poniedziałek, 31 marca 2014

Fraa w czytelni (74) - "Gwiezdny chirurg"

Autor: James White
Tytuł: Gwiezdny chirurg
Tytuł oryginału: Star Surgeon
Tłumaczenie: Radosław Kot
Miejsce i rok wydania: Poznań 2002
Wydawca: Rebis

A to było tak: miałam się odchamiać. Do teatru iść i wogle. Ale jakoś tak się złożyło, że była ładna pogoda, toteż stwierdziliśmy, że w sumie teatr nie zając, a taką pogodę i słoneczko to można by wykorzystać, żeby pogmerać w ziemi i kwiatki zasiać. No więc kwiatki są zasiane, a ja miałam dość dużo czasu, żeby łyknąć w tym miesiącu jeszcze jedną książkę.

Gwiezdny chirurg to drugi tom cyklu „Szpital kosmiczny” – i przyznam, że wspomnienie pierwszego tomu sprawiło, że moje oczekiwania nieco się rozminęły z tym, co zaoferowała mi lektura. Po pierwsze: to jest powieść. Serio – nie wiedziałam. Pierwszy tom to pakiet luźnych opowiadań, mniej lub bardziej lekkie historyjki o różnych dziwnych przypadkach w galaktycznym szpitalu. I Gwiezdny chirurg zaczyna się podobnie, więc przez długi czas moja czujność tkwiła w zupełnym uśpieniu. Im dłużej jednak czytałam, tym wyraźniej zauważałam, że to opowiadanie jakoś zupełnie nie chce się skończyć – i gdzieś w połowie książki dojrzałam do przyznania przed samą sobą, że oto mam do czynienia z powieścią.
Powieścią, w której zresztą mamy bardzo fajnie nabudowany klimat: zaczyna się bowiem właśnie od takiego ciekawego przypadku na wzór opowiadań z pierwszego tomu, potem wchodzi nam próba leczenia bez porównania większej zbiorowości, później nie do końca pożądane konsekwencje tych działań, by wreszcie wylądować w środku międzygwiezdnego kotła, chlapiącej krwi i rozdartych statków kosmicznych. Zmiany są stopniowe, niemal niezauważalne, ale koniec końców bardzo skutecznie angażujące czytelnika w opisywane zdarzenia. Wraz z pogłębianiem się kryzysu w szpitalu, pogłębia się kryzys głównego bohatera, Conwaya – to znaczy „kryzys” to zasadniczo złe słowo. Chodzi o zmęczenie. Zmęczenie starszego lekarza świetnie odzwierciedla ogólną sytuację: najpierw po prostu leczy jednego pacjenta. Potem ma sporo roboty, bo usiłuje rozkminić tajemnicę choroby całej społeczności, a potem stopniowo stwierdza, że generalnie sen jest dla słabych. Prawdę mówiąc, od któregoś momentu sama chciałam do Conwaya wołać, żeby wreszcie się gdzieś przekimał, bo niemal czułam ten ciężar powiek i narastające nieogarnianie własnych kończyn. Wszystko to jest jakieś takie sugestywne i wciągające. Owszem, doktor jest nieco przesadzony w byciu najlepszym we wszystkim superbohaterem, ale ta jego bohaterskość jest opakowana na tyle zgrabnie w cały ten znój i dość choleryczny charakter, że łyka się to bez problemu.

Mimo coraz cięższego klimatu, praktycznie przez cały czas w powieści przewija się delikatny humor, choć czasem podszyty zmęczeniem, czasem w zasadzie niekontrolowany, ale jest – celuje w tym zresztą mój ulubiony bohater, O’Mara, naczelny psycholog szpitala. O’Mara ledwo przypomina tamtego wrażliwego osiłka z pierwszego opowiadania pierwszego tomu – ale wyewoluował do dość wiarygodnego, wiecznie cynicznego i szorstkiego gościa, który opiernicza ludzi niemal bezwiednie, przyzwyczajony do tego długoletnią praktyką. I robi to nawet w momentach, kiedy w zasadzie nie ma ku temu powodów.
Jeśli chodzi o bohaterów, tak naprawdę moim jedynym zgrzytem była pielęgniarka, Murchison. Właściwie nie chodzi mi o nią samą, nawet jeśli moim zdaniem pod koniec jej charakter został totalnie skopany (przez całą powieść buduje się nam obraz kompetentnej, silnej i rozsądnej pielęgniarki, by ją na koniec rozkleić i uwiesić w ramionach oblubieńca? Serio?). Po prostu moim zdaniem cały związany z nią wątek jest idiotyczny.
Dostajemy bowiem wątek miłosny. To znaczy taki kulawy, bo polegający bardziej na wielostronicowej tęsknocie Conwaya do Murchison, ale tu i ówdzie nabierający realniejszych kształtów. To nie tak, że marudzę na wątki romansowe. Po prostu ten tutaj jest przypięty zupełnie niepotrzebnie. I jeszcze nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ktoś usiłuje czytelnikowi wmówić, że ten wątek jest istotny. I że to jakieś super wielkie uczucie, bo myśl o pielęgniarce pozwoliła doktorowi dokończyć operację. Och, c’mon, kogo chcecie nabrać? Za każdym razem, kiedy pojawia się jakaś „miłosna” refleksja o Murchison, polega to tak naprawdę na zachwytach, że ma fajne cycki. Nawet w ich rozmowach jedyne, co Conway jest w stanie z siebie wyłuskać, to że laska jest piękna. Dzięki takiemu ujęciu tematu, po przeczytaniu powieści nadal nie wiem nic o charakterze pielęgniarki, o jej atutach (poza tym, że jest lachonem), pragnieniach, poczuciu humoru, historii… nie wiem o niej dosłownie nic. Nie kupuję jej jako głównej bohaterki ani jako obiektu westchnień, bo – moim zdaniem – zupełnie nie ma do czego wzdychać. Choć nie wykluczam, że na moją ocenę tego wątku i tej postaci rzutuje w jakiś sposób moja płeć. Może męskiego czytelnika Murchison faktycznie jakoś zauroczy.

Skoro już wspominam o wątpliwościach, ciągle nie mogę zrozumieć, dlaczego namiętnie używa się w powieści słowa „rasa” na określanie istot z innych planet. Jeśli dobrze rozumiem, „rasa” to podział w obrębie jednego gatunku, a więc na przykład rottweiler i pekińczyk, arab i shire i takie tam. Człowiek, szympans i delfin to nie są różne rasy – tym bardziej więc człowiek i tralthianin!

Warto jeszcze podkreślić, że dostajemy wojnę widzianą z perspektywy personelu szpitala. To jest bardzo ciekawa perspektywa, szczególnie jeśli szpital jest dość specyficzny. Nie ma tak naprawdę dużo bitew – niektóre są wręcz skwitowane jednym zdaniem, typu „Walki trwały pięć dni”. Nieco mięsa czytelnik dostaje dopiero pod koniec. Nie zmienia to faktu, że tę wojnę czuć w powietrzu. Czuć tę narastającą nerwowość, są coraz gęściej napływający pacjenci, w zależności od fazy wojny różny jest ich skład osobowy, w dodatku szpital boryka się z coraz poważniejszymi problemami – a, jak wspomniałam: to specyficzny szpital, międzyplanetarny. Na jego niemal czterystu poziomach uwijają się istoty o rozmaitej budowie fizycznej, posługujące się różnymi językami i mające różne środowiska naturalne.

Powieść czyta się naprawdę przyjemnie i bardzo szybko. Bohaterowie dają się lubić (prawie wszyscy), akcja pędzi właściwie ani na chwilę nie zwalniając, historia wciąga, a nawet tu i ówdzie zaskakuje. Nawet w momentach, w których byłam całkowicie pewna, że znam rozwiązanie jakiejś zagadki, okazywało się, że jednak prawda wygląda inaczej. Gwiezdny chirurg po prostu zachęca do czytania kolejnych tomów.


Wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane




– Proszę nie robić min, jakby pan oberwał w łeb czymś ciężkim, bo naprawdę panu przyłożę! – rzucił z irytacją O’Mara. – Chyba rozumie pan, że gdy przybędzie flota Imperium, w Szpitalu nie może być ani pacjentów, ani żadnego cywilnego personelu, który nie zgodziłby się zostać na ochotnika. Ani w ogóle żadnej osoby, niezależnie od stanowiska czy rangi, która znałaby szczegółowe koordynaty dowolnej planety Federacji. Na dodatek ma pan już trochę wprawy w pomiataniu pułkownikiem Korpusu, więc nawet perspektywa wydawania poleceń swoim przełożonym nie powinna pana przerażać…

sobota, 29 marca 2014

ZaFraapowana filmami (97) - "Star Trek: The Undiscovered Country"

Iiii ostatni z pełnometrażowych Star Treków spod znaku Oryginalnej Serii. Do napisania o nim zbierałam się dość długo, bo prawdę mówiąc wciąż do końca nie wiem, jak mam się do niego ustosunkować. Nie podbił mnie – to na pewno. Z drugiej strony, na pewno był lepszy od swojego poprzednika. Do reżyserii wrócił Nicholas Meyer, odpowiedzialny za The Wrath od Khan – i to by w sumie wiele wyjaśniało: film jako taki zły nie jest. Po prostu ma sporo luk i… i nie przekonuje. Tak jak Khan był zupełnie nieprzekonującym antagonistą, tak i tutaj główny problem budzi sporo wątpliwości i zasadniczo jest dość mocno niezgodny z serialem.

SPOILERY, KOMU SPOILERY?

Przede wszystkim chodzi mi o Klingonów: z jakiegoś dziwnego powodu wszyscy uważają, że Klingonom nie można ufać i że oni są fuj i trzeba ich spacyfikować, wykorzystać okazję, że akurat są osłabieni i zdmuchnąć z powierzchni Galaktyki. Tak przynajmniej twierdzi sporo wysoko postawionych osób z Gwiezdnej Floty.
Dziwne?
A jakże! Po pierwsze, o Klingonach można zapewne powiedzieć całkiem sporo i nie wszystko będzie do końca pozytywne (no, chyba że mówiłabym to ja – fanka Klingonów), ale zupełnie nie pasuje mi do nich „nie można im ufać”. Jeśli dobrze ogarniam, jest to rasa honorowych wojowników, którzy owszem, zawsze i wszędzie szukają zaczepki, bo walka to ich żywioł, ale nigdy by nie bawili się w jakieś spiski. Najbardziej zbliżona do spisku rzecz, na jaką się zdobyli, to dyplomatyczne przepychanki Krasa i Kirka we  Friday’s Child czy dostarczanie broni w A Private Little War. Przy czym ani jedno, ani drugie tak naprawdę żadnym spiskiem nie było, tylko prostymi interesami. Bo Klingoni nie spiskują. To nie leży w ich naturze. Są jak Predatorzy.
Z drugiej strony, zadziwia stanowisko szych z Gwiezdnej Floty: od zawsze Federacja była nastawiona na pokojową eksplorację kosmosu, tyle było gadania o tym, że ludzie od trzech stuleci nie mieli wojen, bo zrozumieli, że to głupota, Kirk zresztą przecież zawsze latał na pokojowe misje, mieli te swoje dyrektywy i tak dalej: a tutaj nagle okazuje się, że połowa Gwiezdnej Floty chce dokonać kosmoholocaustu? To po prostu nie pasuje. To zaprzecza wszystkiemu, co było mówione wcześniej. Sprawia, że widz zaczyna sympatyzować z Klingonami, bo ludzie to szuje. Jakkolwiek z kolei Klingoni to straszne pierdoliny, bo – jak na takich wielkich wojowników – byli dziwnie bezradni na własnym statku, kiedy wyłączono sztuczną grawitację: nie mieli przy sobie broni, nie umieli się poruszać, tylko lewitowali, podrygując łapkami. To było złe.
Niedobrze, że te dwa elementy przeinaczono, bo (cóż, dla mnie przynajmniej) to jedne z ważniejszych zasad rządzących startrekowym uniwersum.

kadr z filmu (czyli: gdzie jest Spock?)
Dobrze natomiast, że bohaterowie wreszcie trochę wrócili do swoich charakterów po tym, co było w The Final Frontier. Kirk nie jest już rozhisteryzowanym dzieciuchem, a – co najlepsze – przywrócili McCoyowi poczucie humoru. Wreszcie, po tylu filmach. Jedynym mankamentem było nazwanie Kirka karierowiczem – to znaczy równie dobrze ktoś, próbując go obrazić, mógłby powiedzieć… nie wiem… „ty czarnuchu”. To po prostu nie ma z nim nic wspólnego. Zresztą, nawet w filmie w jednym zdaniu mieliśmy bardzo wdzięczną sprzeczność: „niesubordynowany karierowicz”. Że co proszę? Niesubordynowany, jeśli dobrze rozumiem, to taki, co ma priorytety inne niż dowództwo i od czasu do czasu stwierdza, że te jego są ważniejsze. Karierowicz zaś to ktoś, kto żyje dla kariery – czyli nie ma własnych wartości, a zrobi wszystko, żeby awansować. Wazeliniarstwo i gorliwe wypełnianie rozkazów included. Zresztą, akurat Kirk jako „karierowicz” pokazał się już w przeszłości, kiedy zrobił dosłownie co się tylko dało, żeby zostać zdegradowanym ze stopnia admirała i był zachwycony, że został z powrotem tylko kapitanem.
Jedna jeszcze rzecz mnie trochę… można powiedzieć, że zniesmaczyła: przyjrzyjmy się, czego dokonuje w filmie Kirk: gorliwie namawia Gwiezdną Flotę do wojny (ten pokojowy Kirk!), przyjmuje Klingonów na przeraźliwie niezręczną kolację, schlewa wszystkich romulańskim ale, potem daje się aresztować, wysłać do kopalni, gdzie daje się wyprowadzić Martii, a potem pozwala się teleportować Spockowi, a potem… ach tak, w ostatniej chwili rzuca się na ratunek prezydentowi – powiedzmy, że jest to jakieś działanie… choć bądźmy szczerzy: snajper chyba okrutnie spudłował, bo z tego co widziałam, Kirk dopiero zaczynał skakać, a prezydent stał bez ruchu na swoim podeściku, kiedy strzał minął go po prawej.
kadr z filmu (Enterprise leci w stronę
zachodzącego Słońca. Still majestic)
A co robi Spock? Organizuje tę misję, wierząc w możliwość pokojowego współżycia ludzi i Klingonów; kieruje akcją ratunkową Kirka, prowadzi śledztwo, przygotowuje z McCoyem torpedę, która wreszcie będzie skuteczna na Bird of Prey, Wydobywa od Wolkanki tajemnice spisku. Mówiąc oględnie: odwala całą robotę. To jest film o Spocku, a nie o Kirku. Kirk w nim nic nie robi, pozwala tylko sobą miotać, jak komu wygodnie. Niemniej w finałowej scenie, po bohaterskim uratowaniu prezydenta i całej konferencji pokojowej, to właśnie jemu przypada cała chwała. Dlaczego? Przecież to skrajnie niesprawiedliwe. Jego zasługa w tym wszystkim jest minimalna!

Ale wbrew pozorom, film miał sporo dobrego, dzięki czemu oglądało się go przyjemnie. Jak wspomniałam, McCoy odzyskał poczucie humoru, dzięki czemu na przykład w czasie rozprawy mógł rzucić żarcikiem, który docenili nawet Klingoni. W ogóle było sporo humoru: począwszy od wspomnianej już kolacji z Klingonami, która była zabawna w swojej niezręczności. Załoga Enterprise miała sporo fajnych momentów, jak dialog z klingonami po klingońsku, dialogi przy okazji sabotowania rozkazów, czy ogólna konsternacja i wiszący w powietrzu wybuch śmiechu, kiedy Wolkanka zaczęła cytować regulamin. Dzięki temu jestem skłonna zupełnie wybaczyć wykładanie się na szczegółach typu: czy zmiennokształtny nie powinien jednak podlegać prawu zachowania masy…? Dlaczego Martia zamieniająca się w różne dziwne stwory ma nadal swój głos, a zamieniona w Kirka – Kirkowy? Niemniej jest to taka raczej lekka historyjka, która w sumie nie zapada szczególnie w pamięć. Niby treść jest bardzo poważna, bo przecież chodzi o ratowanie gatunku, pokój w Galaktyce, a także o koniec kariery znanej nam załogi – w końcu są tuż przed emeryturą. Zresztą, podobała mi się rozmowa Kirka i Spocka, w której Spock pytał, czy to możliwe, że stali się już tak starzy, że są nikomu niepotrzebni. Smutne to. Ale to wszystko nie zmienia faktu, że film nie robi takiego wrażenia jak The Motion Picture. Nie czuć tego zagrożenia dla Gwiezdnej Floty ani dla kogokolwiek innego. To po prostu opowieść o ostatniej przygodzie załogi Enterprise, koniec końców dość melancholijna i z ładnym zakończeniem, ale zupełnie niepotrzebnie wypełniona jakimś rozdmuchanym problemem opartym na przeinaczeniach w najważniejszych elementach świata. Tak czy owak, można obejrzeć – stanowi ładne domknięcie historii załogi, która wreszcie godzi się z nieuniknionym.

Aha – przydupasem pana Sulu jest Christian Slater.




– Panie Scott, rozumiem, że ma pan problemy z napędem warp. Jak dużo czasu potrzebuje pan na naprawę?
– Z napędem jest wszystko w porządku.
– Jeśli wrócimy, spiskowcy znajdą sposób na pozbycie się dowodów i już nigdy nie zobaczymy kapitana i doktora McCoya żywych.
– To może potrwać tydzień, sir.

– Dziękuję.

czwartek, 27 marca 2014

Fraa w czytelni (73) - "Fontanny raju"

Autor: Arthur C. Clarke
Tytuł: Fontanny raju
Tytuł oryginału: The Fountains of Paradise
Tłumaczenie: Radosław Kot
Miejsce i rok wydania: Kraków 2010
Wydawca: vis-à-vis/Etiuda

Po wątpliwej satysfakcji płynącej z lektury Ostatniego władcy Pierścienia, potrzebowałam odmiany. Czegoś, do czego miałam pewność, że będzie fajne. Ciekawe, dobrze napisane, przemyślane, z logicznym ciągiem przyczynowo-skutkowym. Sięgnęłam sobie więc do Clarke’a, bo Clarke zawsze dobry.
Fontanny raju to jedna z jego najsłynniejszych powieści, zaraz za Odyseją kosmiczną i Spotkaniem z Ramą. Nagrodzona Hugo i Nebulą, wykorzystuje stosunkowo świeży wówczas pomysł skonstruowania ogromnej kosmowindy. Sam pomysł więc od razu mnie urzekł – mam zresztą do niego sentyment, bo sama wymyśliłam kosmowindę mając jakieś dziesięć lat (jak każde normalne dziecko, zaraz po dinozaurach wpadłam w fazę fascynacji kosmosem). To znaczy moim pierwotnym pomysłem była winda z Ziemi na Księżyc, ale ponieważ jedno i drugie cholerstwo się rusza, ostatecznie poprzestałam na orbitach. Zaraz… Jak to było? Wielkie umysły myślą podobnie? Rech rech rech…
W każdym razie po Fontanny raju sięgałam spokojnie i przekonana o pozytywnych wrażeniach.

Żeby nie było: wrażenia są ze wszech miar pozytywne! Po prostu spodziewałam się czegoś nieco innego, niż otrzymałam. Przede wszystkim: tytułowe „fontanny raju” wcale się nie pojawiają w głównym wątku, tylko w historycznej opowieści o Kalidasie, królu Taprobane – jego panowanie co prawda nie trwało długo, ale koncentrowało się wokół stworzenia wokół swojego pałacu rajskiego ogrodu – oraz godnego bogów nieba na szczycie świętej góry. I przyznam, że jakiś czas mi zajęło, nim udało mi się połączyć historię Kalidasy z historią inżyniera Vannevara Morgana i jego marzenia o windzie do nieba. Właściwie dopiero kiedy sobie zaczęłam bazgrać na kartce, rozmyślając nad tą notką, doznałam olśnienia, po którym, jeśli mam być szczera, książka od razu podoba mi się bez porównania bardziej. Przedtem były to trzy różne opowieści i, choć każda z nich na swój sposób była wciągająca, nie widziałam w tym jakiejś myśli przewodniej – teraz ją widzę. I widzę, że te trzy opowieści to prawdę mówiąc jedna opowieść, historia pewnego marzenia, pokazana w trzech różnych momentach jego istnienia.
Ano właśnie: w streszczeniach w internetach widziałam głównie tyle, że dwudziesty czwarty wiek, inżynier buduje windę prowadzącą na orbitę geostacjonarną, wizja ludzkości rozpoczynającej ekspansję w kosmos. Tak, bez wątpienia jest to jakaś prawda i można to znaleźć w powieści Fontanny raju. Jeśli ktoś by mnie pytał jednak o zdanie (a wiem, że nikt by tego nie zrobił, ale po to właśnie założyłam bloga), jest to przede wszystkim opowieść o marzeniu. Marzeniu, które towarzyszyło ludzkości od zarania. Każdy próbował zrealizować je na swój sposób. W przypadku Kalidasy marzenie o dotknięciu nieba było mocno nacechowane religijnie. Dwa tysiąclecia później, ma się rozumieć, religia zeszła na dalszy plan, a miejsce, które niegdyś mieli zamieszkiwać bogowie, teraz zamieszkują obce cywilizacje, tajemnica i bezkres. Ale marzenie wciąż jest to samo – różni się w detalach.
Ale wspomniałam o tym, że to trzy opowieści, a wymieniłam tak naprawdę tylko dwie. Otóż, obok historii Kalidasy i Morgana, jest jeszcze trzecia, najbardziej wysunięta w przyszłość: o Gwiezdnym Szybowcu. Nie będę o nim pisać więcej, żeby nie spoilować, ale powiem tylko tyle, że dla mnie to po prostu finalna faza rozwoju wciąż tego samego marzenia.

Do powieści jednak musiałam w jakiś sposób się dostroić. Na początku nawet nieco mnie nużyła i zastanawiałam się, czemu akurat ta jest taka słynna. Teraz, im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej staje się to dla mnie oczywiste. Ale tak naprawdę Fontanny raju wciągnęły mnie dopiero jakoś w połowie. Wcześniej było w porządku, ale bez przesady. Brakowało mi tego, z czym wcześniej miałam do czynienia w twórczości Clarke’a: zgłębiania jakiejś tajemnicy (monolitu, Ramy, świata poza obrębem Miasta itp.), śmiałego i optymistycznego spojrzenia w przyszłość ludzkości, wreszcie natłoku niesamowitych opisów. Miałam wrażenie, że powieść koncentruje się raczej na bohaterach, a – jak już wspominałam – bohaterowie Clarke’a, mimo że teoretycznie nie potrafię wskazać żadnego konkretu, który by za tym przemawiał – są dla mnie jacyś obcy i sztuczni. Choć przecież nigdy nie są wyidealizowani. Ale mam wrażenie, że nawet ich wady, humor i odruchy są w jakiś sposób wystudiowane.
Cóż – opisów, rzeczywiście, nie ma tak dużo jak w Odysejach kosmicznych czy w Spotkaniu z Ramą. A raczej nawet jeśli są, to nie robiły na mnie aż takiego wrażenia, jako że dotyczyły niesamowitości znajdujących się tu, na Ziemi. Dopiero pod koniec narrator zabrał czytelnika ponad chmury i nie będę ukrywać: była to moja ulubiona część powieści.

Ostatnią rzeczą, której nie mogę pominąć, jest posłowie. Sir Arthur C. Clarke to chyba jedyny autor, u którego tak chętnie czytam wstępy, posłowia i wszystkie odautorskie notki, niebędące samą powieścią. Tutaj, jak zresztą można się spodziewać, mamy drobne sprostowania odnośnie miejsca akcji, tajemniczej wyspy Taprobane i góry Sri Kanda, a także zarys historii kosmowindy – kto, gdzie i kiedy na to wpadł, gdzie opublikował i z jakim odzewem spotkała się ta wizja. Po pierwsze, w tych dopiskach widać doskonałe przygotowanie autora (co akurat nie jest zaskoczeniem – c’mon, to Clarke, a nie jakiś pisarzyna, co to jara się kosmosami!). Po drugie, było mi nadzwyczaj miło przekonać się (po raz kolejny), jak gruntownie przemyślaną rzecz czytam – błoga odmiana po Ostatnim władcy Pierścienia
Jednocześnie w powieści jest sporo drobnych zaskoczeń i delikatnego humoru – wszystko to sprawia, że Fontanny raju naprawdę będę bardzo dobrze wspominać i bardzo się cieszę, że się z tą książką zaprzyjaźniłam.


Wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego "Eksplorując nieznane".



Morgan z zakłopotaniem przyjął do wiadomości, że oni już chyba wiedzą. Parę sekund milczenia potwierdziło jego domysły. Morgan pomilczał jeszcze chwilę, aby i oni dowiedzieli się, że on wie, co oni wiedzą. Ostatecznie wszyscy poczuli się w pełni doinformowani, chociaż nikt nie miał najmniejszego zamiaru kiedykolwiek wspomnieć o tym głośno.

niedziela, 23 marca 2014

ZaFraapowana filmami (96) - "Star Trek: The Final Frontier"

No dobrze. Tym razem Leonard Nimoy schodzi ze swojej miejscówki za kamerą (na której, moim zdaniem, sprawdził się naprawdę ładnie – nie wybitnie, ale jego filmy są przyjemne i dają sporo frajdy przy oglądaniu) i robi miejsce dla samego Shatnera. Czas się przekonać, jak wyjdzie opowiadanie Kirka o Kirku.

BĘDZIE DUŻO SPOILERÓW.

Smutna prawda jest taka, że już początek filmu nie nastraja optymistycznie. Scena na pustyni przypomina trochę Lancelota pędzącego na odsiecz damie w opresji, z kolei wątek Kirka i przyjaciół na biwaku… no cóż. Z jednej strony jest Kirk, który zachowuje się jak kretyn. Z drugiej jest Spock, który chyba wziął na siebie ciężar bycia Elementem Komicznym i jest to przykre. Odrzutowe buty… cóż, uważam to zwyczajnie za wstawkę od czapy. Nigdy wcześniej nie pojawiła się tego typu technologia. I zresztą jeśli mam być szczera, nawet gdyby była, to wsadzenie jej w buty wydaje mi się skrajnie głupie. Przyzwoity jet-pack – dobra. Ale buty? Czy utrzymanie się w nich w pionie nie jest cholernie trudne? No nieważne… buty będą prawdziwym problemem dopiero później. Wrócę jeszcze do Kirka: ok., rozumiem przesłanie (zresztą trudno go nie zrozumieć – kapitan wszystko łopatologicznie nam wyjaśnia), ale nawet wiara w przyjaźń i mistyczna wiedza dotycząca własnej śmierci nie stanowi usprawiedliwienia dla zupełnie głupiego narażania życia. Przyjaciele nie są zobowiązani do pilnowania non-stop jednego koleżki, no i wypadałoby szanować ich wrzody żołądka. Zwalanie na nich całej tej odpowiedzialności jest po prostu świństwem.
I, jeśli mam być szczera, w ogóle Kirk jest największym problemem tego filmu. Nie przeczę, ma ze trzy lepsze momenty (jeden z awaryjnym lądowaniem plan B, drugi, kiedy wykrzykuje Sybokowi, że potrzebuje swojego bólu i że to ten ból sprawia, że Kirk jest tym kim jest – w zasadzie cały wywód trochę trąca banałem, ale został ładnie zaprezentowany, no i cytat, który mnie totalnie urzekł: "Zabierzcie to światło z mojej twarzy!"), ale głównie zachowuje się jak rozkapryszony, egoistyczny dzieciak, którego ktoś powinien przełożyć przez kolano, żeby się w końcu ogarnął. To po prostu nie jest ten Kirk, którego znaliśmy przedtem. Najbardziej znamienny moment? Kiedy tłucze się z Sybokiem, a broń ląduje w rękach Spocka. Totalnie nie wierzę, że dawny Kirk tak by się zachowywał. O ile pamiętam, ludzie w XXIII wieku szanują życie i tak dalej. Nie uznają kary śmierci, a fazery mają wiecznie na ogłuszanie. Celowe zadanie komuś śmierci zawsze było czymś dużym. Dodatkowo trzeba pamiętać o tym, że przecież w tamtym momencie już wszyscy wiedzieli, że Sybok nie zamierza nikogo zabijać, że w ogóle nie chce wyrządzać nikomu krzywdy, tylko chce gdzieś polecieć. Jak na startrekowe realia, strzelenie w tamtym momencie do Syboka byłoby aktem barbarzyństwa i zasługiwałoby na potępienie – zupełnie abstrahując od więzów pokrewieństwa.
kadr z filmu (no dobrze - oni byli zabawni)
Dobrze, jeszcze bym zrozumiała, że Kirk kazał strzelać w afekcie. Ale całe jego późniejsze zachowanie? Nazwanie Spocka zdrajcą, strzelanie fochem jak stąd do Azerbejdżanu, z przytupem i kolorowym wiatraczkiem? Zdrajcą, na litość Jeżusia! – to nie jakieś błahe przekomarzanki, tylko bardzo poważny zarzut przecież! A potem dzika pretensja, że to nie może być brat, bo Spock nie ma brata. Przepraszam bardzo: Spock chyba nigdy nie musiał się nikomu spowiadać ze swojej sytuacji rodzinnej i wydaje mi się w pełni naturalne, że nie mówił o Syboku, skoro Sybok był dla całej rodziny hańbą i został wygnany dawno, dawno temu. Kirk nie miał żadnego prawa do takich pretensji. A jego pokrzykiwanie, że „wystarczyło nacisnąć spust”? Na bogów, kapitanie, czy ty siebie słyszysz? Mówisz o zabiciu kogoś, kto sam nigdy nikogo nie planował zabijać. To nie jest tylko „naciśnięcie spustu”, to morderstwo.
To znaczy ja – chyba – domyślam się, o co chodziło. Szczególnie w świetle końcowej gadki, że Kirk myślał, że stracił brata, ale go odzyskał. Chodziło o kryzys ich przyjaźni. Sybok miał wejść między kapitana i Spocka i wystawić ich relację na próbę. Co ciekawe, Spock nie miał z tą próbą najmniejszego problemu: przez cały czas jest absolutnie lojalny wobec Kirka i Gwiezdnej Floty. Natomiast Kirk zaczyna coś sobie roić i histeryzować. I ja naprawdę nie widzę tam podstaw do takiego zachowania.

kadr z filmu (najwyraźniej nauka nie poszła
w las i Spock jednak nauczył się stosowania
barwnych metafor)
Z drugiej strony mamy Syboka, który jest co prawda sympatyczny na swój sposób, ale też dość trudno mi go pojąć. To znaczy jego cele i motywacje rozumiem, jest dość typowym przykładem obłąkanego proroka, natomiast zupełnie nie rozumiem tej jego dziwnej mocy. Jeśli dobrze się zorientowałam, to nie było wolkańskie połączenie umysłów – ono inaczej działa i inaczej się objawia. Nie było też powiedziane, że Sybok miał jakieś supermoce – miał być tylko bardzo utalentowany i inteligentny. A tymczasem w jakiś dziwny sposób zabiera ludziom ich ból… jak to niby działa? W dodatku Spock i McCoy zostali chyba potraktowani jakimś pakietem premium, bo jako jedyni mieli… cóż, nawet nie nazwę tego wizją, bo takie określenie zakładałoby, że scena rozegrała się tylko w głowie bezpośrednio zainteresowanego. Ale nie, im przedstawiono jakieś całe scenki, które widzieli wszyscy w pomieszczeniu. Co to miało być? Jak Sybok to zrobił? No i, jeśli mam być szczera, nie widzę za bardzo związku między tym, że ktoś przestał odczuwać swój ból a tym, że dołączył do Syboka. Dlaczego wszyscy oprócz Spocka i McCoya, pozbawieni bólu, stawali się ludźmi proroka? Przecież chyba wciąż mieli świadomość tego, że Enterprise jest porwany i takie tam.

(powiedzmy) kadry
z filmu (a tak na serio,
Sybok nie miał dużych
wymagań do tego Edenu -
wystarczyło, że będzie
niebo i ziemia. No i czaicie
ten uber rajski pejzaż?)
Skoro już mówię o bohaterach, z radością obwieszczam, że wreszcie rozkminiłam, co mi od początku nie grało w pełnometrażówkach. Bo coś nie grało, ale nie potrafiłam dotąd zlokalizować źródła problemu. Dopiero przy drugim oglądaniu The Final Frontier (tak! Obejrzałam ten szajs dwa razy! Oto jest skala mego poświęcenia!) dotarło to do mnie, kiedy przyglądałam się McCoyowi. Otóż w serialu zawsze uwielbiałam te momenty, kiedy członkowie załogi Enterprise sobie przygadywali. Zazwyczaj to byli Scotty i Spock albo McCoy i Spock, ale zdarzały się i inne konfiguracje. W moich wypiskach cytatów z całego TOSa właśnie te wymiany ciętych uwag stanowią większość. Tymczasem w filmach pełnometrażowych, choć cały czas mamy zachowany ten farbowany „konflikt” doktora i Spocka, ta relacja jest w zasadzie pozbawiona humoru. McCoy przestał być zabawny i jest już tylko zrzędliwy. Filmy sporo na tym tracą, bo humor trzeba wciskać w innej formie, co często przybiera postać dość prostego slapsticku. Ot, że tak wspomnę Scotty’ego, który przedzwonił w jakiś występ głową i stracił przytomność. Śmieszne, ale na bardzo krótką metę. Tym bardziej, że c’mon: szedł powolnym spacerkiem. Jak to możliwe, że aż stracił przytomność od tego uderzenia? I żeby nie było: zdarzało mi się przywalić głową w znaki drogowe czy sklepienie jaskini – wiem, że boli, ale never ever z tego powodu nie zemdlałam. Co innego, gdyby był chociaż rozpędzony. Ale nie był!

No dobrze, to były te takie największe czepy. Parę mniejszych? Po kolei więc: Gwiezdna Flota miała do dyspozycji sprawny statek z zieloną załogą i niesprawny statek z doświadczoną załogą. Co stało na przeszkodzie, żeby zrobić podmiankę i wysłać na misję sprawny statek z doświadczoną załogą? Znaczy to taka rozkmina czysto dla samej rozkminy, bo przecież znam odpowiedź: Enterprise, biczyz! Wiadomka, że mając do dyspozycji Enterprise i nie-Enterprise, każdy wybrałby Enterprise. Choć przypuszczam, że dowództwo Floty powinno mieć trochę inne priorytety…
Uhura. O. Mój. Jeżu. Nie wierzyłam, że to widzę, ale jednak – zobaczyłam. Kazali tej nieszczęsnej niemal sześćdziesięciolatce gibać się nago w świetle księżyca! Nie zrozumcie mnie źle: ja naprawdę uwielbiam Uhurę. Świetnie się trzyma jak na swój wiek. Zawsze uważałam ją za najlepszą laskę na Enterprise – bah!, oglądam teraz The Next Generation i Uhura wciąż prowadzi w moim prywatnym rankingu lachonów Star Treka. Ale czas na gibanie się nago w świetle księżyca był w serialu. Pełnometrażówki… cóż, to już po prostu nie przystoi. To po prostu złe. Nie umiem tego wyjaśnić, ale to złe. Wyobrażacie sobie swoje babcie gibiące się nago w świetle księżyca?! No właśnie.
kadr z filmu (still majestic)
Dalej: sztuka kamuflażu. Ekspedycja ratunkowa podszywa się pod zwiadowców Syboka, tak? No więc wszyscy mają jakieś maseczki, kaptury i taki tam badziew – za wyjątkiem, ma się rozumieć, Kirka, który pędzi w awangardzie z odsłoniętym ryjkiem. On chyba po prostu sabotował całą tę misję, innego wyjaśnienia nie widzę…
Z Uhurą to w ogóle nie do końca ogarnęłam wątek – najpierw gibie się nago w świetle księżyca, a zaraz potem pilotuje wahadłowiec. WTF? Przecież wahadłowiec pilotował chyba ktoś inny, wahadłowiec w ogóle był gdzie indziej… Ale to chyba po prostu akcja mnie trochę przerosła, no trudno. Ponieważ miałam mózg wypalony właśnie przez gibiącą się nago w świetle księżyca Uhurę, uznaję, że miałam prawo nie nadążyć za akcją.
I czy wpadnięcie do koryta z wodą zabiło tę kobietę-kota? Serio? Chlupnięcie w wodę…? Mam wrażenie, że postacie w tym filmie są jakieś okrutnie podatne na urazy – jak nie Scotty to jakaś statystka z futrem…
Jeśli zaś chodzi o szukanie Edenu… jakby to… wiecie, już tacy byli, co go szukali. Przypomnę, żeby Wam też się to śniło po nocach:


Skąd Spock wziął rakietowe buty na pokładzie Enterprise? Miał je w kieszeniach czy ki czort? Nagle po prostu się w nich pojawił – w dodatku nadleciał do Kirka od góry – czyli Kirk i McCoy musieli nie zauważyć, jak ich przedtem wyprzedził. Co jest właściwie dość dziwne, bo te buty dość hałasują.
Czary goryczy dopełnił morał na końcu, który nie dość, że jest banalny, bo to akurat nie byłoby szczególną nowością, ale jest podany w niemożliwie fatalny sposób. Serio – czekałam, aż Kirkowi wystrzeli tęcza z brzuszka. W sumie dziwne, że w tle żadne białe gołąbki nie przeleciały. No po prostu to było złe.

Podsumowując więc, muszę powiedzieć tyle: usiłuję wyprzeć ten film. Jak uwielbiam całą serię, uniwersum, obsadę TOSa i tak dalej, to po prostu The Final Frontier był żenująco zły. Pełen dziur, z okropnie wkurzającym Kirkiem, nielogiczny i miejscami niesmaczny. Po prostu nie. Nie chcę tego więcej widzieć. I jest to do tej pory jedyna produkcja spod znaku Star Treka, z którą nie chcę mieć więcej do czynienia. Williamie Shatnerze: jak uwielbiam cię jako Jamesa T. Kirka, tak będę cię hejtować jako reżysera. Bądź zdrów, lecz nie reżyseruj, graj, lecz nie pisz scenariuszy, bij się, lecz nie tańcz, podkładaj głos, lecz nie wymyślaj historii, tego ci życzy i tę ostatnią przyjacielską radę posyła ci Fraa fangirlantae.





– “All I ask is a tall ship, and a star to steer by.”
– Melville.
– John Masefield.
– Are you sure about that?
– I am well-versed in the classics, Doctor.
– Then how come you don't know “Row, Row, Row Your Boat”?

sobota, 22 marca 2014

ZaFraapowana filmami (95) - "Star Trek: The Voyage Home"

Właściwie pełnometrażowe Star Treki są dość niezwykłe. Nieważne, czy się je ogląda po raz pierwszy, czy czwarty, wciąż wywołują takie same emocje. Jeśli jakiś przy pierwszym oglądaniu był głupi i nieciekawy, tak już zostanie – ale jeśli któryś bawił, będzie bawił już po wsze czasy. Najlepszym tego przykładem jest właśnie czwarty z filmów, The Voyage Home. Mimo dość smutnego wstępu (dedykacja dla ofiar katastrofy Challengera – o tym zresztą później jeszcze wspomnę), jest to zasadniczo lekka komedyjka z dość łopatologicznym, ekologicznym przesłaniem.

SPOILERY

W przeciwieństwie do poprzednich filmów, tutaj właściwie nie ma jakiegoś konkretnego antagonisty – to znaczy owszem, jest tajemnicza sonda, ale nie da się raczej jej rozpatrywać jako przeciwnika – to raczej tylko pretekst do kolejnej przygody, w dodatku wszyscy zakładają, że w żadnym razie nie ma złych zamiarów. Co więc jest zagrożeniem, z którym będzie walczyć dzielna załoga już-nie-Enterprise? No cóż: czas, ludzkość… coś by się znalazło. Tyle tylko, że ten film nie polega na konflikcie. Jak wspomniałam, chodzi chyba głównie o przesłanie, którym jest to nieszczęsne ratowanie wielorybów – zresztą, zapewne nie tylko wielorybów, ale i w ogóle uświadomienie ludziom, że powinni przestać demolować świat, który ich otacza, bo to się na nich kiedyś zemści. Ok., nie jest to ani zbyt subtelne, ani zbyt nowatorskie – niemniej nie bolało. Głównie ze względu  na całą otoczkę.
kady z filmu
Oto bowiem mamy dzielną załogę już-nie-Enterprise, która przenosi się w czasie, by złapać dwa humbaki i przenieść je do siebie, do XXIII wieku, gdzie usiłuje się z nimi porozumieć sonda. Już na tym etapie miałam sporo pytań: po pierwsze, jak to możliwe, że najtęższe umysły Federacji analizowały sygnał sondy i nic z tego nie wychodziło, a Spock i Kirk podrapali się w głowy przez paręnaście sekund i z pomocą Uhury od razu rozkminili, o co chodzi? Ja tego po prostu nie kupuję. Rozumiem, że Spock szybciej kojarzy fakty i szybciej myśli od ludzi, ale przecież na Ziemi nie siedzą tylko ludzkie półgłówki – wszak siedzi tam nie byle kto, a Sarek (Mark Lenard)! Dlaczego Sarek nie wymyślił tego z przepuszczeniem sygnału przez wodę? C’mon, nie róbcie z Sareka kretyna – jest wolkańską szychą, ambasadorem, powinien umieć samodzielnie myśleć. A Kirk nigdy nie był tytanem intelektu, więc tutaj nie ma o czym mówić – jego atutem jest pomysłowość, która byłaby niewiele warta bez podkładki z teorii Spocka. Toteż kompletnie nie kupuję tego, że na Ziemi nie mogli się połapać co i jak, a na pokładzie Bird of Prey – zajęło im to dosłownie jedną chwilkę.
Pytanie drugie: skąd Federacja miała nagranie wybuchającego Enterprise, które Klingoni prezentowali na radzie? I to widok zarówno z mostka jak i w ogóle z zewnątrz. Owszem, to jest absurd, który przewijał się od samych początków serialu, potem przez filmy (nagranie z monitoringu, na którym widać, jak Spock przekazuje swoją katrę McCoyowi), ale ten akurat przypadek jest jednym z bardziej spektakularnych.
kadr z filmu (kwintesencja lat '80.)
Pytanie trzecie: dlaczego sonda odsysała wodę z oceanów? I w ogóle o co chodziło z całymi tymi zaburzeniami pogody? Chciała się porozumieć z humbakami, w porządku, ale nawet gdyby one dalej żyły, osuszanie ich naturalnego środowiska wydaje mi się mocno głupie. I jak to właściwie działało? Czy gdyby ludzie przepuścili później śpiew humbaków przez odpowiednie filtry, żeby brzmiało tak jak sygnał z sondy, działałoby to tak samo? O tyle mnie to interesuje, że być może ludzkość otarła się o stworzenie niesamowicie skutecznej i w sumie dość taniej broni.
Pytanie kolejne: co z Klingonami? Po co właściwie był ten początek, z tą dramatyczną zapowiedzią, że nie będzie pokoju, dopóki Kirk żyje? Znaczy nie przeczę, że ogólnie ten wątek mógłby być ciekawy… gdyby w ogóle istniał. A tymczasem nijak nie został pociągnięty, a szkoda. Gdyby tak wrzucić klingońską pogoń w XX wiek… cóż, mogłoby być ciekawie.
No i w końcu wątpliwość ostatnia: całe te podróże w czasie. Powtórzę już to, co chyba już kiedyś pisałam: czy te podróże w czasie nie są za proste? No bo… wystarczy się rozpędzić, wlecieć w Słońce i wyhamować – i zawsze działa! Widz kompletnie nie czuje, że to coś wyjątkowego czy niebezpiecznego. No dobra, trzeba się rozpędzić dość mocno – ale no… naprawdę to wszystko? Podróż w czasie nie powinna być czymś w rodzaju kosmicznego splunięcia – powinna być spektakularna, wyjątkowa, niebezpieczna! To znaczy – w tym uniwersum, w którym przecież (teoretycznie) ludzkość opanowała loty w przestrzeni, ale nie w czasie.

kadr z filmu (czyli Scotty kontra technologia
dwudziestego wieku)
Po całym tym dość niezręcznym początku następuje wreszcie to, co najmodniejsze w całym filmie: pobyt Kirka i jego załogi w San Fransisco w XX wieku, konkretnie – w 1986 roku. Myślę, że tutaj twórcy filmu wyłuskali tyle, ile się dało. Pomijając ten dziwny park, w którym nikt nie spacerował i mimo pięknej pogody nikt się nie rozbił o zamaskowany Bird of Prey, wyszło im to bardzo zgrabnie. Przede wszystkim: pięknie wykorzystana historia. To znaczy ej: zimna wojna w rozkwicie, a oni wypuszczają Rosjanina, żeby chodził po ulicy i szukał „niuklear łesel”. Nie mogłam nie płakać przy tym ze śmiechu. Zresztą w ogóle wątek Czechowa jest jednym z najfajniejszych w filmie: zarówno początkowe poszukiwania okrętu atomowego z Uhurą, jak i późniejsza spektakularna ucieczka. Muszę powiedzieć, że dla samego Czechowa mogłabym ten film oglądać w kółko. Kolejnym wątkiem, który mnie spłakał, był profesor Scott z Edynburga, który przebył miliony mil, żeby zwiedzić fabrykę. Zresztą, w tym wątku pojawiło się coś, co mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło: wszyscy znamy pewnie historie o podróżach w czasie, gdzie jako główne zagrożenie jest zawsze stawiane zmienianie przeszłości. Wiecie, paradoks zabicia własnego dziadka, spotykania samego siebie i takie tam. Tymczasem tutaj wszystkie te rzeczy po prostu… no cóż, może nie tak do końca zignorowano, bo McCoy wyraził wątpliwość dotyczącą uczenia dwudziestowiecznego facecika wytwarzania przezroczystego aluminium – ale z całą pewnością zbagatelizowano. Odpowiedź Scotty’ego jest tyleż olewcza co cwana. No bo tak naprawdę… a może to wszystko jest już wpisane w historię? To trochę jak w Efekcie motyla: niby są przenosiny w czasie, niby jest wpływanie na przyszłość, ale wszystkie te wycieczki były już wpisane w życie „podróżnika”. A jak już wspomniałam o Scottym, to nie mogę przemilczeć jednego ciekawego elementu filmu: odniosłam wrażenie, że Scotty był do Enterprise bardziej przywiązany od Kirka. Jakby… Kirk dowodził, owszem. Ale to Scotty znał ten statek od podszewki, łapał się w każdym kabelku i to tak naprawdę on był najbardziej zżyty z Enterprise. Stąd zresztą jego hejt w kierunku Excelsiora. Hejt, któremu w pełni kibicuję. Kirk nie przejawiał takich emocji, co właściwie jest dość dziwne w świetle serialu.
kadr z filmu (jak na dryfujący, rozpędzony
statek, to Bird of Prey bardzo zgrabnie przeleciał
pod mostem)
No i Gillian (Catherine Hicks): to naprawdę fajna postać. Samodzielna, zdeterminowana, jedna z nielicznych samic, które nie lecą na Kirka… to znaczy tak trochę lecą, ale ostatecznie przecież nie mamy żadnego wątku romantycznego. Grunt, że to kobieta, która ma jakieś swoje priorytety i zgodnie z nimi  postępuje, nie pozostając bierną damą w opresji, którą w kłopotliwym momencie będzie można po prostu odsunąć ze sceny. Szczerze żałuję, że jej rola kończy się na tym filmie, bo byłaby ciekawym dodatkiem do innych produkcji. Łączyłaby mentalność pokojowo nastawionych, rozwiniętych ludzi XXIII w. i porywczych, nielogicznych dziwaków z dzikiego XX w. – wydaje mi się, że tego typu postaci w Star Treku nie ma zbyt wiele (choć nie ręczę, bo moja znajomość serii póki co jest jeszcze bardzo daleka od całościowej).
A największą zaletą filmu jest, jak dla mnie, w ogóle zwrócenie większej uwagi na całą załogę. To nie jest, tak jak w poprzedniej części, opowieść o Kirku i Spocku, tylko o całej ekipie. Każdy ma swój wątek, każdy ma pamiętne momenty. Tu już nie odczuwam takiego zniesmaczenia na widok traktowania McCoya, bo McCoy też ma swoje pięć minut – w dodatku bardzo sensowne, bo wykazuje się jako lekarz. Czyli wreszcie ktoś sobie przypomniał, że ten facet nie jest tylko zrzędliwym cieniem Kirka, ale ma jakieś umiejętności. I za to ogromny plus dla The Voyage Home.

kadr z filmu (ponowna łza dla cieniów,
ale tym razem z radości)
Jasne, pobyt Kirka i załogi w XX w. nie jest idealny. Oprócz wspomnianej kwestii dziwnie opustoszałego parku, jest jeszcze sprawa Spocka – no bo serio? Nikt, zupełnie nikt nie zdziwił się, że po mieście popitala facet w szlafroku z opaską z froty? Ja rozumiem, że to lata osiemdziesiąte, ale chyba nawet wtedy to mogło być dla kogoś trochę… ekstrawaganckie? Tymczasem Spock nie wzbudza żadnego zainteresowania. Jego kamuflaż jest po prostu perfekcyjny. Trochę to… głupie?
W ogóle zastanawia mnie też kwestia wypuszczania wielorybów na wolność: nie jest żadną tajemnicą, że zwierzę wychowane w niewoli nie przetrwa na wolności. Dlatego zawsze jest tyle zachodu z wypuszczaniem zwierząt, przechodzą długie okresy adaptacji w przestronnych rezerwatach i tak dalej. Wiem, że w przypadku wieloryba trudno o taki rezerwat – ale mam wątpliwości, czy ktokolwiek myślący zdecydowałby się na wypuszczenie tych nieszczęsnych humbaków ot tak, do oceanu. Tym bardziej, że doktor Taylor przecież czarno na białym mówi, że żaden z wypuszczonych wielorybów jeszcze nie przetrwał. Małpa by się nauczyła, że to jednak słaba metoda i trzeba by ją zmienić.

kadr z filmu (i jeszcze raz Czechow,
bo nie mogłam się oprzeć...)
A teraz, w świetle tego wszystkiego, wrócę jeszcze na moment do początku: czyli do dedykacji. Dedykacja może zniesmaczać – to znaczy tak mi uświadomiono, bo prawdę mówiąc, sama wcale tak na to nie patrzyłam. Dopiero hevs zwróciła mi uwagę na to, że jakkolwiek sama dedykacja nie jest niczym zdrożnym, to dorzucanie jej do komedii jest nieco niestosowne. Bo jakby nie patrzeć, śmierć siedmiu osób w katastrofie wahadłowca z żadnej strony zabawna nie jest. Nie ukrywam, że jeśli tak na to spojrzeć, trudno się nie zgodzić. Mimo wszystko pozwolę sobie mieć tutaj odmienne zdanie – bo ja w swojej naiwności nie wątpię, że umieszczenie przed filmem tej dedykacji było szczere i że intencje były jak najlepsze. Tak po prostu.

Słowem, film jest naprawdę fajny, zabawny i przyjemny, a ten cały ekologiczny morał – cóż, po prostu sobie jest, ale nie boli. No bo komu przeszkadzałyby humbaki, kiedy można podziwiać Czechowa szukającego atomowego łesela? No i muszę przyznać, że końcowa scena, gdzie cała załoga staje przed obliczem rady i czeka na wyrok, wywołała we mnie refleksję typu: „hah, na pewno za młodu nie wiedzieli, że los ich ciepnie w taką sytuację”. Jakoś tak po prostu przypomniałam sobie tych bohaterów z początków serialu i poczułam, jak fajnie to się komponuje z filmami. Wtedy sobie po prostu latali z kolejnymi misjami, przytrafiały im się dziwne rzeczy, ale byli zawsze wiernymi poddanymi Federacji i nie mieli zbyt wielu dylematów moralnych (chyba że napotykali dziwne formy życia w kosmosie). Czy ktokolwiek z nich mógł przewidzieć tę sytuację? Pewnie nie. I ta myśl, że życie pokazało im, że na stare lata wciąż jeszcze niczego są w stanie przewidzieć, jest dla mnie w jakiś sposób fajna i budująca.

Jak zwykle: screenów miałam więcej, ale się nie zmieściły.






– Lubicie włoską kuchnię?
– Nie.
– Tak.
– Nie.
– Tak.
– Nie.
– Tak. Uwielbiam włoską kuchnię. I ty też.

– …tak.

piątek, 21 marca 2014

ZaFraapowana filmami (94) - "Star Trek: w poszukiwaniu Spocka"

Jestem debilem. Wiem o tym. Powinnam w tej chwili pisać o kondycji polskiego rynku wydawniczego i o dramacie pani Malanowskiej, która płacze, bo nikt nie chce czytać książki polecanej przez „specjalistów”, których opinia wszystkim wisi. Albo o aferze Pyrkongate, szczuciu cycem i kąpielach w kostkach. Z wiarygodnych źródeł wiem, że wtedy miałabym milijony komciów i wogle. A tymczasem brnę w coś, o czym już mi czytelniczka powiedziała wprost, że po prostu tego nie czyta (*macha do Owcy*). Cóż zrobić? Głupia ja – najwyraźniej sława i pieniądze nie są mi pisane.

Ale mogę się pojarać, tak też więc czynię. Będą spoilery. Ale wychodzę z założenia, że jak ktoś nie widział, to nie obejrzy (*macha do Owcy ponownie*), a jak kogoś ten temat w ogóle interesuje, to obejrzał już dawno.
Trzeci z pełnometrażowych filmów z serii Star Trek jest niezły. Tak całkiem serio: nie jest wybitny, ale jest niezły. Tak jak poprzednia część (a inaczej niż pierwszy film, będący zapierającym dech w piersi arcydziełem, bez porównania lepszym od Odysei kosmicznej), choć wykłada się w detalach, wciąż jest produkcją, do której chce się wracać i która w kolejnych seansach wciąż daje sporo rozrywki. Żeby nie było, że jestem gołosłowna: oglądałam to już trzy razy – póki co frajda ani razu nie była mniejsza, choć – nie przeczę – z czasem dostrzega się nowe drobiazgi, których – być może – nie widać na pierwszy rzut oka. Słowem: Leonard Nimoy po drugiej stronie kamery spisuje się naprawdę nieźle.

kadr z filmu (czyli jak wyglądałoby hentai,
gdyby Klingoni byli Japończykami)
Przede wszystkim nie mogę nie wspomnieć o głównym antagoniście tej części: Klingonie Kruge (Christopher Lloyd). Z jakiegoś dziwnego powodu ludzie jarają się zakompleksionym frajerem, Khanem, podczas gdy pod ręką jest doskonały Kruge. I owszem, ogromna w tym zasługa Lloyda, który może grać kogokolwiek, a nadal będzie świetny. Ale serio: Kruge to dumny wojownik, który docenia waleczność innych (widać to pod koniec, kiedy daje załodze Enterprise dwie minuty, choć jest proszony tylko o minutę), honorny i uczciwy. Nie jest fajny, co to to nie. Bądź co bądź to on kazał zabić jednego z zakładników. I to on zdjął jednego z własnych ludzi za złe wykonanie rozkazu (swoją drogą, „Poszczęściło mi się” było pięknym pogrążeniem się). Nie nienawidzi Federacji, nie leczy żadnych swoich kompleksów, na nikim się nie mści – on po prostu taki jest. Taką ma filozofię. Jest wojownikiem i jest wiarygodny. I to w nim lubię (oprócz, ma się rozumieć, obłąkanej aparycji Lloyda). Zresztą, w którymś momencie pada kwestia tego, że potrzebują torpedy Genesis, żeby przetrwać. Co sprawia, że motywacje Klingonów są jeszcze fajniejsze – bo tu, jak się okazuje, nie chodzi o rozwałkę dla samej rozwałki, ale o przetrwanie gatunku. Choć ten temat nie jest pogłębiony – a w zasadzie szkoda. Ponurą przyszłość Klingonów zobaczymy dopiero jakiś czas później, w innym filmie.
kadr z filmu (może i przestarzały,
Enterprise jest still majestic)
Klingoni mają też inne zalety: na przykład zupełnie inne podejście do Genesis. Dla nich to broń i ewentualne inne działanie maszyny stanowi ewentualnie mało istotny efekt uboczny. Ładnie to grało w kontraście z nieco słodkopierdzącą Federacją.
No i rzecz ostatnia: muzyka! Totalnie uwielbiam motyw muzyczny Bird of Prey! Mogłabym ten film oglądać w kółko tylko dla tych kilku scen, w których nadlatuje statek Klingonów. Muzyka jest do niego doskonale dopasowana, oddaje dzikość i egzotykę tej rasy.
Szczerze mówiąc, na tle Klingonów załoga Enterprise wypada stosunkowo słabo. To znaczy nie są źli – są nawet zabawni. Niech wystarczy wspomnieć Scotty’ego, który rozmontował Excelsiora, pana Sulu, do którego nie wolno mówić „kurduplu” czy Uhurę, która pięknie spacyfikowała jakiegoś narwanego gnojka, który miał pecha zasugerować jej, że jej kariera się kończy i że Uhura jest już stara. Sam Kirk jednakże jest jakiś taki… słaby. Niby dalej maniakalnie uwielbia Enterprise (szczególnie na początku ładnie to widać, kiedy chce za wszelką cenę ocalić swój statek od rozebrania na części), co jednak nie przeszkodziło mu odpalić autodestrukcji. Owszem, pojawiło się dramatyczne „What have I done?”, a sama scena zniszczenia Enterprise jest naprawdę ładna i epicka, niemniej… cóż, dziwnie się czułam, kiedy ja weszłam w tryb NOOOOO, a Kirk tak spokojnie tę katastrofę oglądał. No i mam bardzo nieprzyjemne odczucia względem doktora McCoya. Nie chodzi o to, że się nie spisał – sęk w tym, że inni nie spisali się w stosunku do niego.
kadry z filmu
(tu Fryy ronią łzę dla cieniów minionych)
Prawdę mówiąc, jeśli wziąć pod uwagę McCoya, W poszukiwaniu Spocka mnie przygnębia. Jakby nie patrzeć, jego rola w całej historii jest dość istotna: utknęła w nim katra Spocka, jego umysł, dusza, czy jak to tam nazwać. Mimo tego z jakiegoś powodu Kirk i pozostali członkowie załogi traktują doktora trochę jak… dzbanek. Dzbanek ze Spockiem, który trzeba przetransportować i przelać zawartość do innego ciała. Tymczasem McCoy ma wciąż własne myśli i uczucia: sam jest niepewny i trochę przerażony całą sytuacją, próbuje się odnaleźć jako oficer naukowy (świetna scena, kiedy pyta, czy dobrze mu idzie), wreszcie przecież ryzykuje życiem, żeby cała ceremonia przywracania Spockowi jego katry się udała. Czy dostaje za to słowa podziękowania, czy ktokolwiek w ogóle o nim wspomina w którymkolwiek momencie filmu? Kiedy schodzi „ze stołu” po ceremonii, cholernie gorzką sceną dla mnie jest ta, w której staje przed Kirkiem i mówi, że nic mu nie jest – kuźwa! Kirk był jego przyjacielem – i co? No właśnie: kompletnie nic. Później, kiedy Spock przygląda się członkom załogi Enterprise, też mija McCoya jak całą resztę, ani na moment nie zatrzymując na nim wzroku… to trochę dziwne: c’mon, chłopie, ten facet przechowywał twoją duszę… przechowywał ciebie przez ładny kawałek czasu we własnej głowie! Wykaż trochę zaangażowania! Ale nie – przecież wszystko to zasługa Kirka. I tylko Kirka. I jak uwielbiam Kirka, tak tutaj mi się mocno przejadło, jak bardzo cała uwaga jest skupiona na nim. I po prostu odczuwam jakiś taki dyskomfort, że McCoy nigdy nie dostał tych słów wdzięczności, na które przecież zasłużył.

kadry z filmu
(no właśnie: taki jest cały film - McCoy
potrzebuje pomocy, której znikąd
nie otrzymuje...)
Oddzielną sprawą jest sam Spock: umarł i narodził się na nowo, więc trudno mieć do niego jakieś konkretne pretensje, natomiast pretensje mam do twórców filmu, że jakoś zupełnie nie myśleli przy rozpisywaniu roli Wolkanina. Po pierwsze: czy fryzura Spocka jest genetyczna…? Znaczy ej: dojrzewa na Genesis zupełnie „na dziko”, niemniej zawsze ma idealnie przyciętą grzywkę i krótkie włosy. Ale moment… to nie jest genetyczne, przecież w pierwszej części doskonale pamiętam, że całkiem mocno zarósł! Więc o co chodzi…? Dalej: kiedy wskoczył w wiek młodzieńczy, jednocześnie wskoczył w pon farr. Czemu? Przecież był w połowie człowiekiem – przez co pierwsze pon farr przeszedł o wiele później niż normalnie Wolkanie. Nimoy o tym zapomniał? No i c’mon, o co chodziło z tym smyraniem się po palcach? Warunki „zaleczenia” pon farr były dość proste i oczywiste. Nie chodzi o to, że domagam się wolkańskiego pornola – po prostu to smyranie było mocno idiotyczne i nie bardzo rozumiem, w czym miało niby pomóc. Słowem: Spock jest niby w porządku, ale głównie dla osób, które nie oglądały serialu.

kadr z filmu
(...ale dzięki, że NIE zapytałeś, gnoju!)
Z innych mankamentów filmu: Saavik (Robin Curtis) jest fatalna. Tandeta z kiosku Ruchu, serio. Przez cały czas usiłowałam wyobrażać sobie, że gra ją nadal Kirstie Alley. Poprzednia Saavik nie miała jakiejś wypasionej charakteryzacji, ale mimo tego była niesamowicie wiarygodna: silna, rozsądna babka, zdolna do dowodzenia statkiem. Tymczasem jej nowe wcielenie może i ma fikuśne brwi, ale mimo tego pozostaje mimozą bez wyrazu, kompletnie nieprzekonującą w byciu Romulanką.
W trakcie oglądania W poszukiwaniu Spocka pojawia się też sporo pytań: dlaczego McCoy nie potrafił wykonać tego wolkańskiego, paraliżującego chwytu, skoro siedział w nim Spock? Dlaczego ochrona nie wchodzi do kajuty Spocka, tylko dopiero kapitan musi to zrobić? Przecież chyba od tego jest ochrona, no nie? (och, ale spójrzmy prawdzie w oczy: to Star Trek, czyli wiemy, jak wygląda dbałość o bezpieczeństwo…) Kirk i Spock są przyjaciółmi – dlaczego w takim razie Kirk kompletnie nic nie wiedział o całej sprawie z katrą i potencjalną nieśmiertelnością Spocka? Wydawałoby się, że to dość istotna wiedza, tym bardziej między przyjaciółmi. Nagranie z monitoringu – czemu było zmontowane z wielu kamer, z cięciami, zbliżeniami i tak dalej? Jak działa monitoring na tym statku? Dlaczego Spock przestał się starzeć po opuszczeniu Genesis – albo dlaczego inni nie zaczęli się starzeć po przybyciu na Genesis? Na czym to wszystko polegało? Jak to jest, że Klingoni mówią po angielsku, ale ludzie z Federacji nie mówią po klingońsku? To trochę głupie, bo stawia w tym konflikcie Klingonów w pozycji intelektualistów. Czy hasło do autodestrukcji naprawdę jest aż tak idiotyczne? Zero zero zero…? Are you kidding me? Chociaż tyle dobrego, że potrzeba trzech osób do podania kodu… choć w kolejnych filmach nie będziemy o tym pamiętać, no ale nie uprzedzajmy faktów.

Mimo tych wszystkich wątpliwości, które się klują przy oglądaniu W poszukiwaniu Spocka, ten film jest po prostu przyjemny. Nie niesie ze sobą jakichś strasznie głębokich treści, nawet konflikt młodość vs. doświadczenie został nieco uproszczony (na korzyść doświadczenia), niemniej jest fajny. Miejscami efektowny, miejscami zabawny, z fascynująco rozczarowującą niewdzięcznością wobec McCoya i naprawdę świetnym antagonistą. W sumie więcej mi nie trzeba. Nie jest to dzieło przełomowe – ale daje sporo frajdy. A ja po to zazwyczaj oglądam filmy. Miałam więcej screenów, ale już nie dałam rady ich tu wcisnąć. No trudno.




– Scotty, raport.
– Już prawie kończymy. W chwili dokowania będziemy mogli przejść na automatykę.
– Dobrze, resztę naprawi pan po przylocie. Ile może potrwać remont Enterprise?
– Osiem tygodni, ale pan nie ma tyle czasu. Dla pana uwinę się w dwa.
– Czy zawsze mnożył pan czas naprawy razy cztery?

– Oczywiście. Jak inaczej mógłbym utrzymać reputację cudotwórcy?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...