środa, 25 sierpnia 2021

Beholder 2 - o takiego Mądrego Wodza nic nie robiłam...?

(źródło)
Dawno temu grałam sobie w coś takiego jak Beholder: świetną przygodę, która stawiała pod znakiem zapytania moje wartości, kręgosłup moralny i miłość do wirtualnej rodziny. Beholder zrobił na mnie ogromne wrażenie – przeszłam go dwa razy (ewenement, jeśli chodzi o mnie i gry komputerowe), za każdym razem ze zgoła innym rezultatem, i nauczyłam się bardzo dużo o tym, jak działa człowiek pod presją systemu totalitarnego, ale też na przykład jaka może być geneza powstania tak zwanego „złoczyńcy”. Toteż kiedy tylko w 2018 r. światło dzienne ujrzał Beholder 2, od razu wiedziałam, że muszę to mieć.

Już trzy lata później odgrzebałam ten tytuł i postanowiłam wreszcie zagrać.

Beholder 2 jest diametralnie różne od pierwszej odsłony cyklu. Zarówno pod względem wizualnym, jak i jeśli chodzi o fabułę. To pierwsze jednak rzuca się w oczy w pierwszej kolejności.
W drugiej części odchodzimy od dwuwymiarowego oglądu rzeczywistości na rzecz takiego… prawie trójwymiaru. Postacie przestały być płaskie, a przestrzeń ma głębię – acz nasz bohater nadal porusza się tylko po wytyczonej ścieżce na pierwszym planie. Jednak z tym wiąże się pewien problem całej tej stylówy: o ile przy klasycznych dwóch wymiarach w pierwszej części te czarne figurki świetnie grały, o tyle w drugiej odsłonie to już się robi trochę dziwne. Niby postacie są 3D, ale wciąż próbują być takimi zaledwie cieniami ludzi, przez co finalnie przypominają szaro-czarne żelki. A bieganie żelkiem i rozmawianie z żelkami jednak nie ma tego ciężaru, co interakcje z minimalistycznymi sylwetkami z pierwszej części.
Takie tam... wbrew pozorom,
w grze jest sporo elementów mocno 
sensacyjnych.
Trzeba jednak przyznać, że twórcy gry naprawdę się postarali. Totalitarny świat, w którym przyjdzie funkcjonować naszemu bohaterowi, jest niewątpliwie klimatyczny i ma fantastyczne wnętrza – zarówno te hale pełne kolejek, jak i dziwaczne piętro z giganiszczarką, a wreszcie poziom zajęty przez naukowców, na którym bardzo nie chcę zdradzać, co jeszcze zastaniemy. Kiedy pniemy się po kolejnych szczeblach kariery, z piętra na piętro wsiąkamy w ten dziwaczny, coraz bardziej absurdalny, ale i nieco przerażający świat, w którym ludzkie życie znaczy tylko tyle co kolorowa pieczątka na kawałku papieru.

Mądry Wódz.
Nie należy lekceważyć
słów Mądrego Wodza.
Tylko ta wspomniana kariera: no właśnie, cały myk polega na tym, że diametralnie zmieniła się historia w stosunku do pierwszej części (choć, nie powiem, trafimy na nawiązania – i są to nawiązania całkowicie epickie, wręcz doskonałe. Druga część jest zdecydowanie umiejętnie przypięta do swojej poprzedniczki). Nie mamy już do czynienia z zarządcą kamienicy, który musi szpiegować swoich lokatorów i decydować, na kogo donieść i komu pomóc, mając na względzie własną karierę i losy swojej rodziny. Tym razem pracujemy dla tajemniczego jegomościa, który daje nam kolejne zlecenia na poszczególnych szefów w ministerstwie – rodzinę gdzieś mamy, ale daleko i właściwie o niej nie myślimy. Postacie, które spotkamy na swojej drodze, są dość jednoznacznie sympatyczne bądź nie, dzięki czemu z pewną lekkością przychodzi nam skazywać jednych na kamieniołomy, innym zaś pomóc. Mimo że oczywiście wątek każdej napotkanej postaci możemy zakończyć co najmniej w dwojaki sposób, tak naprawdę nie mamy żadnej motywacji, by robić to w inny sposób niż sugeruje jej powierzchowność. To duży minus w stosunku do pierwszej części, gdzie ten aspekt został dużo bardziej skomplikowany. Tutaj nie ma większego problemu z udzieleniem pomocy współpracownikowi, który jest generalnie miłym gościem, czy z wydaniem służbom bezpieczeństwa gościa, który od pierwszego wejrzenia wydawał się śliski – nie mamy wątpliwości, nie mamy dylematów. W całej grze były dosłownie dwie sytuacje, w których okazało się, że totalnie pomyliliśmy się co do charakteru osoby, której pomagamy – niby fajnie, ale to jednak był po prostu wykalkulowany plot twist, na który nie mamy większego wpływu.
Poza snuciem intryg, przyjdzie nam
po prostu popracować trochę w okienku.
I tak wygląda cała rozgrywka: niby mamy różne możliwości, niby jest wiele zakończeń, ale przecież gracz doskonale widzi, które wybory są tymi „właściwymi”. Nie ma tu miejsca na wątpliwości i dylematy. Zakończenia również są skonstruowane w ten sposób, że jest jedno dobre, a reszta to opcje złe albo bardzo złe. I tak naprawdę od razu wiemy, które rozwiązanie będzie tym właściwym, bo mocno wyróżnia się na tle pozostałych.
To sprawia bardzo biedne wrażenie na tle rozgrywki z pierwszej części, gdzie zaangażowanie emocjonalne i napięcie sięgało takiego stopnia, że sama zaczynałam się pytać, jakie ja mam wartości w życiu. To jest po prostu przygodówka, w której oczywiście możemy sobie na przykład z góry założyć, że będziemy grać buntownikiem albo fanem systemu, ale sama rozgrywka nie wpłynie na nasze nastawienie.
Przy czym żeby nie było: to jest nadal świetna przygodówka. Postacie poboczne są bardzo ciekawe, ich historie wciągają i skłaniają do pogłębionej interakcji – po prostu nie ma szansy na kaca po tej opowieści. Nasz bohater nie ma osobistego wątku, który utrudniałby robienie kariery w ministerstwie. Tak naprawdę nic nam nie przeszkadza. Szefowie, których mamy się pozbyć, bardzo się starają, żeby wypaść niesympatycznie. Możemy grać w zgodzie ze sobą, nie opuszczając własnej strefy komfortu.
Pierwszy Beholder był wszystkim, tylko nie strefą komfortu.

Nie mogłam nie docenić
gustu filmowego De Salvo.
Gdybym miała patrzeć na Beholdera 2 jako na samodzielną grę, powiedziałabym, że jest świetna. To ładne kilkadziesiąt godzin (a może i ponad sto?) rozgrywki wypełnionej fascynującą historią osadzoną w tym niezwykłym, koszmarnym świecie, w którym władza może zrobić wszystko z obywatelami, a ludzie gotowi są na każde szaleństwo, jeśli tylko umiłowany wódz wyda taki rozkaz. Jednocześnie za tym wszystkim kryje się druga, jeszcze bardziej gorzka historia związana zarówno z zarządcą z pierwszej części, jak i ze wspomnianym już wodzem. Do tego jeszcze jest tu masa humoru - zazwyczaj gorzkiego, ma się rozumieć - który tylko podkreśla absurd tych realiów.
Ale jeśli mam porównywać tę grę z pierwszą odsłoną, to zdecydowanie nie daje rady. Jest niepotrzebnie uwspółcześniona wizualnie, a do tego tak bardzo uproszczona. Po skończeniu całości mam tylko takie ogólne wrażenie „hej, fajne było, skończyłam”, zupełnie pozbawione refleksji, która towarzyszyła rozgrywce sprzed pięciu lat.

Tak, spotkamy też Marię Curie.
Maria Curie mówi językiem, którego tutaj
nie znają, ale to nikomu aż tak nie przeszkadza.
Większy problem stanowi fakt, że Maria
JEST KOBIETĄ.
Jednakże ze względu na wspomniane już nawiązania do jedynki, nie mogę powiedzieć, że nie warto bawić się w dwójkę. Warto – warto dla domknięcia pewnej historii, odkrycia pewnych tajemnic. Bo to wciąż jest przecież fascynujący świat, w którym na każdym kroku można napotkać intrygi, zdrady, sekrety i donosy. W którym ludzkie życie walczy z biurokracją. I to jest po prostu dobrze zrealizowane, ciekawe i wciągające.
No ale jedynka to to nie jest.

Z tego co widziałam, zapowiedziana niedawno trzecia odsłona serii będzie stanowiła powrót do korzeni, czyli dwa wymiary i szpiegujemy lokatorów  tym razem apartamentowca. Jestem ogromnie ciekawa, na ile twórcom uda się przywrócić pierwotny klimat i jednocześnie wnieść do serii coś nowego. Trzymam kciuki.




– Pracuj ciężko osiem godzin dziennie, a szybko zostaniesz szefem i będziesz pracował dwanaście godzin dziennie! Ekscytujące, prawda?

środa, 18 sierpnia 2021

A gdyby pojechać na wakacje do Etherii?

(źródło)
Nigdy jakoś szczególnie nie jarałam się uniwersum Władców Wszechświata. Przygody He-Mana śledziłam raczej na wyrywki, a przygód She-Ry to właściwie w ogóle. Wydaje mi się, że kiedy te seriale byłam w stanie w ogóle oglądać w telewizji (w sensie że dorosłam na tyle, żeby w ogóle cokolwiek z nich ogarniać), one już sprawiały wrażenie nieco przestarzałych. Bohaterowie śmieszyli mnie swoimi przerysowanymi, napompowanymi sylwetkami, dialogi były drętwe, no i jakoś tak całościowo po prostu nie chwyciło. Toteż kiedy na Netfliksie pojawiła się najpierw 
She-Ra i Księżniczki Mocy, potem zaś Władcy Wszechświata, nie miałam właściwie żadnych oczekiwań. Po prostu uznałam, że hej: może czas wybrać się do tego dziwnego świata?

W życiu bym nie pomyślała, że ta wycieczka będzie aż tak udana. Bo tu w ogóle nie ma o czym gadać: to jest po prostu dobry serial. Tak, jest w nim nieco przesłodzonego pitolingu o przyjaźni, ale trzeba pamiętać, że to tytuł, który na spokojnie mogą oglądać młodsi widzowie, więc może takie rzeczy są na miejscu. W moim odczuciu nowa odsłona She-Ry jest równie udana co My Little Pony: Friendship is Magic sprzed dziesięciu lat – bohaterowie są wyraziści, animacja dynamiczna, fabuła pomysłowa i ogólnie wszystko bardzo fajnie gra. Dzieciak może sobie z tego wyciągnie jakieś wartości edukacyjne (piszę „może”, bo nie mam pojęcia, co tak naprawdę z seriali wyciągają dzieciaki), a dorosły widz po prostu dobrze się bawi.

Jeśli chodzi o postacie, to She-Ra i Księżniczki Mocy działa świetnie nie tylko w kategorii kreskówek dla dzieci, ale w ogóle filmów czy nawet książek. Ich różnorodność i charyzma są odświeżające. W przeciwieństwie do serialu z 1985, gdzie wszystkie bohaterki wyglądały jak jedna i ta sama cosplayerka, która tylko zmienia kostiumy i peruki, tutaj mamy najrozmaitsze typy urody (kurde, weźmy Double Trouble, która w oryginale była… no tak, kolejną laską podobną do reszty, a w serii z 2018 to w ogóle zupełnie inna kategoria istoty), wiek, style ubierania się, najrozmaitsze emocje odbite na twarzach (lub miejscach, gdzie twarz powinna była się znaleźć). A różnorodność charakterów jest jeszcze lepsza. Każdy ma swoje małe dziwności (chociażby zamiłowanie Mermisty do powieści kryminalnych), nie brak pewnych mrugnięć do oryginalnej serii (totalnie uwielbiam śmieszkowanie z odkrytego brzucha Bowa (nawet miał skafander kosmiczny z odsłoniętym brzuchem!), które ewidentnie nawiązuje do outfitu Bowa sprzed trzydziestu sześciu lat). Już na pierwszy rzut oka widać, że każdej postaci poświęcono nieco czasu, żeby stworzyć kompletny byt, wyrazisty i oryginalny, będący zdecydowanie czymś więcej, niż tylko recyklingiem postaci z zeszłego wieku. Bohaterowie są totalnie zapamiętywalni i z miejsca budzą sympatię – i to zarówno ci „dobrzy” jak i „źli”.
(źródło)
Piszę te dwa określenia w cudzysłowie, ponieważ to jest kolejna świetna rzecz: w zasadzie dość trudno mówić o dobrych i złych. To znaczy jasne, historię poznajemy przede wszystkim z perspektywy She-Ry i Glimmer, ale mamy też niezły wgląd w tę drugą stronę. I dość trudno przyszłoby mi na serio nazwanie Catry złą postacią. Jest w dużym stopniu zmanipulowana, przez długi czas wierzy w słuszność swojej misji. Potem staje się coraz bardziej i bardziej zagubiona. Mimo nieustającej walki z Księżniczkami, ratuje przecież Adorze życie. Z jej punktu widzenia to Księżniczki są złe. Niejasno też wygląda sytuacja z Hordakiem, Shadow Weaver czy Scorpią (chyba najbardziej uroczą postacią ze wszystkich), a już Entrapta (którą totalnie uwielbiam – ją i jej chwytne włosy) w ogóle wymyka się tego typu kategoryzowaniu. Najprędzej jako złola można by traktować Horde’a Prime’a, z tym że tutaj rozbijamy się o podobny dylemat co w przypadku marvelowskiego Thanosa: z naszej perspektywy rzeczywiście jest zły – bo chce nas zabić. Ale w jego perspektywie to jest działanie na korzyść wszechświata. Nie ma w She-Rze… bohatera, który by był po prostu zły „bo tak” – bo jest zły i bo chce przejąć władzę nad światem, żeby siać zniszczenie i żeby ludzkość rozpaczała u jego stóp, wijąc się w płomieniach. A to jest przecież typ złola, którego nierzadko widuję w produkcjach kierowanych do dorosłego widza. Wow.

(źródło)
Ma się rozumieć, duże znaczenie ma fabuła – a ta również nie rozczarowuje. Widz zostaje wrzucony w środek wydarzeń, trwa wojna, są jacyś rebelianci, stopniowo wszystko sobie układamy w głowie i wkraczamy w tę – odmalowaną z dużym rozmachem – opowieść. I ta opowieść właściwie do samego końca trzyma w napięciu. Kolejne wydarzenia są trudne do przewidzenia, a szala zwycięstwa w wojnie przechyla się to na jedną, to na drugą stronę. I owszem, nierzadko kłopoty rebeliantów są spowodowane zupełnie głupim postępowaniem bohaterów, którzy potrafią zachować się jak dzieciaki, ale hej – to po części są dzieciaki. Więc owszem, kiedy jedenastoletnia Frosta czy nieco tylko starsza Glimmer robią coś głupiego tylko po to, żeby udowodnić światu, że są dorosłe i samodzielne – to się kupuje. Bo nie ma tutaj sprzeczności. Jeśli bohaterowie w wieku późnolicealnym mają swoje późnolicealne dramy – nie zamierzam się czepiać. Sorry, nie mają dużego doświadczenia w ratowaniu świata.
A cała ta epicka historia jest dodatkowo okraszona bardzo fajnym humorem, miejscami głupkowatym, miejscami z nutką sarkazmu, ale niezmiennie dość lekkim, przy którym można sobie śmiechnąć, ale nie wybija z klimatu jakimiś nachalnymi comic reliefami. Nawet Bow, który ewidentnie generuje nieco więcej humorystycznych momentów niż inni, nie jest tylko zabawnym sidekickiem – raczej funkcjonuje tu na podobnej zasadzie co Sokka w Avatarze – owszem, bywa zabawny, ale za tym kryje się dużo więcej.
Oprócz klasycznych pogadanek o przyjaźni, mamy też oczywiście sporo pokonywania lub akceptowania własnych słabości, radzenia sobie mimo braku supermocy (uwielbiam to, że bohaterowie nawet bez nich wciąż pozostają kompetentni – owszem, słabsi, ale nie tacy zupełnie bezradni), dużo o zaufaniu i lojalności, znalazłoby się też nieco o cenie władzy czy o wyborze między decydowaniem o sobie a wypełnianiem z góry wytyczonego Przeznaczenia. I o autyzmie. Bo czemu nie.
I nie piszę nic więcej o fabule, bo zdecydowanie nie chcę spoilować – tam jest masa plot twistów i ciągle coś się dzieje, warto więc zacząć przygodę z serialem bez zdradzonych szczegółów.

(źródło)
Jeśli miałabym się czegoś czepiać, to chyba tylko tego, że momentami kreska jakby ucieka. Postacie czasem mają nie do końca proporcjonalną jakąś część ciała, czasem twarz jakoś się dziwnie wygnie, ale nie są to częste problemy. Całość wizualnie jest bardzo ładna i czysta, a ekspresja stanowiła wyraźnie większy priorytet niż szczegółowe wyrzeźbienie czyjejś klaty (i, paradoksalnie, mimo tej uproszczonej kreski wizualnie te postacie są bardziej realistyczne niż pierwotnie).

Powtórzę, w razie gdyby umknęło: She-Ra i Księżniczki Mocy to świetny serial animowany. Pełen akcji, z pomysłową intrygą (podobno nieco zmienioną w stosunku do oryginału sprzed lat, acz bazuję tu wyłącznie na informacjach z internetu, bo nie mam pojęcia, o co chodziło w tamtej serii), rewelacyjnym wyczuciem tempa, fajnym klimatem i humorem, a przede wszystkim: fantastycznymi bohaterami – konsekwentnie poprowadzonymi, zaopatrzonymi w cały wachlarz zalet, wad i pasji, uwikłanymi w najrozmaitsze relacje, choć większość oczywiście funkcjonuje pod szyldem przyjaźni. Tym postaciom się kibicuje i bardzo łatwo zaangażować się w całą tę historię.

A tak w ramach ciekawostki: w linku zestawienie postaci z serialu z 1985 z ich odświeżonymi odpowiednikami. W moim odczuciu to zmiana na ogromny plus. A jak to odbierają fani oryginalnej She-Ry? Nie mam bladego pojęcia, bo chyba w mojej bańce za bardzo żadnego nie ma.





– Imperfection is what makes scientific experimentation possible! Imperfection is beautiful... at least to me.

środa, 11 sierpnia 2021

"The Suicide Squad", czyli jest coraz lepiej i lepiej

(źródło)
Zdaje się, że o pierwszym Suicide Squad z 2016 roku nigdy niczego tutaj nie napisałam. Właściwie nie jestem specjalnie zaskoczona – bo naprawdę nie było o czym pisać. To taki film, o fabule którego zapomniałam w kilka godzin po obejrzeniu. Obecnie pamiętam jedynie, że był taki koleś – jedyny bez backstory i chyba nawet bez imienia – który należał do tytułowego Legionu, ale zginął w pierwszych minutach filmu. Jakoś mnie to bawi.
Stąd też nie miałam początkowo jakichś wielkich oczekiwań co do drugiej części. James Gunn to dla mnie jedynie Strażnicy Galaktyki, kompletnie nie znam dorobku tego reżysera. Niby miał w Legionie… grać Idris Elba, ale wcale nie miałam pewności, czy to wystarczy, żeby przesiedzieć przed ekranem dwie godziny. Z czasem jednak zaczęły do mnie docierać dość pozytywne opinie o nowej odsłonie Suicide Squad. I trailer jakiś taki nie najgorszy był. I hej, oprócz Idrisa Elby, miał się pojawić człowiek-rekin. No więc od słowa do słowa i wylądowaliśmy w kinie.
Jedna z lepszych decyzji tego roku.

The Suicide Squad to majstersztyk. Podobało mi się niemal wszystko: od bohaterów, przez fabułę, aż po stronę wizualną. I od razu uprzedzam, że będę porównywać ten film z produkcją z 2016.

Zacznę od wspomnianych już bohaterów: wreszcie zrobili się jacyś. Wreszcie można o nich coś powiedzieć, zapadają w pamięć, a nie są niezbyt przekonującymi kukiełkami, jak postacie z poprzedniego filmu. Dotyczy to nie tylko nowych bohaterów, którzy zastąpili Deadshota i spółkę, ale też tych, którzy przeszli z jednego filmu do drugiego, czyli Harley Quinn i Flag. Harley wreszcie nie jest wiecznie wypinającą się i prężącą lalką ratowaną przez najbardziej nieudanego Jokera ever, tylko dostała charakter. Nadal jest ze wszech miar atrakcyjna, ale przy okazji jest decyzyjna, zabawna i bystra. Na swój sposób bystra. Ta jej przemiana, która zaczęła się w Birds of Prey, tutaj jest bardzo ładnie rozwinięta. Margot Robbie, która w 2016 roku wzbudziła we mnie raczej ambiwalentne uczucia, z filmu na film bardziej mi udowadnia, że jest świetna w roli Harley – po prostu potrzebuje sensownego scenariusza i reżysera, który nie każe jej roli sprowadzić do publicznego wciągania majtów.
Nom-nom! (źródło)
Harley, ma się rozumieć, jest w filmie ważna, ale wcale nie najważniejsza.
The Suicide Squad Gunna bardzo uczciwie traktuje bohaterów, dając każdemu dostatecznie dużo przestrzeni, by widz mógł daną postać poznać i polubić. Dzięki temu da się bardzo mocno zaangażować w ich losy i w napięciu śledzić rozwój wydarzeń. Jasne, Polka-Dot Man (dygresja: grający go David Dastmalchian wciela się w Pitera w nowej odsłonie Diuny – niniejszym czekam i mam spore oczekiwania, bo Piter to jedna z moich ulubionych postaci z książki) czy King Shark pozostają nieco w tyle za Bloodsportem i Ratcatcher, ale to w niczym nie przeszkadza – nie ma się wrażenia, że stanowią tło. No i Kovacs Rick Flag dostał wreszcie trochę czasu antenowego, żeby zaistnieć jako postać – w poprzedniej odsłonie można o nim powiedzieć właściwie tyle, że gdzieś tam był.
Każdy z bohaterów ma też swój osobisty pakiet epickich scen, z których oczywiście moimi ulubionymi są te z udziałem King Sharka. Rozrywa żołnierzy naprawdę w przepięknym stylu. W dodatku wszyscy członkowie ekipy mają rzeczywiście sensowne umiejętności, czego nie można powiedzieć o poprzednim składzie. Nie, naprawdę przychodzenie z bumerangiem na strzelaninę jest głupim pomysłem.

Doktor (Peter Capaldi), jak widać,
nie skończył najlepiej (źródło)
A epickich scen pełnych przemocy i fruwających flaków jest bardzo, bardzo dużo i są bardzo, bardzo satysfakcjonujące. Troszeczkę przywodzą mi na myśl serial
The Boys, choć nie są aż tak przegięte. Niemniej będą urywane głowy, ciała rozszarpywane na pół, zeżerani ludzie, eksplodujące głowy i tak dalej. Temu towarzyszy spora dawna humoru, acz nie jest to bezustanne śmieszkowanie, tylko raczej utknięte tu i ówdzie celne riposty, pojedyncze wymiany zdań, które sprawiają, że mimo tej brutalności i mimo tego, że bohaterowie są na wskroś źli, to jednak się ich lubi.
I, co więcej, nie jest to wyłącznie sieczka dla samej sieczki – fabuła wcale dobrze się spina i ładnie, stopniowo prowadzi widza do finału, który daje dużo satysfakcji. Będzie kilka plot twistów i spektakularna rozpierducha w wykonaniu Bardzo Poważnie Wyglądającego Potwora. Serio. Potwór jest genialny. Jest w tym wszystkim absurd i rozmach, którego – mam jakieś takie wrażenie – WB się wcześniej może bało…? Mam nadzieję, że wreszcie zrozumieli, że warto twórcom pozwolić w spokoju robić filmy, a nie się wcinać ze swoimi złotymi radami, nakazami czy zakazami. Pokazała to już Liga Sprawiedliwości, a The Suicide Squad tylko podkreśla: filmowe uniwersum DC naprawdę nie musi być Marvelem. Bah, nie powinno być Marvelem. Pozwólcie scenarzystom i reżyserom robić te filmy po swojemu i nie bójcie się, jeśli wyjdzie niepodobnie do Marvela. Ludzie trochę tego właśnie oczekują.
Wiem, że nieco wątpliwości budzi wątek Harley i Luny, ale mi nie przeszkadzał. Rozwiązał się na tyle szybko, że nie zdążył znudzić, a dodatkowo spiął temat rewolucji z tematem potwora i samej misji Legionu Samobójców. No i pozwolił pokazać, że Harley jest – oczywiście, na swój sposób – rozsądniejsza i że toksyczna relacja z Jokerem czegoś ją nauczyła. Fajne to, nawet jeśli faktycznie stanowi mały przestój i mocno dynamicznej akcji.
Bardziej już miałabym zastrzeżenia do plot twista z samego początku: działałby lepiej, gdyby w materiałach promocyjnych człowiek nie miał już podanych bohaterów. Niestety, od razu wiadomo, że mamy zmyłkę. Właściwie to nie stanowi dużego problemu, niemniej byłoby zabawniej, gdyby widz przez chociaż krótki moment uwierzył, że oto naszymi bohaterami będzie Łasica, Kapitan Bumerang i reszta. Z drugiej strony, patrząc na to, jakie szambo wybiło przy okazji Władców Wszechświata, to może lepiej unikać jakichkolwiek zmyłek…

Proszę bardzo: pada deszcz i świeci słońce!
(źródło)
No i wizualnie całość jest też bardzo fajna: w przeciwieństwie do filmów Snydera, mamy tutaj kolory. Nawet kiedy pada deszcz, nadal jest przyjemnie dla oka. A mimo wszystko nie jest pstrokato czy pastelowo.
Oczywiście, za wyjątkiem Polka-Dot Mana, który z definicji wnosi nieco pstrokatości na scenę. Dużo rzeczy wybucha (od głów po całe budynki), a czasem mamy nawet bohaterów, którzy na te eksplozje nie patrzą. King Shark wygląda bez porównania lepiej niż nieszczęsny Killer Croc (który był tak okrutnym rozczarowaniem, och jej) z 2016 roku, a szczur Sebastian – przynajmniej częściowo – został zagrany przez prawdziwe szczury, co jest bezapelacyjnie zaletą.

Jest ładnie, efektownie, zabawnie i krwawo. Absurd goni absurd, ale między tym przewija się jakieś życie emocjonalne bohaterów, ich doświadczenia, które ich ukształtowały, ich systemy wartości. Wszystkie elementy zostały bardzo sprawnie sklejone w jeden film, który chętnie obejrzę jeszcze co najmniej raz. I trzymam kciuki, żeby filmowe DC kontynuowało dobrą passę.



No one likes a show-off.
Unless what they're showing off is dope as fuck.
Fuck. That's true.

wtorek, 10 sierpnia 2021

Tym razem bez Jokera: "Ptaki Nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn)"

(źródło)
Jeszcze na moment wrócę do uniwersum DC. Uniwersum, które – żeby nie było wątpliwości – znam głównie z kina i telewizji. Zdarzyło mi się przeczytać kilkanaście komiksów, jestem w trakcie przedzierania się przez wydaną swego czasu przez Eaglemoss Wielką Kolekcję Komiksów DC, ale mam pełną świadomość faktu, że to zaledwie kropla w morzu tytułów, które wszak wychodzą nieprzerwanie od bodaj 1938 roku. Historię Jokera i Harley Quinn znam więc raczej powierzchownie (i w sumie nie wiem, czy tutaj głównie nie bazuję na grze Arkham Asylum), ale nie trzeba szczególnego zgłębiania tematu, by wyraźnie widzieć jedno: ich związek był od początku patolą. Trudno mi to nawet nazywać związkiem czy romansem, bo jednak głównie było współuzależnienie i toksyczność (stąd zresztą nigdy nie kumałam fanartów sugerujących, jakoby sytuacja przedstawiała się sielsko i cukierkowo). I bardzo mnie ucieszyło, kiedy zobaczyłam, że wreszcie jakiś film porusza ten problem bez owijania w bawełnę. Bardzo mnie ucieszyło, że w Ptakach… nawet nie zobaczymy Jokera. Bardzo byłam ciekawa, jak sprawdzi się Harley jako samodzielna postać.

Właściwie dalej jestem ciekawa. Bo na razie, choć jej oblubieniec jest nieobecny na ekranie, to jednak Harley Quinn (Margot Robbie) wciąż widzimy w jego kontekście. Wciąż nie stoi na własnych nogach, tylko jest byłą dziewczyną Jokera. Wiem, oczywiście, że ten etap musiał znaleźć się w filmie i że – dla lepszego przedstawienia postaci – nie można było się po tym prześlizgnąć, ale przez to po seansie nadal do końca nie wiem, jaka jest Harley Quinn. Osiągnięto natomiast tyle, że jestem tego ciekawa i chętnie obejrzałabym ciąg dalszy Ptaków…, gdzie duch Jokera przestanie unosić się nad wszystkimi wydarzeniami.

(źródło)
A jeszcze inną sprawą jest to, że nie do końca przekonał mnie moment, w którym Harley ostatecznie zrywa z przeszłością i idzie naprzód jako wolna i niezależna jednostka – wiecie, nowy dzień, nowa ona. I w ramach tego „nowa ona”… podcięła sobie kucyki o parę centymetrów. Brakowało mi tu czegoś bardziej radykalnego. Czegoś, co rzeczywiście pokazałoby, że Harley nie chce mieć nic wspólnego z tym, co było. Jakiegoś takiego przytupu większego.
Aha, warto jeszcze nadmienić, że z ogromną radością oglądałam Harley w wydaniu starającym się zwrócić uwagę na jej osobowość, a nie na wypięty biust i mokry podkoszulek. W sumie nawet w scenie z mokrym podkoszulkiem nie miała niczego wypiętego – co, przyznaję, mocno mnie zaskoczyło. Chyba pierwszy raz widziałam tak nieprzeseksualizowaną Harley Quinn (może to zasługa tego, że za reżyserię wzięła się kobieta?) – odświeżające. A jej niebanalne ciuchy z pewnością robią wrażenie. I totalnie uwielbiam scenę, w której podczas ogólnej finałowej rozwałki następuje Związanie Włosów. Prawie uroniłam łezkę wzruszenia.

(źródło)
Oprócz Harley, mamy też galerię innych postaci, z których zdecydowanie najbardziej przypadła mi do gustu Renee Montoya (Rosie Perez) – chyba to zasługa tego, że ona jest, bardzo ogólnie rzecz ujmując, normalna. Bo dramy superbohaterów i superzłoczyńców mogą być oczywiście super wciągające, ale kiedy wśród nich trafi się konflikt związany ze zwykłą policjantką, dużo łatwiej zaangażować się emocjonalnie, skoro ta postać jest nam zwyczajnie bliższa. Nie wiem, jak to jest: rozstać się z arcyzłoczyńcą i uciekać przed całym miastem wkurzonych bandytów. Za to całkiem nieźle umiem wyobrazić sobie, jak to jest paść ofiarą dyskryminacji w pracy i być zmuszoną do przełknięcia faktu, że ktoś inny zgarnia profity za nasze dokonania. Historia zna aż za dużo takich przypadków, to się dzieje każdego dnia wokół nas. Dlatego wątek Renee uważam za szczególnie ważny, ciekawy, a ostatecznie – dość satysfakcjonujący.

Cała historia jest bardzo dynamiczna i widowiskowa, z całkiem fajną narracją, miejscami nawet zabawna – czuć podczas seansu, że ogląda się coś nieco szalonego, że nie powinno się wszystkiego brać na poważnie, choć w gruncie rzeczy problem poruszany przez film jest bardzo poważny i aktualny. Tylko o ile np. Wonder Woman momentami aż nazbyt łopatologicznie nawołuje, że hej, feminizm, emancypacja, równe prawa kobiet i tak dalej, o tyle tutaj te hasła prześlizgują się tylko gdzieś w tle, podczas gdy na pierwszym planie są kolorowe ciuchy, dużo przemocy i humor.
Aha, no i Bruce. W przyszłości chcę więcej Bruce’a!

(źródło)
Jakbym miała się czegoś jeszcze doczepiać, to byłoby to tłumaczenie tytułu. No bo skąd te „ptaki nocy”? O ile nie ma w słownikach informacji, że „prey” niekiedy może mieć znaczenie „noc”, o tyle ten przekład wydaje mi się trochę nietrafiony. No bo niby jakie „ptaki nocy”? Wiecie, jakie są ptaki nocy? Lelki i uszatki. A jeszcze z innych, to kosy i kwiczoły są aktywne nocami. Słowiki zaczynają śpiewać w okolicach północy, o trzeciej dołączają drozdy, rudziki czy świergotki. Czy to z nimi mają mi się kojarzyć bohaterki filmu? Jednak bardziej wymowne i adekwatne wydaje mi się tu oryginalne określenie „bird of prey”, które dobrze współgra z faktyczną treścią filmu. Wiem, że „ptaki drapieżne” nie brzmi może tak poetycko, ale hej – nigdzie nie jest powiedziane, że tytuł koniecznie musi być przetłumaczony. Myślę, że większość odbiorców tego filmu w razie czego umie obsłużyć Google Translate.

Słowem: można Birds of Prey bez bólu obejrzeć i nawet całkiem dobrze się bawić. Niczego mi nie urwało, ale było po prostu dobre. Rozbudziło ciekawość co do dalszych losów ekipy wojowniczych pań. Byłoby fajnie, gdyby WB pociągnęło to w takiej formie dalej, w miarę możliwości powstrzymując się od kolejnych rebootów, zmian castingowych i powiększania chaosu w uniwersum. I za to będę trzymać kciuki.




I underestimated you and I'm sorry.
I'm used to it.

środa, 4 sierpnia 2021

"Czarnobyl" - nie, nie ten dobry

(źródło)
O ile dobrze policzyłam, to mój trzeci wpis o Czarnobylu. Pierwszy, czyli parę słów o Czarnobylskiej modlitwie Swietłany Aleksijewicz, popełniłam w 2014 roku – jak widać więc, jest to temat nadal niezmiennie żywy i inspirujący. Chociaż tym razem chyba nie tyle twórców zainspirowała do czegokolwiek sama katastrofa z 1986, ile świetny serial HBO. Ale po kolei.
W 2019 roku wspominałam o tym, że Rosjanie bardzo źle odebrali amerykańską produkcję i zapowiedzieli, że nakręcą własną wersję tej historii – wersję, w której pokażą, jak to było naprawdę. W której pokażą, jak agent CIA szpiegował w elektrowni.
No i, kurde, pokazali…
Znaczy okej – wydaje mi się, że zrezygnowali z pomysłu amerykańskiego szpiega. A w każdym razie nie zauważyłam takiego wątku. Ale, jeśli mam być szczera, mam niejasne wrażenie, że w pokazywaniu „prawdziwej historii” katastrofy czarnobylskiej zrezygnowali z bardzo wielu pomysłów. Takich jak na przykład, nie wiem, walka ze skutkami tej katastrofy albo sięgnięcie po dosłownie jakąkolwiek historyczną postać, która miała swój wkład w wydarzenia tamtych tygodni, nie wspominając już o pokazaniu, co w ogóle doprowadziło do wybuchu. Najwyraźniej Elena Ivanova i Aleksiej Kazakov, scenarzyści rosyjskiej produkcji, zgodnie uznali, że to nie są istotne elementy tej opowieści. Nie są, gdyż najważniejszy jest Dzielny Strażak.

Dzielny Strażak imieniem Aleksiej Karpuszin (Danila Kozlovsky – zarazem odpowiedzialny za reżyserię) właśnie odchodzi na emeryturę i chce się zejść na powrót z Olgą (Oksana Akinszina), z którą niegdyś coś go łączyło. I wtedy dochodzi do wybuchu, Aleksiej początkowo trochę się miga, że on przecież na emeryturze już jest, ale ostatecznie oczywiście postępuje jak należy i dołącza do strażaków uwijających się przy rozrastającym się pożarze. Cały czas jednak uwaga zarówno jego, jak i widzów (bo to z jego perspektywy obserwujemy wydarzenia) skupia się mniej na elektrowni, a bardziej na Oldze i jej dziesięcioletnim synu, imienniku strażaka. Kilka razy się tak schodzą i rozchodzą, dzieciak choruje, więc trzeba go zabrać do lepszego szpitala i tak dalej. Ot, zupełnie kameralna historyjka z Czarnobylem jako takim mało istotnym tłem.
I jeszcze gdyby to faktycznie była kameralna, osobista historia trojga ludzi, którzy znaleźli się w tej strasznej i niezwykłej sytuacji, to byłoby pół biedy. Co więcej, to mogłoby być ciekawe. Tylko że tak naprawdę nie mamy tu trojga ludzi, tylko trzy kukiełki, które nie budzą żadnych emocji. Ani się im nie współczuje, ani nie kibicuje. I to chyba nawet nie jest kwestia jakiegoś dramatycznie złego aktorstwa, tylko po prostu te postacie są bardzo słabo napisane.

Bohaterowie jeszcze w Krainie Szczęśliwości
(źródło)
Przy czym żeby nie było: to nie jest jakiś przeokrutnie zły film. Widziałam wiele gorszych. Mam wrażenie, że jednym z problemów 
Czarnobyla jest jego czas powstania: tak pi razy drzwi ćwierć wieku za późno. Bo przecież bardzo dobrze znamy te wszystkie filmy o przystojnych, dzielnych bohaterach, którzy jedną ręką dokonują bohaterskich czynów, drugą zdobywają miłość życia, a to wszystko na tle powiewającej nad nimi amerykańskiej flagi. Tylko że Pearl Harbor miało premierę w 2001 roku, a Armageddon w 1998. I już wtedy zostały obsypane z jednej strony Oscarami, z drugiej zaś – Złotymi Malinami.
Tylko czy to za sprawą umiejętności twórców, czy budżetu, czy charyzmy aktorów, te produkcje mimo wszystko bardzo często były bardzo angażujące. Tak, człowiek widział ten nachalny patriotyzm, widział trzeszczący banał wątków miłosnych i dziury fabularne, ale to nie przeszkadzało aż tak.
Wtedy.
Bo obecnie te hity sprzed dwudziestu czy dwudziestu pięciu lat ogląda się z uśmiechem politowania, jakie to było głupkowate. Jaki widz był głupkowaty, że go to jarało.
I tu, cali na biało, wkraczają Rosjanie. I dają nam dzieło całkowicie anachroniczne, w dodatku nawet abstrahując od tego, niezbyt dobrze zrealizowane. A co gorsza, robią to dwa lata po tym, jak świat zobaczył świetny i przejmujący serial na ten sam temat. Któż mógł pomyśleć, że widzowie będą porównywać te dwa tytuły?

Dzielny Strażak (źródło)
A porównywanie ich to już jest rzeczywiście kopanie leżącego. Film Danily Kozlovskiego nie mówi nic o niczym tak naprawdę. Nie mówi nic o ludziach, bo nie widzimy tam prawdziwych ludzi z krwi i kości. Nie mówi nic o katastrofie, bo nie skupia się ani na przyczynach wybuchu, ani na przebiegu gaszenia pożaru i powstrzymywania promieniowania, ani na pociągnięciu do odpowiedzialności właściwych osób.
Och tak, pojawia się w którymś momencie dialog: Aleksiej pyta kolegę, co spowodowało wybuch. Kolega odpowiada: „ludzie”. Aleksiej pyta dalej: „jacy konkretnie ludzie?” A kolega na to: „a czy to ważne?” Potem milczą znacząco i to koniec tematu, pozamiatane. Aha, a całość odbywa się w trakcie misji odpompowania wody spod reaktora, która to misja sama w sobie faktycznie miała miejsce, ale jej przebieg wyglądał zupełnie inaczej. Więc brawo, filmie – pokazałeś jedną rzecz z całej akcji gaśniczej i zabezpieczającej, a i tak zrobiłeś to źle. Paradoksalnie, w obrazie Kozlovskiego wtedy właśnie ginie jeden z głównych bohaterów, podczas gdy w rzeczywistości misja ta – o dziwo! – zakończyła się bez ofiar.

Okej, żeby nie było: scena narady
była w sumie fajna (źródło)
Zresztą, kiedy tak myślę o tej scenie, to jest nawet dość przykre: trzech gości (Walery Bezpałow, Aleksiej Ananenko, Borys Baranow) zanurkowało pod podstawę reaktora, żeby otworzyć dwa zawory, co pozwoliło na pozbycie się resztek wody ze zbiorników rozbryzgowych. Zrobili robotę i wyszli z tego cało – wow, taki sukces, coś niesamowitego. Co robi film? Usuwa ich z całej tej historii. Po kogo oni obchodzą, kiedy można tam wrzucić fikcyjnego głównego bohatera i zrobić jakąś wzruszającą scenę albo ze dwie.
I jak się teraz nad tym zastanawiam, to jest chyba największy grzech Czarnobyla. Nie anachronizm, nie brak charyzmatycznych bohaterów i już nawet nie pominięcie większej części tej historii. Super słabe jest to kompletne zlanie prawdziwych bohaterów, którzy się tam dwoili i troili, żeby zabezpieczyć teren i ogarnąć jakoś tę sytuację. Przykro mi, Danila, ale muszę podtrzymać to, co pisałam dwa lata temu: potrzeba było Amerykanów, żeby pokazać heroizm ludzi radzieckich. Bo ty i twój Dzielny Strażak spieprzyliście to.

Te film jest tak zwyczajnie słaby. Nie wiadomo, po co w ogóle powstał, ale wiadomo, że to było zbędne.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...