, która rokrocznie pisze po 200 tysięcy słów, a w którym doradza, co zrobić, by też tak umieć. A więc: przygotuj sobie wcześniej konspekt – to rozumiem. Ale! Jej konspekt to właściwie pierwsza wersja powieści. Bardzo dokładny, z zapisanymi nawet niektórymi scenami czy dialogami. Dla mnie to już podpada pod lekkie oszustwo, bo idea jest jednak taka, żeby w listopadzie tę powieść pisać, a nie przepisywać. Ideę brania absolutnego wolnego od wszystkiego (z pracą włącznie, oczywiście) pominę milczeniem, bo chyba oczywiste, że nie każdy jest na tyle zwichrowany, żeby podporządkować roczny plan urlopowy pod chęć natrzaskania kilkuset słów w listopadzie.
Nie jest to jednak jedyna uczestniczka polecająca rozmaite tricki. Poświęcony „nabijaczowym” sztuczkom wątek na forum NaNo liczy sobie (a przynajmniej liczył dziś rano, kiedy go przeglądałam) jedenaście stron. Z ciekawości zaczęłam go czytać… i się przeraziłam.
Oto więc złote rady NaNoimprezowiczów:

Imiona bohaterów (i inne nazwy własne, ma się rozumieć):
 „A persons name. Instead of Dr. Pascal, It would be Doctor Pascal Jonathan Himes

+3 words
I had a company named Shilo but the full name was Shilo Helping Hands Psychiatric Care and Rehabilitation Facility. Ridiculous to write each time, but I did.

+7 words”
 A więc zdanie “Ala ma kota” będzie brzmiało: „Profesor doktor habilitowana Ala Ewelina Maria Zielińska, z domu Nowak, córka Zbigniewa Nowaka i Małgorzaty Nowak de domo Cytowska, ma kota” – świetnie. I w ten sposób należy pisać również dialogi i absolutnie każde miejsce, w którym pojawia się nasza Ala. Ba, w którejś złotej radzie pojawiło się, żebym pisała po prostu np. AEMZ czy jak mi tam wygodniej, a potem użyła opcji „znajdź wszystkie i zamień” – i nagle z 43 tys. słów przeskakuje nam na 50 tys. – sukces! Teraz pytanie: w jaki sposób ma nam to pomóc w rozwijaniu pisania? Co chyba dałam do zrozumienia, wymieniając zalety NaNoWriMo, wierzę w pozytywny wpływ takiej miesięcznej grafomanii. Gdzie ten pozytywny wpływ miałby być w czymś takim – nie wiem.

Inne rady:
Dawać tasiemcowate tytuły rozdziałów, najlepiej z mini-streszczeniami, jak to mogliście Państwo widywać u Verne’a, Komudy czy Dumasa: „O tym, jak (…)”. Obowiązkowo motto przy każdym rozdziale. Proszę pamiętać, że nie będziecie Państwo wpisywać tych bajerów po to, żeby tekst był fajniejszy, tylko po to, żeby był… dłuższy. Czy tylko ja mam wrażenie, że coś się dzieje?

Dalej:
Pisać kilka razy to samo. Napisać scenę, a potem napisać ją jeszcze raz, bez usuwania tego poprzedniego. A jeśli zaczniemy jakieś zdanie i zmienimy co do niego koncepcję, nie kasujmy go! Zróbmy enter i zacznijmy jeszcze raz. To nic, że tekst będzie potem wyglądał jak dzieło Frankensteina z siedmioma głowami i trzecią ręką wystającą z dupy. Będzie długi. Czyż nie o to chodzi?

Jeden z moich ulubionych patentów:
Jeśli nie wiemy, o czym pisać, niech bohater włączy telewizor – będziemy mogli streścić odcinek serialu albo wkleić jakiegoś newsa z wiadomości (ba, nie ma wysiłku z pisaniem, wchodzimy na gazeta.pl czy inny Onet i nasze tysiące słów już tam leżą, gotowe do użycia!). Albo niech weźmie gazetę – to samo. Albo przeczyta ulotkę lekarstwa. Albo niech podśpiewuje – w końcu nic tak nie poprawia dynamiki w tekście, jak wlepiony cały tekst piosenki, czyż nie?

Są też pomysły bardziej długofalowe, nie to co jednorazowe przeklejenie artykułu z jakiegoś portalu, bo przecież bohater akurat surfował po sieci: otóż uczestnicy NaNoWriMo polecają, by wprowadzić do tekstu bohatera przygłuchego (dialog wydłuży nam się o „– Co?! – Parówkę kup! – Coo?!?! – Mówię, żebyś kupił parówkę! – Po co mam kupować lodówkę?! – PARÓÓÓWKĘ!!!!” - Ha. Ha. Ha.), bohatera jąkającego się albo dziecko (które będzie przez cały tekst zadawało masę pytań, oczywiście). Albo niech bohater przeklina – wtedy nie będziemy mieć zdania „Witaj”, ale „Kurwa, ja pierdolę, witaj, chuju!”. Jasne. Ma to sens: wrzucajmy przekleństwa tylko dlatego, że to dodatkowe słowa. To ma głęboki se… zaraz, zaraz…!

No i absolutny rekordzista w kategorii NaNoporad:
Oddzielać znaki interpunkcyjne spacją! Hell yeah! Kolejny cytat z omawianego tematu: 
„word-count = 1 word

word- count = 2 words

word - count = 3 words”
Łał. Po prostu czyste i absolutne łał. Na co komu bardzo jasno i wyraźnie określone zasady pisowni? Amerykanie mieli jeszcze radę, coby nie używać kontrakcji. Ja właśnie wymyśliłam świetną metodę dla rodaków: proszę Państwa, piszcie „nie” z przymiotnikami oddzielnie! Bo przecież w NaNo chodzi o nabicie pięćdziesięciu tysięcy słów, nieważne, jakie to słowa!
Prawdę mówiąc, wątek przestałam czytać po dokończeniu czwartej strony. Bałam się, że na kolejnej znajdę radę, żeby napisać „bla” i wkleić to 50 tys. razy. Bo już o włos od tego było.

Może jestem jakąś zwichrowaną optymistką, ale wychodzę z założenia, że w NaNoWriMo chodzi o to, żeby napisać powieść na pięćdziesiąt tysięcy słów. Czyli o to, by przez pięćdziesiąt tysięcy słów snuć pewną opowieść. Snuć ją, oczywiście, może nieco naprędce, może niezbyt starannie, ale na bogów! Niech to jednak będzie opowieść, a nie sieczka z zupełnie absurdalnymi błędami, wciskanymi celowo i na siłę, żeby tylko wyszło dłużej! Z tymi wszystkimi „sztuczkami” (które dla mnie są zwyczajnym oszustwem), to tak naprawdę jaka satysfakcja z ukończenia NaNo?
Odniosłam wrażenie, że część uczestników spędza więcej czasu na wymyślaniu sobie tricków nabijających słowa, niż na pisaniu. A może gdyby się zajęli pisaniem, to to wszystko nie byłoby potrzebne, hmm? I w całym tym wątku na forum (no dobra, w tych czterech stronach, które przeczytałam) była jedna czy dwie osoby, które uznały, że to bzdura.
Co się dzieje z tymi ludźmi?! A to podobno Polacy są narodem cwaniaczków…

Niniejszym oznajmiam:
Ukończyłam NaNoWriMo 2011 bez żadnych tricków. Bohaterowie są jednoimienni, nie ma dzieci, każde zdanie jest napisane tylko raz, w dodatku nie ma ani jednej książki przekopiowanej i wklejonej, mimo że jeden z bohaterów jest pisarzem.
I dlatego tym bardziej cieszy mnie ten sukces.

Wpis – jak zwykle – wyszedł mi nieco bałaganiarski, więc gdyby ktoś nie połapał się, co właściwie chciałam przekazać, szybkie podsumowanie:
  • NaNoWriMo jest fajne i warto brać w nim udział;
  • wystarczy chcieć, a naprawdę nie jest trudno znaleźć czas na wygranie;
  • nie ma sensu kantować, bo do niczego dobrego to nie doprowadzi, a zmniejszy frajdę z sukcesu.


To tyle. Dobranoc Państwu.






– …i dlatego właśnie nie możemy sami tego… Seth? Seth!
   Nekromanta ocknął się z zamyślenia i wygładził czarną szatę. Cholernie niewygodne były te krzesła. Może magowie lubili odgniatanie sobie kościstych tyłków podczas wielogodzinnych posiedzeń, ale Seth oddałby zwłoki własnych rodziców za kawałek wygodnego fotela. No, oczywiście, gdyby już ich nie oddał za życie wieczne i kilka innych bonusów.
   – Tak? – mruknął niechętnie, kręcąc się na krześle.
   – Czy ty nas słuchasz? – upewnił się jeden z magów, szary i pomarszczony jak zeszłoroczne kiwi znalezione pod łóżkiem, podobnie jak ono pokryty włoskami. Niebieska szata opalizowała w blasku zachodzącego słońca, gwiazdki na spiczastej czapce zaś rzucały refleksy na marmurowe filary, ciągnące się wzdłuż ścian.
   – Jasne – potwierdził Seth i sięgnął po pomidora.
   Ludzie mogli myśleć, że nekromanci żywią się popiołem i krwią. Nawet dobrze, że tak myśleli. To całkiem nieźle działało na wizerunek. Ale Seth swoje wiedział. Miał świadomość tego, że jeśli nie będzie się porządnie odżywiał, życie wieczne może stać się bardzo uciążliwe. Nikt nie pragnie wiecznej zgagi ani nieskończonego bólu stawów.
[fragment powieści Który tchnieniem stworzył Lewiatany, autorstwa niżej podpisanej]

czwartek, 27 października 2011

ZaFraapowana filmami (51) - "Giganci ze stali"


Giganci ze stali - plakat

Trudno zaprzeczyć, że pierwszy film z serii Transformers odniósł sukces. Jasne, nie miał mądrej fabuły ani oryginalnego przesłania, ale za to miał gigantyczne roboty, które miażdżyły całe wieżowce i w jakiś kuriozalny sposób wciąż miały czelność twierdzić, że nie mogą krzywdzić ludzi. I z ogromną przyjemnością oglądałam tychże Transformerów. Nie powinno więc nikogo dziwić, że z radosnym klaskaniem uszami, kiedy tylko nadarzyła się okazja, siadłam do oglądania Gigantów ze stali (oryg.: Real Steel) w reżyserii Shawna Levy’ego (przy którego Nocy w muzeum świetnie się bawiłam).
Pierwsze, co mi się rzuciło na uszy, to dubbing. No cóż – najwyraźniej przegapiłam fakt, że seans będzie z dubbingiem. No trudno. Przyznam, że po kilkunastu minutach nawet się przyzwyczaiłam. I serio polska wersja językowa nie była najgorszym, co przytrafiło się temu filmowi. Było tak… nawet-nawet. Fakt, bez porównania bardziej wolę słyszeć oryginalne głosy aktorów – jakby nie patrzeć, sposób mówienia jest jednym z elementów gry, dubbing więc sprawia, że taki na przykład Hugh Jackman, odgrywający Charliego Kentona, nie jest do końca Hugh Jackmanem, tylko hybrydą wyglądu Jackmana i głosu… nawet nie wiem kogo.
 Jednak, jak wspomniałam, dubbing nie był aż tak tragiczny (a może mam obniżone wymagania po HoMM VI…?). Zresztą, nie przykładałam do niego wagi jeszcze z jednego powodu: i tak oglądałam ten film ze względu na roboty. Tak, niestety. Na ulotce było napisane, że w filmie każdy znajdzie coś dla siebie: mężczyźni – sztuki walki, kobiety – Hugh Jackmana, chłopcy – roboty. Jestem chłopcem. Nic na to nie poradzę.

Fabuła?
Niedaleka przyszłość. Charlie, zadłużony po uszy i sympatyczny frajer, po kolejnej przegranej walce robotów dowiaduje się, że zeszła była jego dawna eks. Sprawa nie dotyczyłaby Kentona, gdyby nie jeden drobiazg, który kobieta zostawiła na pamiątkę Charliemu: syn, jedenastoletni Max (Dakota Goyo). Tak naprawdę ojciec wcale nie zamierza przygarniać dzieciaka, nikt zresztą tego od niego nie wymaga – Maxem chętnie zajmie się bogate wujostwo. Okazuje się jednak, że wujostwo właśnie jedzie na wakacje i chłopaczek nie jest im zbyt na rękę – toteż za plecami ciotki wujek niejako zatrudnia Charliego do kilkutygodniowej opieki nad dzieckiem, za stosowną opłatą, oczywiście.
Okazuje się, że Max jest wielkim fanem walk robotów, toteż, mimo początkowych nieporozumień, znajduje wspólny język z tatkiem, który właśnie w tychże walkach siedzi. I tak pewnej deszczowej nocy obaj wybierają się na złomowisko.
I wreszcie na scenę wchodzi – a właściwie zostaje wwieziony na wózku – Atom. Kawał szmelcu wygrzebanego z błota, przestarzały robot sparingowy, w ogóle nieprzeznaczony do prawdziwych walk. Atom jest jednym z naszych głównych bohaterów. Max pokochał go od pierwszego wejrzenia, Charlie chciał go sprzedać na części, ale ostatecznie syn go przekonał.
A potem Rocky.

kadr z filmu Giganci ze stali (Midas)
Ale, ale! Nie myślcie sobie Państwo, że Atom jest pierwszym robotem pokazanym w akcji! Już przedtem widz dostaje kilka modeli mechanicznych wojowników. Widać w nich jedno: im bardziej któryś jest odpicowany i drogi, tym szybciej będą fruwać kable. Ot, na przykład japoński robot, którego dostaje Charlie.
Zresztą, skoro już o nim wspominam, to nadmienię tu, że ogólnie ci tytułowi „giganci ze stali” bardzo, ale to bardzo mnie rozczarowali. Mój wewnętrzny chłopiec bluzgał na czym świat stoi i kopał w oparcia nabzdyczony, że marnuje czas na takie złomy.
Nie na darmo nawiązałam na początku do Transformerów – kiedy pierwszy raz widziałam jakieś informacje o Gigantach ze stali, liczyłam właśnie na coś takiego, tylko w wersji mini. Że będą fajne maszyny, które będą się naparzać na ringu. A tymczasem dostałam bardzo mizerne robociki, wszystkie zrobione boleśnie na jedno kopyto, dość tandetne. Choćby wspomniany już Japończyk: liczyłam co najmniej na jakiegoś mecha-samuraja. Naprawdę można by bardzo fajnie takiego robota zrobić, wystarczyłaby odrobina wyobraźni. A tymczasem widzowi pokazano złom taki jak inne, tylko pomalowany w oczojebne kolorki i z napisem „sajgonki” na ramionach. Albo coś takiego – przecież wiadomo, że jak na Krupówkach proponują nam wytatuowanie znaczenia naszego imienia po japońsku, to tak naprawdę wszyscy nazywamy się „ryż z warzywami”, prawda? Myślicie Państwo, że w przypadku robotów jest inaczej?
Może i jest – nie wiem, nie znam języka. Tak czy owak, machnięcie paru kanji na ramionkach robota to trochę mało jak na mój gust. To zdecydowanie NIE był mecha-samuraj. Gdzieś w kształcie pancerza przebijała nieśmiała, bardzo nieśmiała próba stylizacji, ale jakby mogła, to by się zagrzebała w ściółce i przeczekała.
Z całego filmu najciekawszym stalowym gigantem okazał się – pokazany zresztą na samym początku – Midas, bo miał hełm stylizowany na grecki, z czerwonym grzebieniem. A ja, głupia, wtedy nim wzgardziłam i pomyślałam: „no nie jest epicko, ale pewnie dopiero się rozkręcają. Czekam na więcej”. Heh…
  
kadr filmu Giganci ze stali (od lewej: Atom i Charlie)
Porzućmy już jednak ten smutny aspekt, jakim były roboty w filmie.
Wspomnieć należy o samym zamyśle, na jakim oparci są Giganci ze stali. Otóż rzecz ma się tak, że normalne walki bokserskie stawały się coraz bardziej brutalne, ludzie chcieli krwi, toteż zastąpiono żywych zawodników – mechanicznymi. Tym sposobem można było przestać się ograniczać. Roboty mogły wyrywać sobie kończyny, szorować twarzami po żwirowisku, coby widownia cieszyła się brutalnością, a wszystko było bezpieczne. Najstarsze modele upodabniano do ludzi, ale później to olano (dlatego przestarzały Atom z wyglądu przypomina trochę szermierza).
I tu mam pierwszą uwagę.
Sorry, ale bezpieczna brutalność jest słaba. Jeśli ludzie chcieli krwi, to zastąpienie jej blachami w żadnym razie nie załatwiłaby sprawy.  A skąd popularność i pewna już legendarność filmów snuff? Bo ludzie chcą prawdziwej krwi, prawdziwego bólu i dreszczyku. Naparzające się robociki tego nie zapewnią. Walki „gigantów ze stali” nigdy nie zdołałyby zastąpić prawdziwych walk żywych ludzi. Może oficjalnie – ale nikt by się nie bawił w organizowanie takich pojedynków w podziemiu. Podziemiem byłyby właśnie wspomniane już „żywe” walki.
Dalej: przestarzały, sparingowy Atom ma „tryb cienia”. Oznacza to, że potrafi naśladować ludzkie ruchy – czy chodzi o taniec, czy o walkę. Widzi, że człowiek przed nim macha ręką, więc sam również macha. Jak cień. Tymczasem nowsze roboty, pozbawione tego trybu, reagują na komendy głosowe albo na… joysticki lub konsole. Teraz proszę mnie oświecić: dlaczego niby konstruktorzy mieliby zrezygnować z trybu cienia, który daje przecież bez porównania więcej możliwości na ringu, na rzecz obsługi a’la gra wideo? Skąd to kuriozalne uwstecznienie? Uznajemy, że Wii to jednak szajs i lepiej wrócić do klawiatury?

Wspomniałam jakiś czas temu o Rockym. Nie ukrywam, że sama jeszcze Rocky’ego nie oglądałam, ale film został mi streszczony. Wniosek? Fabuła od któregoś momentu kropka w kropkę ta sama, tylko mecha-Rocky nazywa się Atom. I jest trochę bardziej symetryczny od Stallone’a (którego, nota bene, bardzo lubię).

Jeśli miałabym mówić, dla kogo jest ten film, obstawiłabym chyba kobiety. Panów najpewniej znudzi koszmarna rzewliwość i przewidywalność Gigantów…, chłopcy będą totalnie rozczarowani robotami. No, może małe dzieci to kupią. Ale głównie film ma szansę spodobać się osobom, które pójdą na niego z zamiarem obejrzenia obyczajówki z Hugh Jackmanem, opowieści o ojcu i synu, którzy nigdy się nie widzieli i teraz, oddając się wspólnej pasji, odnajdują siebie nawzajem. Aha – jest też laska, oczywiście. Nie bardzo załapałam, jaki ma status: przyjaciółka? Kochanka Charliego? Bailey Tallet (Evangeline Lilly) – jej rola polega na… byciu, pomaganiu Charliemu, płakaniu i wprowadzaniu dodatkowego elementu rzewliwości.
Na bogów – nawet finałowa walka była walką tylko w połowie, a w połowie oglądaliśmy wzruszenie Bailey, wzruszenie ciotki Maxa, wzruszenie Maxa… A gdzie te cholerne roboty?!

Słowo podsumowania? Film był słaby. Przesłaby. Znaczy – mógłby być dużo gorszy. O wiele gorszy. Mimo wszystko podobał mi się bardziej, niż Super 8. No i w ostatecznej walce Atom [SPOILER STRASZLIWY] zawsze jeszcze mógł wygrać, żeby było bardziej kiczowato – tymczasem tutaj jednak przegrał na punkty. Plus walka mimo wszystko przez cały czas była dość wyrównana, a szczęście zmienne, a nie – co uwielbiają filmowcy – Atom najpierw przez cztery rundy obrywa po mecha-zadku, żeby minutę przed końcem walki skopać przeciwnika. [KONIEC SPOILERA STRASZLIWEGO] Toteż tak – mogło być gorzej. Ale, nawet nie zmieniając fabuły, zostawiając wszystkie te luki, o których wspomniałam, wciąż mogło być – powinno być! – dużo, dużo lepiej. Mogła być po prostu dobra, odmóżdżająca rozrywka o walczących robotach. I bardzo żałuję, że nie była.
W takiej sytuacji nie może być więcej niż 2/10. A zawyżyłam tak tylko dlatego, że - patrz spoilery.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...