piątek, 8 października 2021

"Lighthouse", czyli nie mam pojęcia, co zobaczyłam

(źródło)
Jak nie oglądam horrorów, tak na Lighthouse czaiłam się właściwie odkąd dotarły do mnie pierwsze o tym filmie informacje. Jasne, nie znam żadnego filmu Roberta Eggersa (na swoją obronę muszę zaznaczyć, że nie ma zbyt obfitego dorobku), ale byłam bardzo ciekawa Willema Dafoe, a także – być może nawet bardziej – Roberta Pattinsona (niezmiennie jestem pod wrażeniem, jak ładnie wyrwał się ze zmierzchowego szamba). Co więcej, sam motyw odizolowania na wyspie z latarnią morską jest po prostu czymś, co lubię (taki jakby Tatuś Muminka i morze vibe, bo hej, czemu by nie porównać dziwacznego i koniec końców brutalnego horroru z książką o trollach?). Przegapiłam, niestety, kiedy ten film był w kinach (był w ogóle w Polsce?), ale kiedy tylko wjechał na Netflixa, byłam totalnie zdeterminowana.
Nie ukrywam: spodziewałam się chyba czegoś innego. Właściwie nie wiem czego, ale chyba mniej… No cóż, czegoś mniej. Po prostu. Czegoś bardziej namacalnego, przyziemnego. Mniej oderwanego od rzeczywistości. Tymczasem po seansie nie bardzo umiałam powiedzieć, o czym właściwie był ten film, który właśnie obejrzałam. Dalej nie jestem pewna, choć przecież minęło już kilka dni. Mam swoje teorie, ale do tego wrócę później.

Od samego początku Lighthouse miał taki klimacik szeroko pojętych starych filmów. Nie chodzi mi tu tylko o fakt, że jest czarno-biały, choć to oczywiście też odegrało swoją rolę, ale mamy tutaj też dość rzadki format obrazu 1.19:1, charakterystyczny dla kina przełomu lat ‘20. i ‘30., a także – choć to tylko moje odczucie – ogólne tempo i budowanie napięcia, szczególnie na początku, kiedy bohaterowie się nie odzywają, praktycznie nie ma akcji, za to mamy tylko huk fal i buczenie, które z czasem coraz bardzie działa na nerwy Winslowowi. Przez moment czułam się, jakbym znowu siedziała w pustawej sali Iluzjonu.
Wrażenie trochę pryska, kiedy widzimy pyszczki bohaterów – bo znamy aktorów. Całkiem natomiast się rozpada w scenach z syreną, bo widać tam efekty, których z całą pewnością byśmy nie zobaczyli w filmie przedwojennym.
Nie zmienia to faktu, że wizualnie Lighthouse robi duże wrażenie. Piękne, staranne kadry łączą się z niesamowicie klimatycznymi, utrzymanymi w ciemnych, przytłaczających szarościach widokami, w efekcie czego człowiek na własnej skórze czuje tę izolację i chłód, a także dziwny niepokój wobec nieprzyjaznego morza, które zewsząd otacza naszą scenę wydarzeń.

(źródło)
A
cóż się dzieje na owej scenie?
No właśnie do końca nie wiadomo. Mamy Thomasa Wake’a (Willem Dafoe), starego latarnika, do którego na kilka tygodni dołącza młodszy pomocnik, Ephraim Winslow (Robert Pattinson). Ich relacje nie układają się najlepiej – Tom jest przesadnie wymagający i czepliwy, a Winslow, coraz bardziej zmęczony tym wszystkim, dodatkowo zaniepokojony losem jego poprzednika i dziwnymi wizjami z syreną, odlicza dni do końca tej fuchy. I choć setting początkowo wydaje się do ogarnięcia, z czasem wydarzenia stają się coraz dziwniejsze, a sny i wizje mieszają się z rzeczywistością. Coraz trudniej odróżnić, co się wydarzyło naprawdę i który z mężczyzn ma rację w sporach (a sporów jest sporo, nawet jeśli są przetykane chwilami serdeczności). Tracimy nawet pewność, czy w ogóle istnieje cała ta wyspa z latarnią i ile czasu minęło od pojawienia się na niej Winslowa.

A teraz to już cisnę spoilami, więc jak ktoś jeszcze nie widział filmu, to siup siup na Netflixa!

Długo zastanawiałam się, jak w ogóle ugryźć Lighthouse. W sensie najbardziej prozaicznym wydaje mi się, że można tę produkcję potraktować jako sequel do nieukończonego tekstu Edgara Allana Poe The Light-House. Opowiadanie (?) ma formę dziennika, który zaczyna prowadzić świeżo upieczony latarnik na odizolowanej od świata wyspie. W ciągu pierwszych trzech dni narrator oswaja się z morzem i samotnością. Gdybym miała się uprzeć, powiedziałabym, że to właśnie Tom, niesympatyczny i złośliwy starzec, jest tym latarnikiem – czy raczej był. Dawno temu przybył jedynie z psem i pragnął w ciszy i spokoju pisać książkę. Podejrzewam, że książki nigdy nie napisał, a po latach został mu już tylko wspomniany dziennik, który nadal prowadzi.
Ale taki odbiór nijak nie wyjaśnia, co się dalej dzieje w filmie (swoją drogą, ten króciutki tekst Poego ma niesamowity ładunek klimatu i bardzo polecam – całość dostępna w Internecie, choć chyba tylko po angielsku).

(źródło)
Miałam pomysł, że Tom
jest w istocie tym samym bohaterem co Winslow, tylko starszym – rzecz nasuwa się w momencie, kiedy dowiadujemy się, że Ephraim to przybrane po tragicznie zmarłym chlebodawcy imię, a w rzeczywistości bohater nazywa się Thomas Howard. No bo hej, obaj mają tak samo na imię. Zmianę nazwiska można by tłumaczyć w sposób bardziej symboliczny, wybierając któreś z możliwych tłumaczeń „wake” (rozbudzić, ocknąć, zmartwychwstać, czuwać itp.). Może Tom na stare lata przejrzał na oczy i ta latarnia to miejsce jego konfrontacji z minionymi grzechami chociażby. Może to dlatego, kiedy na przykład Thomas Wake siekierą porąbał łódź, ten sam Thomas Wake oskarżał o to później Thomasa Howarda – bo to ten sam człowiek, więc technicznie rzecz biorąc obie wersje są prawdziwe.
Ale nadal miałam za dużo dziur w tej koncepcji. O co chodzi z Prometeuszem, z syreną, ze światłem latarni? To tylko niektóre z pytań.

Wypracowałam więc sobie pomysł trzeci i przyznam, że jestem z niego dość zadowolona. Głównie dlatego, że lubię mity, a ten pomysł bardzo głęboko siedzi w mitologii właśnie.
No to jedziemy:

Thomas nie żyje, a wyspa to jego piekło i jego kara.
Dziękuję za uwagę, to wszystko.

No dobra, już na serio – wyjaśniam:
Widzimy Thomasa/Ephraima jedynie na wyspie. Ma po niego przypłynąć statek, ale to się nigdy nie dzieje – i nigdy się nie stanie, nawet kiedy burza przeminie. Bo nie ma żadnego statku. Dla Thomasa nie istnieje żaden świat poza wyspą, nie ma z niej ucieczki. Upływ czasu jest umowny, bo przecież kara jest wieczna, więc czas nie ma tak naprawdę żadnego znaczenia. Wszystko zlewa się w jedno. Co więcej, gdzieś pod koniec Thomas Wake mówi Howardowi (będę używać nazwisk, żeby się Thomasy nie pomieszały), że ten pewnie oszalał i w ogóle nie ma żadnej wyspy, tylko po śmierci prawdziwego Ephraima Howard pewnie błąka się, brudny i zmarznięty, po jakimś lesie. I myślę, że to częściowo prawda – że tak było, Howard się błąkał, aż w końcu zamarzł. A po śmierci trafił właśnie tutaj, w ten nieprzyjazny zaświat.
(źródło)
W
ake wobec tego byłby taką nieistniejącą wersją Howarda, gdyby ten dożył starości. I ta nieistniejąca wersja tkwi na wyspie jako kat czy wyrzut sumienia, ale jednocześnie też jest ofiarą i też dotyka go kara, no bo jednak to Thomas – ten sam Thomas, więc nie jest niewinny. Ma tę przewagę, że może zbliżyć się do światła latarni.
A światło latarni to bóg. I z pełną świadomością piszę to słowo od małej litery, bo nie chcę tutaj wtłaczać koniecznie chrześcijańskiego Boga. Nie widzę wielu chrześcijańskich naleciałości w całym filmie (bodaj jeden moment, w którym Howard przyznaje, że jest pobożny), byłoby to więc moim zdaniem nadużyciem. Za to jest sporo nawiązań do mitów. Dlatego myślę, że ten bóg to bardziej ogólnie – jakaś boskość, jakiś wgląd w ten drugi, piękny i szczęśliwy zaświat. Wake może z nim obcować, bo jest istotą stworzoną przez bogów, by zadawać cierpienia Howardowi i by cierpieć wraz z nim. Nawiązując kontakt ze światłem latarni, Wake jakby „dzwoni do domu”. Obcuje ze swoimi stwórcami. I, jak to bywa, kiedy się obcuje z boskością, doznaje ekstazy. Ekstazy w pełnym tego słowa znaczeniu, fizycznej i psychicznej, stąd tak mocny aspekt erotyczny – myślę, że jest zupełnie na miejscu. Może nie jest to tak subtelne jak w Ekstazie św. Teresy Berniniego, ale tak czy owak w obu przypadkach bardzo wyraźny jest ten element fizyczny (stąd zresztą skandal, który wybuchł wokół rzeźby).
Wake nie pozwala Howardowi na dostęp do światła, bo Howard na to nie zasługuje. Howard ma tkwić na dole i cierpieć. Kiedy jednak młody Thomas wreszcie wywalczy sobie wolną drogę na górę, kończy się to tragicznie. Tak jak wówczas, gdy Semele poprosiła Zeusa, by ten objawił jej się w swojej boskości – jako śmiertelniczka, nie zdołała znieść tego widoku i zginęła rażona piorunem. Bo człowiek nie może bezkarnie obcować z bogami. Jeśli śmiertelnik sięga po boskość, najpewniej wyląduje na dnie – tak jak Howard. Myślę, że jego upadek z samego szczytu latarni na sam dół jest bardzo wymowny. Wylądował tam, gdzie jego miejsce. I spełniła się klątwa (proroctwo raczej?), bo na wzór Prometeusza został wydany na pożarcie ptactwu.
(źródło)
A
syrena? Jak to syrena, ma nęcić, mieszać zmysły, doprowadzać do szaleństwa – i to właśnie robi. Dość skutecznie, trzeba przyznać. Żeby mało było mitologicznych i pośmiertnych naleciałości, mamy dusze marynarzy w mewach. Bo cóż pasuje lepiej do zaświatów, jeśli nie latające wokół grzesznika dusze, które tylko zwiększają obłęd, w który już i tak stopniowo popada młody Thomas?
Jest jeszcze kwestia konfliktu na linii Wake-Howard i tajemniczego dziennika. Częściowo, jak już wspomniałam, ta niechęć wynika moim zdaniem z pełnionej funkcji Wake’a i z tego, że on naprawdę nienawidzi tych dawnych grzechów, które popełniał w młodości, bo to przez nie wylądował na wyspie. Surowe wpisy w dzienniku, co do których Howard krzyczał, że to nieprawda, istotnie mogą poniekąd być nieprawdą. W sensie: na wyspie widzimy, że Howard ciężko pracował. Choć, z drugiej strony, widzimy też, że nadużywał alkoholu i masturbował się w stodole (niesatysfakcjonujący sposób na doznanie tego, czego Wake doznawał przy świetle latarni?), tak jak to zanotował Wake. I tu widzę dwa rozwiązania, które zresztą mogą się po prostu uzupełniać: po pierwsze, choć Howard się starał, Wake (który, jak wspomniałam, miał sprawić, żeby Howard cierpiał) dopilnował, by tamten „zszedł na złą drogę”. To on wpędził go w picie. To on doprowadzał go do ostateczności. Wszystko to było częścią kary. Po drugie, notatki te mogły odnosić się nawet nie do pobytu na wyspie, ale do pracy u prawdziwego Ephraima. Wiemy, że Ephraim czepiał się Howarda, którego uważał za leniwego i nie najlepszego pracownika. Poznajemy tę historię z perspektywy Howarda, oczywiście, więc to Ephraim jest przedstawiony jako ten zły i czepialski, ale może w istocie młody Thomas był leniwy i niekompetentny. Może nadużywał alkoholu i masturbował się w szopie, a teraz, podczas odbywania pośmiertnej kary, musi powtórzyć te grzechy i ponieść konsekwencje?
A tak, no i poprzednik Howarda. Nie będzie wielkim zaskoczeniem, jeśli powiem, że moim zdaniem to też Howard. Że jego piekło jest zapętlone, że będzie przez wieczność lądował na wyspie u Thomasa Wake’a i zawsze będzie się to tragicznie kończyło. Czasem obciętą głową, a czasem prometejską torturą. I nigdy, ale to nigdy Thomas Howard nie zasłuży na obcowanie ze światłem latarni.

Uff puff.
Tyle z mojej szarżującej nadinterpretacji. Jestem głęboko przekonana, że autor miał coś innego na myśli. Ale najzupełniej nic mnie to nie obchodzi. Skleiłam swój odbiór tego filmu i dopóki nie znajdę czegoś lepszego, będę się go trzymać.

I tylko mi żal, że Poe zmarł, zanim skończył swój tekst, szlag by to…





Hark Triton, hark! Bellow, bid our father the Sea King rise from the depths full foul in his fury! Black waves teeming with salt foam to smother this young mouth with pungent slime, to choke ye, engorging your organs til' ye turn blue and bloated with bilge and brine and can scream no more - only when he, crowned in cockle shells with slitherin' tentacle tail and steaming beard take up his fell be-finned arm, his coral-tine trident screeches banshee-like in the tempest and plunges right through yer gullet, bursting ye - a bulging bladder no more, but a blasted bloody film now and nothing for the harpies and the souls of dead sailors to peck and claw and feed upon only to be lapped up and swallowed by the infinite waters of the Dread Emperor himself - forgotten to any man, to any time, forgotten to any god or devil, forgotten even to the sea, for any stuff for part of Winslow, even any scantling of your soul is Winslow no more, but is now itself the sea!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...