środa, 22 lipca 2020

"Norsemen" - odsłona trzecia

(źródło)

Mniej-więcej półtora roku temu pisałam o serialu, który polecił mi Ulv, a który koniec końców okazał się fantastyczną, przezabawną odskocznią od – wydaje mi się, że nieco przehajpowanych – Wikingów. Nie pamiętam dokładnie, w którym momencie pojawiło się potwierdzone info o powstawaniu trzeciego sezonu Norsemen, niemniej od tamtego czasu tuptałam ze zniecierpliwieniem w oczekiwaniu tej właśnie magicznej chwili.
No i ta chwila dziś nadeszła.

Zgodnie z zapowiedziami, ten sezon jest prequelem i ukazuje losy Orma (Kåre Conradi) i pozostałych wikingów sprzed wyprawy do Anglii, powrotem z której rozpoczyna się sezon pierwszy. To niesie ze sobą kilka konsekwencji.
Po pierwsze, widz może śledzić losy postaci, które w poprzednich sezonach w tym czy innym momencie zeszły ze sceny – co cieszy, jeśli się te postaci lubiło.
Po drugie, dużo wątków – mniej i bardziej głównych – zostało rozwiniętych i pogłębionych, sporo problemów się wyjaśniło, a działania bohaterów zyskały nowe uzasadnienie.
Po trzecie, ponieważ to prequel, w zasadzie podczas całego seansu (nie oszukujmy się, cały sezon trwa łącznie trzy godziny – to jak którakolwiek część Władcy Pierścieni – ogląda się za jednym posiedzeniem) odpada nam niepokój o bohaterów, no bo w niemal wszystkich przypadkach jesteśmy w stanie ocenić, jak – i czy w ogóle – potoczą się ich losy.

Hund z krukiem (źródło)
Ale w tym wszystkim jest całkiem sporo haczyków. No bo skoro niemal w całości odpadło napięcie wynikające z oczekiwania, co dalej zadzieje się z bohaterami, trzeba było w jakiś inny sposób wzbudzić emocje w widzu. I tak się stało: dostaliśmy sporo więcej osobistych historii i dramatów, momentów nieomal rozczulających, gdyby nie to, że potraktowanych z tym charakterystycznym humorem: dość okrutnym i niezbyt subtelnym. Przez to zresztą bardzo wyraźnie zmienił się nastrój serialu w porównaniu do poprzednich sezonów. Owszem, nadal jest zabawnie i niby lekko, ale, jakby to powiedzieć, ten sezon jest dużo bardziej przykry od poprzednich. Czasem aż by się chciało, żeby tę czy inną postać spotkało wreszcie coś miłego, bo naprawdę robi się ich żal – to coś nowego, bo w poprzednich odsłonach, jakkolwiek czy to Orma, czy choćby Karka (Øystein Martinsen), notorycznie i konsekwentnie spotykały same złe rzeczy, to jednak oglądając po prostu przyjmowało się, że tak już jest. Kark zdawał się całkiem zadowolony ze swojego życia, więc i ja byłam zadowolona, nawet jeśli widziałam, że on nie powinien być tak zadowolony. Z kolei Orm nie wzbudzał żalu, bo bardzo wyraźnie sam sobie zgotował swój los.
W sezonie trzecim właściwie wszystkich spotykają złe rzeczy, które w dużej mierze warunkują bohaterów. Dotyczy to nawet jarla Varga (Jon Øigarden), przemiłego wikinga, którego dotknęła bardzo osobista tragedia. Dotyczy to także nowej w tym serialu postaci, czyli jarla Bjørna, w którego wcielił się Thorbjørn Harr, szerzej znany jako jarl Borg z Wikingów.
Nie spodziewałam się, że ten sezon będzie tak gorzki. To maraton pojedynczych błędów, pomyłek i okopywania się w swoich uprzedzeniach, które wszystkie razem prowadzą do wielu tragedii, nawet jeśli większość tych tragedii wzbudza w widzu śmiech.
Tradycyjne obrzucanie się obelgami przed bitwą.
(źródło)
No bo to jednak wciąż jest komedia. Jak wspominałam, bawi – choć jest bardziej brutalna od poprzednich sezonów. Dodatkowo, ponieważ to prequel, pojawiła się możliwość wrzucenia do sezonu całkiem sporej liczby odniesień do wydarzeń, o których bohaterowie jeszcze nie wiedzą, ale widz – wie. Pojawiają się one w postaci mglistych przeczuć, zapewnień czy zaklęć, ocierających się czasem nawet o lekkie zerknięcie przez czwartą ścianę. To znów pewna nowość w stosunku do tego, co wcześniej oferował nam ten serial.
To, co natomiast nie zmieniło się od poprzednich sezonów ani na jotę, to gra aktorska. Bohaterowie są po prostu miodni, z miejsca totalnie przekonujący. Silje Torp jako Frøya jest szczególnie fantastyczna i wiarygodna (oczywiście „wiarygodna” w ramach tego uniwersum), ale przecież nawet postać z nieco dalszego planu, Ragnar (Mikkel Bratt Silset) podczas bitwy robi piorunujące wrażenie. Przecież to właśnie w dużej mierze zasługa aktorów, że widz może się tak mocno zaangażować w losy bohaterów. Szacun.

Gdybym miała coś wytknąć temu sezonowi, to chyba byłaby to muzyka – a raczej jej brak. Poprzednie odsłony Norsemen mogły pochwalić się świetnymi utworami Einara Selvika, podczas gdy tutaj chyba tylko raz tak naprawdę było o co zahaczyć ucho. Trochę szkoda.

Jakkolwiek trzeci sezon nieco zmienił ton w porównaniu do poprzednich, bardzo przyjemnie się go ogląda. Gdybym miała z czymś to zestawić, nasuwa mi się Galavant, acz na zasadzie kontrastu: pierwszy sezon Galavanta mnie urzekł i czekałam bardzo mocno na sezon drugi, tyle że kiedy on się już ukazał… no cóż, byłam nieco zawiedziona. Miałam wrażenie, że został dokręcony trochę na siłę, zabrakło w nim pary (i dobrych piosenek). I w ogóle nie chciałam trzeciego sezonu (którego, nawiasem mówiąc, nie ma i nie będzie). Bardzo mocno obawiałam się, że Norsemen mogą cierpieć na to samo. Tymczasem tak się nie stało. Trzeci sezon Norsemen to coś, na co warto było czekać – coś, co sprawiło, że teraz wypatruję na horyzoncie niusów o czwartym sezonie. Czy wyjaśni się historia Karka? Czy jarl Bjørn ucztuje z bogami mając głupią fryzurę? Czy ktoś jeszcze zostanie ukarany biczowaniem moszny? Do kogo trafił Arnstein?
Czarnokomediowy świat serialu Norsemen ma ogromny potencjał i myślę, że można tam wcisnąć dużo świetnych opowieści. Trzymam kciuki za inwencję twórców.




­ Ah, they will sing about this day. The day Norway learns that one should be above spreading rumors about certain individuals losing their hair.
– Is that what we’re fighting about here?
– Oh, yes.
– Whether it’s true or not, you just don’t say things like that. Then you’re attacking the person and not the problem, and that’s not okay. It’s very poor style.

środa, 15 lipca 2020

Powrót do Arkham: "W górach szaleństwa"

Autor: Howard P. Lovecraft
Tytuł: W górach szaleństwa
Tytuł oryginału: At the Mountains of Madness (tak naprawdę to tylko tytuł opowiadania – cały tom jest skomponowany przez polskiego wydawcę i jako taki nie ma wersji anglojęzycznej, no ale skoro tytuł tomu jest zarazem tytułem opowiadania, to ten… no)
Tłumaczenie: Maciej Płaza
Miejsce i rok wydania: Czerwonak 2020
Wydawca: Vesper

No to siup, koniec przerwy i czas wrócić do bluźnierczego świata Lovecrafta. Jako że wciąż i nieustająco czekam na wyjaśnienie sytuacji z The Sinking City i GOGiem, dziś parę słów o najnowszym tomie lovecraftowskiej serii wydawanej przez Vesper, czyli W górach szaleństwa.

W porównaniu z Zewem Cthulhu, spis treści tego tomu przedstawia się dość skromnie: mamy raptem cztery tytuły, z czego dwa – Bezimienne miasto oraz Pod piramidami – dostaliśmy już w Przyszła na Sarnath zagłada. Nie można jednak pominąć tego, że W górach szaleństwa i Cień spoza czasu stanowią zdecydowanie większą część tego tomu niż pozostałe dwa teksty, w dodatku to właśnie W górach… jest (podobno, powtarzam za innymi, którzy się znają) uznawane za najambitniejsze dzieło Lovecrafta.
I okej, nie mam powodów podważać tej opinii. Owszem, nie jest to moje ulubione lovecraftowskie opowiadanie (mikropowieść?). Ulubione pozostaje Widmo nad Innsmouth. Ale nie można odmówić autorowi drobiazgowego riserczu, malowniczo zarysowanego arktycznego krajobrazu, wykreowania wiarygodnych bohaterów i stworzenia fascynującej historii. Oczywiście, dodatkowe punkty u mnie za nawiązania do Poego, w szczególności do jednego z moich ulubionych tekstów tego pisarza, czyli Opowieści Artura Gordona Pyma. Zresztą, od początku właśnie z tym tytułem skojarzyło mi się W górach…, zaraz potem pojawiły się też myśli o Terrorze Simmonsa czy choćby Rzeczy Carpentera. Choć, ma się rozumieć, chodzi raczej tylko o zbliżony klimat, stworzenie atmosfery odizolowania i osaczenia przez nieprzyjazny i nieznany kontynent, niż jakieś rzeczywiste podobieństwa w fabule.
Po lekturze innych tekstów Lovecrafta, W górach… w bardzo ciekawy i zaskakujący sposób wywraca do góry nogami postrzeganie lovecraftowskich Przedwiecznych i odbiór całej tej mitologii. Dostajemy też znacznie dokładniej zarysowane dzieje na poły zapomnianych pradawnych istot niż w innych opowiadaniach, gdzie bohater zazwyczaj zaledwie ociera się o jakąś wielką tajemnicę, ale bez większego pojęcia, skąd właściwie wywodzą się owe opisywane kulty i o co w nich chodzi. Z całą pewnością ta mikropowieść stanowi świetne uzupełnienie do świata wykreowanego przez pisarza z Providence.
Z tekstem W górach szaleństwa mam tylko jeden problem – zresztą „problem” to w gruncie rzeczy za mocne słowo. Narrator ma manierę zapowiadania tego, do czego zmierza w całej tej historii. Co jakiś czas przerywa właściwą narrację na dramatyczne wstawki o tym, jaką niewypowiedzianą zgrozę ostatecznie odkrył i jak absolutnie nikt inny nie powinien odkryć tego, co jemu się udało. Trochę jakbyśmy siedzieli w kinie obok kogoś, kto już widział film i teraz przez dwie godziny co paręnaście minut trąca nas łokciem i mówi „O, patrz, zaraz to będzie! Zaraz będzie, czekaj tylko, nie przegap!” - budzi napięcie? No tak sobie. Za to trochę irytuje. Oczywiście, narrator nie jest tak irytujący jak randomowy człowiek w kinie, zresztą Lovecraft nie raz używa takiego zabiegu, po prostu przy tekście tej długości co W górach szaleństwa to się bardzo mocno rzuciło w oczy.
Cień spoza czasu pod pewnym względem jest podobny do W górach…: również prezentuje nam bardzo pokaźny fragment historii… świata, czy też może nawet wszechświata, dość dokładnie opisując niezwykłą, zdolną do podróży w czasie rasę, która zawitała także na naszą Ziemię i poznała ludzi. W ogóle ludzie są bardzo fajnie przedstawieni w tym opowiadaniu jako jeden z rozlicznych gatunków, które przez krótką chwilę dominują na planecie, ale przed nimi dominowały inne, a po ludziach nadejdą jeszcze kolejne. Jeśli gdzieś da się odczuć malutkość człowieka wobec bezmiaru czasu i przestrzeni, to właśnie w Cieniu spoza czasu.

Nie mniej od samych opowiadań ciekawe jest posłowie, znów autorstwa Mikołaja Kołyszki. Tym razem jest to tekst na bardzo konkretny temat – a chodzi o inspiracje Lovecrafta i źródła, z których mógł korzystać tworząc swoją mitologię. Tutaj muszę przyznać, że nawet nie wiedziałam, jak pracowicie autor z Providence przygotowywał się do pisania, do ilu źródeł sięgał i jak dbał o naukową poprawność swoich tekstów. Fakt, że opisywane przez Lovecrafta istoty czy tajemnicze miejsca nie są przezeń wymyślone od zera, doskonale wpasowuje się w te teksty – wszak narratorzy najczęściej całkiem wprost podkreślają: że opisywane tajemnicze byty istnieją w wierzeniach wielu ludów z całego świata i tak dalej. I proszę: okazuje się, że narratorzy wcale nie kłamią. Szacun dla Lovecrafta wzrósł o parę leveli, dodatkowo pan Kołyszko chyba mnie do siebie przekonał i mam zamiar przyjrzeć się jego okołolovecraftowskim publikacjom, bo to wszystko brzmi szalenie ciekawie.

Nie wiem, co tu podsumowywać. Nie rozpisuję się na temat stylu Lovecrafta czy klimatu w jego opowiadaniach, bo nie chcę powtarzać trzeci raz tego samego. Jak ktoś lubi tego autora, to W górach szaleństwa jest pozycją obowiązkową. Jeśli nie lubi albo w ogóle nie zna – myślę, że lepiej zacząć od Zewu Cthulhu. Zaczynanie od W górach… kojarzy mi się z tym, jakby ktoś przygodę z Tolkienem chciał zacząć od Sillmarillionu zamiast Hobbita. Niby można, ale istnieje ryzyko, że nazbyt wielu czytelników się odbije, dostając historię świata zamiast konkretnego stwora i jego kultystów.

środa, 8 lipca 2020

Historia pewnego Dżina: "Aladyn"

(źródło)

Wydaje mi się, że w związku z faktem, że Disney ma swoją platformę streamingową, z HBO GO znikają disneyowskie produkcje, co widać, kiedy od czasu do czasu przy jakimś tytule pojawia się etykietka „ostatnia szansa”. No i właśnie taka etykietka ostatnio pojawiła się przy aktorskim remaku Aladyna z 2019 roku. I, jakkolwiek w sumie nigdy nie byłam jakoś głęboko zainteresowana obejrzeniem tego filmu, to uznałam, że hej, skoro to ostatnia szansa, to może jednak warto zerknąć. Sprawdzona historia, oryginał z 1992 roku był chyba udany (nie pamiętałam czy był, ani nawet czy w ogóle go widziałam, ale zakładałam, że jednak był), więc cóż mogłoby pójść źle?
Jak się okazało, w zasadzie wszystko.

Po pierwsze, co uderzyło mnie właściwie od samego początku, to okropnie smętne piosenki. Wszystkie sprawiały na mnie wrażenie, jakby aktorom się nie chciało. Nawet nieco żywsze kawałki wykonywane przez Willa Smitha, który przecież ma pewne doświadczenie muzyczne (choć w nieco innych klimatach, no ale jednak) nie miały w sobie żadnej energii. I tutaj muszę zacząć porównywać produkcję z 2019 roku z animowanym pierwowzorem, który obejrzeliśmy z Ulvem zaraz potem. No bo z pewnym zdumieniem odkryłam, że hej, te piosenki w kreskówce są strasznie fajne i wpadające w ucho. Jak to możliwe, że zostały tak spieprzone?
Dalej pojawił się problem ze stroną wizualną. Już pomijam samego Willa w roli Dżina – internety nabijały się z niego dostatecznie dużo w okolicach premiery i właściwie nie ma tu o czym gadać. Ale w filmie, w którym wszystko w sumie i tak było generowane komputerowo, jakoś straszliwie zabrakło rozmachu. No bo dostaliśmy pojedyncze, ciasne miasto pośrodku pustyni – nie było ani pól dokoła, ani sadów, ani nic. Okej, czyli mieszkańcy sprowadzają wszystko drogą wodną. Spoko, choć pewnie można było mądrzej ulokować miasto. Dalej: bohaterowie podczas swojej wycieczki na dywanie też jakoś nie wyściubili nosa zbyt daleko – co dziwne, bo w wersji animowanej widzimy, że zwiedzili pół świata. Nie wymagam, żeby też utrącić nos sfinksowi, ale można było dorzucić więcej scenerii, skoro i tak byłyby generowane w CGI. Film próbował nadrobić nieco w sekwencjach muzycznych, ale tam także słabo to wyszło. Przede wszystkim mamy więc sekwencję ucieczki podczas śpiewania One Jump Ahead, która była bardziej niż marna: Aladyn zasuwa przez puste, nudne miasto, czasem kogoś mijając – no źle to wypada w porównaniu z kreskówkowym Aladynem, który podczas tej samej ucieczki tkwi w nieprzerwanym łańcuchu interakcji z otoczeniem, tam się ciągle coś dzieje i całość jest niesamowicie dynamiczna. Ale nawet tam, gdzie twórcy remaku próbowali rzucić w widza słoniami i confetti, i tak wyszło głupio. No bo naprawdę, czemu pokazują nam strusie, kiedy śpiewają o pawiach? Ja tego nadal nie ogarniam. A już finałowa rozwałka to jedno gigantyczne rozczarowanie. Cały czas zachodzę w głowę, jak można było zrezygnować z metamorfozy w wielkiego, diabolicznego węża na rzecz… trochę większej papugi.

Ale to były mankamenty, które jeszcze bym mogła wybaczyć, gdyby nadrobili bohaterami. Tylko że bohaterowie są chyba najsłabszym aspektem tego filmu.
Dżin jest… cóż, jest po prostu Willem Smithem. To najbardziej Will Smith od czasów jego gry w Bajerze z Bel-Air. Niby nie grał w żaden konkretny sposób źle, ale miałam wrażenie, że reżyser po prostu powiedział mu „wejdź na plan i bądź sobą”, a w takiej sytuacji trudno żeby aktor nie dał rady tego zrobić. Plus dorzucenie mu wątku miłosnego było moim zdaniem totalnie słabe, tym bardziej że ten wątek w sumie był kompletnie od czapy, dokładnie tak jak romans pozostałej dwójki bohaterów – to znaczy nic nie łączyło naszych kochanków, po prostu na siebie popatrzyli i uznali, że są na zabój w sobie zakochani.
Jasne, ktoś może mi zarzucić „ale Froo, to disnejowska bajka, taka konwencja, że bohaterowie zakochują się w sobie w ten właśnie sposób”. I ja bym się nawet zgodziła, gdybym nie widziała animowanego Aladyna.
Bo miłość od pierwszego wejrzenia może być jakąśtam konwencją, ale jeszcze niech ci bohaterowie mają na co patrzeć. W kreskówce zarówno Aladyn jak i Dżasmina mieli bardzo wyraźne charaktery i parę wspólnych chwil, podczas których mogli się poznać. Powierzchownie, ale jednak – bardzo szybko dało się zauważyć, że księżniczka jest ambitna, bystra i… no, księżniczkowata, Aladyn zaś to obrotny, inteligentny młodzieniec, również niepozbawiony ambicji. Tymczasem w aktorskiej wersji bohaterowie są totalnie nijacy. Mimo że film jest bodaj o godzinę dłuższy od kreskówki, to zupełnie nie dano czasu postaciom na jakiekolwiek zaprezentowanie się. Najwyraźniej byli zbyt zajęci śpiewaniem, żeby wyhodować sobie jakieś cechy czy charyzmę. Dżasmina wciąż tylko cierpi za milijony, Aladyn też jakaś taka sierota, która niczego nie potrafi ogarnąć bez małpy, dżina i dywanu.
I znów: myślę, że to nie była wcale wina ani Naomi Scott, ani Meny Massouda. Oni po prostu kompletnie nie mieli z czego stworzyć fajnych, zapadających w pamięć postaci. Podobnie, niestety, ma się sprawa z Marwanem Kenzarim (mam nadzieję, że dobrze odmieniam ich imiona i nazwiska) w roli Dżafara. A był to okropnie rozczarowujący antagonista. Po pierwsze, totalnie jego rolę powinien dostać Tim Curry – ja wiem, że etnicznie by się nie zgadzało, ale kurde: nikt mi nie wmówi, że rysownicy i animatorzy Dżafara z 1992 roku nie mieli w głowie twarzy Curry’ego. Ale po drugie, jego działania trochę mi się nie trzymały kupy, w szczególności ten wyskakujący znikąd pod sam koniec pomysł z poślubieniem Dżasminy. Skoro z głównej intrygi postanowili wywalić ten wątek, to już naprawdę nie było potrzeby wciskania go w końcówce. Świat by przeżył, gdyby antagonista nie chciał żenić się z księżniczką. To nie jest – tak myślę – żaden obowiązkowy punkt programu.

Film jest nieciekawy muzycznie i wizualnie, pozbawione charakterów postaci zachowują się po prostu głupio, a całość zwyczajnie nudzi. I to tym bardziej szokujące, że animacja z 1992 roku daje całkiem sporo dobrej zabawy (okej, okej, Dżasmina nadal jest blacharą, która poleciała na dywan) i wrzynających się w mózg piosenek. Naprawdę zadziwia mnie, jak remake czegoś tak fajnego może być tak zły. Ze względów poznawczych nawet się cieszę, że to obejrzałam.

środa, 1 lipca 2020

Władca Pierścieni: Podróże przez Śródziemie

(źródło)
Lubię gry kooperacyjne. Tak ogólnie, czy to na kompie, czy planszowe – zazwyczaj wolę współpracować niż się tłuc. Przynajmniej jest mniejsze ryzyko rozwodu i/lub zniszczonych przyjaźni. Jeśli do tego dodać mocno ugruntowaną w serduszku miłość do Władcy Pierścieni, nie powinno dziwić, że się nieco jarałam na wypróbowanie wydanych przez Rebel Podróży przez Śródziemie. Owszem, trochę zwlekaliśmy z pierwszą rozgrywką, no bo jaranie jaraniem, ale instrukcja nieco przerażała – niemniej w końcu się udało. I to jest kurde piękne.

Gra robi fantastyczne wrażenie właściwie od pierwszego wejrzenia: ma bardzo ładne i szczegółowe figurki, mnóstwo dużo najrozmaitszych kart, solidne puzzle, z których składa się planszę, no i te przerażające instrukcje… A tak, bo instrukcje są dwie. Co gorsza, naprawdę warto znać zawartość każdej z nich – na szczęście można zapoznawać się z nimi po kolei, bo do pierwszego scenariusza kampanii „Kości Arnoru” wystarczy wiedza z jednej instrukcji, a kompendium zasad zostaje na później.
Podróże przez Śródziemie wymagają również aplikacji, co jest ostatnimi czasy dość częste, no i mam tutaj pewne zastrzeżenia. Niby nic wielkiego, ale na przykład brakuje mi opcji cofnięcia ostatniego (lub kilku ostatnich) ruchu. Ekran telefonu nie jest zbyt wielki i nazbyt łatwo przy jakimś teście kliknąć niechcący „zdany” zamiast „niezdany” lub odwrotnie. Nie miałabym też nic przeciwko możliwości powtórzenia wybranego scenariusza z kampanii, aplikacja jednak pozwala wyłącznie na kontynuowanie rozgrywki bądź rozpoczęcie kampanii od zera na innym slocie – choć to akurat jestem w stanie zrozumieć jako celowy zabieg, w przeciwieństwie do braku tej możliwości cofnięcia chybionego pacnięcia w ekran. To co jednak jest bardzo cenne w rozwiązaniu aplikacjowym, to zapisywanie stanu rozgrywki. Bez tego nie wyobrażam sobie rozgrywania kampanii, która może się ciągnąć wiele, wiele dni.
No właśnie: bo, jakkolwiek Podróże… mają tryb przygodowy, to myśmy od razu rzucili się na „Kości Arnoru”. Pojedynczy scenariusz, w zależności od wielkości planszy i samozaparcia graczy, zajmował nam godzinę-dwie. Ale mamy za sobą już chyba łącznie z pięć dni szlajania się po Śródziemiu i wciąż trudno określić, ile nasza podróż jeszcze zajmie. Jasne, nasza rozgrywka nie była, jakby to ująć, optymalna. Ponieważ – jak wspominałam – są dwie instrukcje, w których zmieszczono dość dużo reguł, na początku sporo rzeczy nam umykało, więc na przykład po dwóch dniach zorientowaliśmy się, że graliśmy na jakimś okrutnym hardzie, jako akcję traktując eksplorację obszaru, co wyraźnie było opisane, że akcją nie jest i że robi się samo, automatycznie, jeśli tylko postać wykona ruch na danych obszar. Przez pierwsze trzy scenariusze nie zdejmowaliśmy z postaci kart Strachu i Obrażeń. Także ten. Ale taki już urok pierwszych rozgrywek w nowy tytuł.
Prawda jest jednak taka, że zasady w Podróżach…, choć istotnie jest ich sporo, nie są wcale jakieś szczególnie skomplikowane. Wszystko jest bardzo logiczne i z czasem wszystko można świetnie załapać, szczególnie że instrukcja i kompendium naprawdę rzetelnie wszystko tłumaczy. Dodatkowo o pewnych sprawach pamięta za nas aplikacja, przeprowadzając za rękę na przykład przez kolejne fazy w poszczególnych turach.

A kiedy już człowiek przebije się przez te wszystkie zasady, to Podróże… odkryją przed nami świetną, wciągającą historię, w której każda nasza decyzja będzie miała wpływ na rozwój wydarzeń, a fabuła w wielu miejscach rozgałęzia się, w zależności od tego, w którą stronę skierujemy kroki podczas naszej wyprawy. To sprawia, że jeszcze przed końcem kampanii mam ochotę rozegrać ją ponownie, żeby sprawdzić, dokąd zaprowadzą nas inne drogi. Zresztą, poszczególne mapy są w pewnym zakresie generowane losowo przez aplikację, toteż tak naprawdę nawet przy takich samych decyzjach podejmowanych przez graczy dany scenariusz może zasadniczo się różnić za każdym podejściem.

Klimat Tolkienowskiej twórczości jest bardzo wyraźnie widoczny: począwszy od tego, że można wcielić się w kanoniczne postaci takie jak Aragorn, Gimli i Legolas (choć są też postacie autorskie twórców gry), odwiedzimy też miasta, na które fani Tolkiena mogą z czystym sumieniem reagować sentymentalnym uśmiechem, a wreszcie otrzemy się o wielkie i tak dobrze znane fanom historie – choć nie te pochodzące wprost z Władcy Pierścieni, bo akcja „Kości Arnoru” dzieje się nieco wcześniej.
Z kronikarskiego obowiązku muszę tutaj przyznać, że jeśli ktoś po prostu przeczytał bądź obejrzał Władcę Pierścieni i sięgnie po planszówkę w oczekiwaniu na powrót do tamtych miejsc i przygód, to może się srodze rozczarować. Myślę, że gra ma w istocie niefortunny tytuł – trzeba było pójść w coś wskazującego szerzej na uniwersum Tolkiena, a nie konkretnie na Władcę…, z którym Podróże… nie mają wiele wspólnego.
Na duży plus można zaliczyć grze, że poszczególne scenariusze wymagają bardzo zróżnicowanego podejścia od graczy. Czasem chodzi po prostu o to, żeby się przebić przez hordy orków, ale mamy też misje bardziej, hmm, dyplomatyczne, a także śledztwa, czasem zaś goni nas czas i nie warto tracić kolejnych tur na potyczki, tylko trzeba zasuwać do konkretnego punktu. Dzięki temu po tych kilku dniach grania, które mamy już za sobą, nadal nie czuję się znudzona i jestem ciekawa, co będzie dalej.
No i ta kooperacja, o której wspominałam gdzieś na początku – jest po prostu szalenie satysfakcjonująca. Każda postać ma przypisaną rolę (Obrońca, Kapitan, Łowca itd.) i w zależności od tej roli znacząco zmienia się podejście do mierzenia się z kolejnymi problemami. Tym samym członkowie grupy świetnie się uzupełniają, tworząc prawdziwą drużynę, a nie zbiór przypadkowych osób, z których każda pójdzie w swoją stronę na planszy (oj, tak zrobiliśmy przy pierwszym podejściu – rozgrywka skończyła się bardzo, bardzo szybko).

Tak, Podróże przez Śródziemie nie są tanią grą. Ale dają masę frajdy, oferując różnorodne przygody w fantastycznym świecie, z piękną oprawą graficzną. Do tego wszystkiego są oczywiście dodatki zawierające kolejne kampanie i jeszcze więcej komponentów. Na chwilę obecną mamy, poza podstawką, "Złoczyńców z Eriadoru" i ogromnie jestem ciekawa zawartej w tym dodatku nowej przygody. Ponadto można w Podróże... grać nawet w trybie jednoosobowym, więc człowiek nie jest uzależniony od znalezienia kogoś do wspólnej rozgrywki. Jak dla mnie – miodność bardzo wielka.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...