środa, 8 lipca 2020

Historia pewnego Dżina: "Aladyn"

(źródło)

Wydaje mi się, że w związku z faktem, że Disney ma swoją platformę streamingową, z HBO GO znikają disneyowskie produkcje, co widać, kiedy od czasu do czasu przy jakimś tytule pojawia się etykietka „ostatnia szansa”. No i właśnie taka etykietka ostatnio pojawiła się przy aktorskim remaku Aladyna z 2019 roku. I, jakkolwiek w sumie nigdy nie byłam jakoś głęboko zainteresowana obejrzeniem tego filmu, to uznałam, że hej, skoro to ostatnia szansa, to może jednak warto zerknąć. Sprawdzona historia, oryginał z 1992 roku był chyba udany (nie pamiętałam czy był, ani nawet czy w ogóle go widziałam, ale zakładałam, że jednak był), więc cóż mogłoby pójść źle?
Jak się okazało, w zasadzie wszystko.

Po pierwsze, co uderzyło mnie właściwie od samego początku, to okropnie smętne piosenki. Wszystkie sprawiały na mnie wrażenie, jakby aktorom się nie chciało. Nawet nieco żywsze kawałki wykonywane przez Willa Smitha, który przecież ma pewne doświadczenie muzyczne (choć w nieco innych klimatach, no ale jednak) nie miały w sobie żadnej energii. I tutaj muszę zacząć porównywać produkcję z 2019 roku z animowanym pierwowzorem, który obejrzeliśmy z Ulvem zaraz potem. No bo z pewnym zdumieniem odkryłam, że hej, te piosenki w kreskówce są strasznie fajne i wpadające w ucho. Jak to możliwe, że zostały tak spieprzone?
Dalej pojawił się problem ze stroną wizualną. Już pomijam samego Willa w roli Dżina – internety nabijały się z niego dostatecznie dużo w okolicach premiery i właściwie nie ma tu o czym gadać. Ale w filmie, w którym wszystko w sumie i tak było generowane komputerowo, jakoś straszliwie zabrakło rozmachu. No bo dostaliśmy pojedyncze, ciasne miasto pośrodku pustyni – nie było ani pól dokoła, ani sadów, ani nic. Okej, czyli mieszkańcy sprowadzają wszystko drogą wodną. Spoko, choć pewnie można było mądrzej ulokować miasto. Dalej: bohaterowie podczas swojej wycieczki na dywanie też jakoś nie wyściubili nosa zbyt daleko – co dziwne, bo w wersji animowanej widzimy, że zwiedzili pół świata. Nie wymagam, żeby też utrącić nos sfinksowi, ale można było dorzucić więcej scenerii, skoro i tak byłyby generowane w CGI. Film próbował nadrobić nieco w sekwencjach muzycznych, ale tam także słabo to wyszło. Przede wszystkim mamy więc sekwencję ucieczki podczas śpiewania One Jump Ahead, która była bardziej niż marna: Aladyn zasuwa przez puste, nudne miasto, czasem kogoś mijając – no źle to wypada w porównaniu z kreskówkowym Aladynem, który podczas tej samej ucieczki tkwi w nieprzerwanym łańcuchu interakcji z otoczeniem, tam się ciągle coś dzieje i całość jest niesamowicie dynamiczna. Ale nawet tam, gdzie twórcy remaku próbowali rzucić w widza słoniami i confetti, i tak wyszło głupio. No bo naprawdę, czemu pokazują nam strusie, kiedy śpiewają o pawiach? Ja tego nadal nie ogarniam. A już finałowa rozwałka to jedno gigantyczne rozczarowanie. Cały czas zachodzę w głowę, jak można było zrezygnować z metamorfozy w wielkiego, diabolicznego węża na rzecz… trochę większej papugi.

Ale to były mankamenty, które jeszcze bym mogła wybaczyć, gdyby nadrobili bohaterami. Tylko że bohaterowie są chyba najsłabszym aspektem tego filmu.
Dżin jest… cóż, jest po prostu Willem Smithem. To najbardziej Will Smith od czasów jego gry w Bajerze z Bel-Air. Niby nie grał w żaden konkretny sposób źle, ale miałam wrażenie, że reżyser po prostu powiedział mu „wejdź na plan i bądź sobą”, a w takiej sytuacji trudno żeby aktor nie dał rady tego zrobić. Plus dorzucenie mu wątku miłosnego było moim zdaniem totalnie słabe, tym bardziej że ten wątek w sumie był kompletnie od czapy, dokładnie tak jak romans pozostałej dwójki bohaterów – to znaczy nic nie łączyło naszych kochanków, po prostu na siebie popatrzyli i uznali, że są na zabój w sobie zakochani.
Jasne, ktoś może mi zarzucić „ale Froo, to disnejowska bajka, taka konwencja, że bohaterowie zakochują się w sobie w ten właśnie sposób”. I ja bym się nawet zgodziła, gdybym nie widziała animowanego Aladyna.
Bo miłość od pierwszego wejrzenia może być jakąśtam konwencją, ale jeszcze niech ci bohaterowie mają na co patrzeć. W kreskówce zarówno Aladyn jak i Dżasmina mieli bardzo wyraźne charaktery i parę wspólnych chwil, podczas których mogli się poznać. Powierzchownie, ale jednak – bardzo szybko dało się zauważyć, że księżniczka jest ambitna, bystra i… no, księżniczkowata, Aladyn zaś to obrotny, inteligentny młodzieniec, również niepozbawiony ambicji. Tymczasem w aktorskiej wersji bohaterowie są totalnie nijacy. Mimo że film jest bodaj o godzinę dłuższy od kreskówki, to zupełnie nie dano czasu postaciom na jakiekolwiek zaprezentowanie się. Najwyraźniej byli zbyt zajęci śpiewaniem, żeby wyhodować sobie jakieś cechy czy charyzmę. Dżasmina wciąż tylko cierpi za milijony, Aladyn też jakaś taka sierota, która niczego nie potrafi ogarnąć bez małpy, dżina i dywanu.
I znów: myślę, że to nie była wcale wina ani Naomi Scott, ani Meny Massouda. Oni po prostu kompletnie nie mieli z czego stworzyć fajnych, zapadających w pamięć postaci. Podobnie, niestety, ma się sprawa z Marwanem Kenzarim (mam nadzieję, że dobrze odmieniam ich imiona i nazwiska) w roli Dżafara. A był to okropnie rozczarowujący antagonista. Po pierwsze, totalnie jego rolę powinien dostać Tim Curry – ja wiem, że etnicznie by się nie zgadzało, ale kurde: nikt mi nie wmówi, że rysownicy i animatorzy Dżafara z 1992 roku nie mieli w głowie twarzy Curry’ego. Ale po drugie, jego działania trochę mi się nie trzymały kupy, w szczególności ten wyskakujący znikąd pod sam koniec pomysł z poślubieniem Dżasminy. Skoro z głównej intrygi postanowili wywalić ten wątek, to już naprawdę nie było potrzeby wciskania go w końcówce. Świat by przeżył, gdyby antagonista nie chciał żenić się z księżniczką. To nie jest – tak myślę – żaden obowiązkowy punkt programu.

Film jest nieciekawy muzycznie i wizualnie, pozbawione charakterów postaci zachowują się po prostu głupio, a całość zwyczajnie nudzi. I to tym bardziej szokujące, że animacja z 1992 roku daje całkiem sporo dobrej zabawy (okej, okej, Dżasmina nadal jest blacharą, która poleciała na dywan) i wrzynających się w mózg piosenek. Naprawdę zadziwia mnie, jak remake czegoś tak fajnego może być tak zły. Ze względów poznawczych nawet się cieszę, że to obejrzałam.

1 komentarz:

  1. O, to dobrze, że przegapiłem. Do nowego Króla Lwa podchodziłem, ale nie przebrnąłem. "Piękną i bestię" obejrzałem całą, ale tylko dlatego, że oglądałem w kinie, a z kina nie zwykłem wychodzić w środku seansu nawet, gdy leci "Mamma Mia! Here we go again". Disney się pogubił. Nie to, żeby stare animacje były oryginalne, ale jednak pewien urok miały.
    Z serii "remake, który nie wyszedł okrutnie i ciężko powiedzieć jak można było", to najsilniej pamiętam chyba przykład filmu "Producenci".

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...