(źródło) |
Wydaje mi się, że w związku z
faktem, że Disney ma swoją platformę streamingową, z HBO GO
znikają disneyowskie produkcje, co widać, kiedy od czasu do czasu
przy jakimś tytule pojawia się etykietka „ostatnia szansa”. No
i właśnie taka etykietka ostatnio pojawiła się przy aktorskim
remaku Aladyna z 2019
roku. I, jakkolwiek w sumie nigdy nie byłam jakoś głęboko
zainteresowana obejrzeniem tego filmu, to uznałam, że hej, skoro to
ostatnia szansa, to może jednak warto zerknąć. Sprawdzona
historia, oryginał z 1992 roku był chyba udany (nie pamiętałam
czy był, ani nawet czy w ogóle go widziałam, ale zakładałam, że
jednak był),
więc cóż mogłoby pójść
źle?
Jak się okazało, w zasadzie
wszystko.
Po pierwsze, co uderzyło mnie
właściwie od samego początku, to okropnie smętne piosenki.
Wszystkie sprawiały na mnie wrażenie, jakby aktorom się nie
chciało. Nawet nieco żywsze kawałki wykonywane przez Willa Smitha,
który przecież ma pewne doświadczenie muzyczne (choć w nieco
innych klimatach, no ale jednak) nie miały w sobie żadnej energii.
I tutaj muszę zacząć porównywać produkcję z 2019 roku z
animowanym pierwowzorem, który obejrzeliśmy z Ulvem zaraz potem. No
bo z pewnym zdumieniem odkryłam, że hej, te piosenki w kreskówce
są strasznie fajne i wpadające w ucho. Jak to możliwe, że zostały
tak spieprzone?
Dalej pojawił się problem ze
stroną wizualną. Już pomijam samego Willa w roli Dżina –
internety nabijały się z niego dostatecznie dużo w okolicach
premiery i właściwie nie ma tu o czym gadać. Ale w filmie, w
którym wszystko w sumie i tak było generowane komputerowo, jakoś
straszliwie zabrakło rozmachu. No bo dostaliśmy pojedyncze, ciasne
miasto pośrodku pustyni – nie było ani pól dokoła, ani sadów,
ani nic. Okej, czyli mieszkańcy sprowadzają wszystko drogą wodną.
Spoko, choć pewnie można było mądrzej ulokować miasto. Dalej:
bohaterowie podczas swojej wycieczki na dywanie też jakoś nie
wyściubili nosa zbyt daleko – co dziwne, bo w wersji animowanej
widzimy, że zwiedzili pół świata. Nie wymagam, żeby też utrącić
nos sfinksowi, ale można było dorzucić więcej scenerii, skoro i
tak byłyby generowane w CGI. Film
próbował nadrobić nieco w
sekwencjach muzycznych, ale tam także słabo to wyszło. Przede
wszystkim mamy więc sekwencję ucieczki podczas śpiewania One
Jump Ahead, która była
bardziej niż marna: Aladyn zasuwa przez puste, nudne miasto, czasem
kogoś mijając – no źle to wypada w porównaniu z kreskówkowym
Aladynem, który podczas tej samej ucieczki tkwi w nieprzerwanym
łańcuchu interakcji z otoczeniem, tam się ciągle coś dzieje i
całość jest niesamowicie dynamiczna. Ale nawet tam, gdzie twórcy
remaku próbowali rzucić w widza słoniami i confetti, i tak wyszło
głupio. No bo naprawdę, czemu pokazują nam strusie, kiedy śpiewają
o pawiach? Ja tego nadal nie ogarniam. A
już finałowa rozwałka to jedno gigantyczne rozczarowanie. Cały
czas zachodzę w głowę, jak można było zrezygnować z metamorfozy
w wielkiego, diabolicznego węża na rzecz… trochę większej
papugi.
Ale to były mankamenty, które
jeszcze bym mogła wybaczyć, gdyby nadrobili bohaterami. Tylko że
bohaterowie są chyba najsłabszym aspektem tego filmu.
Dżin jest… cóż, jest po prostu
Willem Smithem. To najbardziej Will Smith od czasów jego gry w
Bajerze z Bel-Air.
Niby nie grał w żaden konkretny sposób źle, ale miałam wrażenie,
że reżyser po prostu powiedział mu „wejdź na plan i bądź
sobą”, a w takiej sytuacji trudno żeby aktor nie dał rady tego
zrobić. Plus dorzucenie mu wątku miłosnego było moim zdaniem
totalnie słabe, tym bardziej że ten wątek w sumie był kompletnie
od czapy, dokładnie tak jak romans pozostałej dwójki bohaterów –
to znaczy nic nie łączyło naszych kochanków, po prostu na siebie
popatrzyli i uznali, że są na zabój w sobie zakochani.
Jasne, ktoś może mi zarzucić „ale
Froo, to disnejowska bajka, taka konwencja, że bohaterowie zakochują
się w sobie w ten właśnie sposób”. I ja bym się nawet
zgodziła, gdybym nie widziała animowanego Aladyna.
Bo miłość od pierwszego wejrzenia
może być jakąśtam konwencją, ale jeszcze niech ci bohaterowie
mają na co patrzeć. W kreskówce zarówno Aladyn jak i Dżasmina
mieli bardzo wyraźne charaktery i parę wspólnych chwil, podczas
których mogli się poznać. Powierzchownie, ale jednak – bardzo
szybko dało się zauważyć, że
księżniczka jest ambitna, bystra i… no, księżniczkowata, Aladyn
zaś to obrotny, inteligentny młodzieniec, również niepozbawiony
ambicji. Tymczasem w
aktorskiej wersji bohaterowie są totalnie nijacy. Mimo że film jest
bodaj o godzinę
dłuższy od kreskówki, to zupełnie nie dano czasu postaciom na
jakiekolwiek zaprezentowanie się. Najwyraźniej byli zbyt zajęci
śpiewaniem, żeby wyhodować sobie jakieś cechy
czy charyzmę. Dżasmina
wciąż tylko cierpi za milijony, Aladyn też jakaś taka sierota,
która niczego nie potrafi ogarnąć bez małpy, dżina i dywanu.
I znów: myślę, że to nie była
wcale wina ani Naomi Scott, ani Meny Massouda. Oni po prostu
kompletnie nie mieli z czego stworzyć fajnych, zapadających w
pamięć postaci. Podobnie, niestety, ma się sprawa z Marwanem
Kenzarim (mam nadzieję, że dobrze odmieniam ich imiona i nazwiska)
w roli Dżafara. A był to okropnie rozczarowujący antagonista. Po
pierwsze, totalnie jego rolę powinien dostać Tim Curry – ja wiem,
że etnicznie by się nie zgadzało, ale kurde: nikt
mi nie wmówi, że rysownicy
i animatorzy Dżafara z 1992 roku nie mieli w głowie twarzy
Curry’ego. Ale po drugie,
jego działania trochę mi się nie trzymały kupy, w szczególności
ten wyskakujący znikąd pod sam koniec pomysł z poślubieniem
Dżasminy. Skoro z głównej intrygi postanowili wywalić ten wątek,
to już naprawdę nie było potrzeby wciskania go w końcówce. Świat
by przeżył, gdyby antagonista nie chciał żenić się z
księżniczką. To nie jest – tak myślę – żaden obowiązkowy
punkt programu.
Film jest nieciekawy muzycznie i
wizualnie, pozbawione charakterów postaci zachowują się po prostu
głupio, a całość zwyczajnie nudzi. I to tym bardziej szokujące,
że animacja z 1992 roku daje całkiem sporo dobrej zabawy (okej,
okej, Dżasmina nadal jest blacharą, która poleciała na dywan) i
wrzynających się w mózg piosenek. Naprawdę zadziwia mnie, jak
remake czegoś tak fajnego może być tak zły. Ze względów
poznawczych nawet się cieszę, że to obejrzałam.
O, to dobrze, że przegapiłem. Do nowego Króla Lwa podchodziłem, ale nie przebrnąłem. "Piękną i bestię" obejrzałem całą, ale tylko dlatego, że oglądałem w kinie, a z kina nie zwykłem wychodzić w środku seansu nawet, gdy leci "Mamma Mia! Here we go again". Disney się pogubił. Nie to, żeby stare animacje były oryginalne, ale jednak pewien urok miały.
OdpowiedzUsuńZ serii "remake, który nie wyszedł okrutnie i ciężko powiedzieć jak można było", to najsilniej pamiętam chyba przykład filmu "Producenci".