Tytuł: W górach szaleństwa
Tytuł oryginału: At the Mountains of Madness (tak naprawdę to tylko tytuł opowiadania – cały tom jest skomponowany przez polskiego wydawcę i jako taki nie ma wersji anglojęzycznej, no ale skoro tytuł tomu jest zarazem tytułem opowiadania, to ten… no)
Tłumaczenie: Maciej Płaza
Miejsce i rok wydania: Czerwonak 2020
Wydawca: Vesper
No to siup, koniec przerwy i czas wrócić do bluźnierczego świata Lovecrafta. Jako że wciąż i nieustająco czekam na wyjaśnienie sytuacji z The Sinking City i GOGiem, dziś parę słów o najnowszym tomie lovecraftowskiej serii wydawanej przez Vesper, czyli W górach szaleństwa.
W porównaniu z Zewem Cthulhu, spis treści tego tomu przedstawia się dość skromnie: mamy raptem cztery tytuły, z czego dwa – Bezimienne miasto oraz Pod piramidami – dostaliśmy już w Przyszła na Sarnath zagłada. Nie można jednak pominąć tego, że W górach szaleństwa i Cień spoza czasu stanowią zdecydowanie większą część tego tomu niż pozostałe dwa teksty, w dodatku to właśnie W górach… jest (podobno, powtarzam za innymi, którzy się znają) uznawane za najambitniejsze dzieło Lovecrafta.
I okej, nie mam powodów podważać tej opinii. Owszem, nie jest to moje ulubione lovecraftowskie opowiadanie (mikropowieść?). Ulubione pozostaje Widmo nad Innsmouth. Ale nie można odmówić autorowi drobiazgowego riserczu, malowniczo zarysowanego arktycznego krajobrazu, wykreowania wiarygodnych bohaterów i stworzenia fascynującej historii. Oczywiście, dodatkowe punkty u mnie za nawiązania do Poego, w szczególności do jednego z moich ulubionych tekstów tego pisarza, czyli Opowieści Artura Gordona Pyma. Zresztą, od początku właśnie z tym tytułem skojarzyło mi się W górach…, zaraz potem pojawiły się też myśli o Terrorze Simmonsa czy choćby Rzeczy Carpentera. Choć, ma się rozumieć, chodzi raczej tylko o zbliżony klimat, stworzenie atmosfery odizolowania i osaczenia przez nieprzyjazny i nieznany kontynent, niż jakieś rzeczywiste podobieństwa w fabule.
Po lekturze innych tekstów Lovecrafta, W górach… w bardzo ciekawy i zaskakujący sposób wywraca do góry nogami postrzeganie lovecraftowskich Przedwiecznych i odbiór całej tej mitologii. Dostajemy też znacznie dokładniej zarysowane dzieje na poły zapomnianych pradawnych istot niż w innych opowiadaniach, gdzie bohater zazwyczaj zaledwie ociera się o jakąś wielką tajemnicę, ale bez większego pojęcia, skąd właściwie wywodzą się owe opisywane kulty i o co w nich chodzi. Z całą pewnością ta mikropowieść stanowi świetne uzupełnienie do świata wykreowanego przez pisarza z Providence.
Z tekstem W górach szaleństwa mam tylko jeden problem – zresztą „problem” to w gruncie rzeczy za mocne słowo. Narrator ma manierę zapowiadania tego, do czego zmierza w całej tej historii. Co jakiś czas przerywa właściwą narrację na dramatyczne wstawki o tym, jaką niewypowiedzianą zgrozę ostatecznie odkrył i jak absolutnie nikt inny nie powinien odkryć tego, co jemu się udało. Trochę jakbyśmy siedzieli w kinie obok kogoś, kto już widział film i teraz przez dwie godziny co paręnaście minut trąca nas łokciem i mówi „O, patrz, zaraz to będzie! Zaraz będzie, czekaj tylko, nie przegap!” - budzi napięcie? No tak sobie. Za to trochę irytuje. Oczywiście, narrator nie jest tak irytujący jak randomowy człowiek w kinie, zresztą Lovecraft nie raz używa takiego zabiegu, po prostu przy tekście tej długości co W górach szaleństwa to się bardzo mocno rzuciło w oczy.
Cień spoza czasu pod pewnym względem jest podobny do W górach…: również prezentuje nam bardzo pokaźny fragment historii… świata, czy też może nawet wszechświata, dość dokładnie opisując niezwykłą, zdolną do podróży w czasie rasę, która zawitała także na naszą Ziemię i poznała ludzi. W ogóle ludzie są bardzo fajnie przedstawieni w tym opowiadaniu jako jeden z rozlicznych gatunków, które przez krótką chwilę dominują na planecie, ale przed nimi dominowały inne, a po ludziach nadejdą jeszcze kolejne. Jeśli gdzieś da się odczuć malutkość człowieka wobec bezmiaru czasu i przestrzeni, to właśnie w Cieniu spoza czasu.
Nie mniej od samych opowiadań ciekawe jest posłowie, znów autorstwa Mikołaja Kołyszki. Tym razem jest to tekst na bardzo konkretny temat – a chodzi o inspiracje Lovecrafta i źródła, z których mógł korzystać tworząc swoją mitologię. Tutaj muszę przyznać, że nawet nie wiedziałam, jak pracowicie autor z Providence przygotowywał się do pisania, do ilu źródeł sięgał i jak dbał o naukową poprawność swoich tekstów. Fakt, że opisywane przez Lovecrafta istoty czy tajemnicze miejsca nie są przezeń wymyślone od zera, doskonale wpasowuje się w te teksty – wszak narratorzy najczęściej całkiem wprost podkreślają: że opisywane tajemnicze byty istnieją w wierzeniach wielu ludów z całego świata i tak dalej. I proszę: okazuje się, że narratorzy wcale nie kłamią. Szacun dla Lovecrafta wzrósł o parę leveli, dodatkowo pan Kołyszko chyba mnie do siebie przekonał i mam zamiar przyjrzeć się jego okołolovecraftowskim publikacjom, bo to wszystko brzmi szalenie ciekawie.
Nie wiem, co tu podsumowywać. Nie rozpisuję się na temat stylu Lovecrafta czy klimatu w jego opowiadaniach, bo nie chcę powtarzać trzeci raz tego samego. Jak ktoś lubi tego autora, to W górach szaleństwa jest pozycją obowiązkową. Jeśli nie lubi albo w ogóle nie zna – myślę, że lepiej zacząć od Zewu Cthulhu. Zaczynanie od W górach… kojarzy mi się z tym, jakby ktoś przygodę z Tolkienem chciał zacząć od Sillmarillionu zamiast Hobbita. Niby można, ale istnieje ryzyko, że nazbyt wielu czytelników się odbije, dostając historię świata zamiast konkretnego stwora i jego kultystów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz