Autor: Arthur C. Clarke
Tytuł: Spotkanie
z Ramą
Tytuł oryginału: Rendezvous
with Rama
Tłumaczenie: Zofia Kierszys
Miejsce i rok wydania: Kraków 2011
Wydawca: vis-à-vis/Etiuda
No cóż. Jeśli chodzi o książki, to
zdecydowałam się jednak odpocząć trochę od Lema. Mimo licznych zalet twórczości
tego pana, na dłuższą metę zaczęła mnie drażnić powtarzalność żartów, ponadto
jestem w trakcie przedzierania się przez… och, no cóż – jak już się przedrę, to
powiem, w czym leżał mój problem. W każdym razie czas był najwyższy przerwać
maraton i sięgnąć po innych autorów. Ot, jak na ten przykład: Clarke’a.
Spotkanie
z Ramą to – obok 2001: Odysei kosmicznej – chyba najsłynniejsza
powieść sir Arthura C. Clarke’a, a przewyższająca to drugie dzieło pod względem
nagród. Zgarnęła Hugo, Nebulę, a także nagrody Campbella, Locusa i Jupitera.
Mamy rok 2130, ludzkość mieszka
praktycznie w całym Układzie Słonecznym, a osiedlenie się na dotychczas
niezamieszkałych planetach, nawet gazowych gigantach, jest tylko kwestią czasu.
W to terytorium wdziera się nagle dziwny obiekt, ni to meteor, ni niewiadomoco –
badacze nazywają to Ramą (imię hinduskiego bóstwa, bo imiona z mitologii
greckiej i rzymskiej już się skończyły) i wysyłają tam ekspedycję, która ma się
o Ramie dowiedzieć najwięcej jak to możliwe, nim tajemniczy obiekt zanadto
zbliży się do Słońca.
Nie ukrywam, że dla mnie ta powieść
przede wszystkim… powoli się rozkręcała. Nie znaczy to, że była nudna. Niemniej
o ile 2001… w trybie natychmiastowym
mnie wessało, o tyle tutaj napięcie narastało powoli i stopniowo, by dopiero w
ostatnich rozdziałach człowiek złapał się na tym, że właściwie to miał chyba
pracować, ale po co, skoro można przeczytać jeszcze stronę, może dwie, no góra
siedem. Myślę zresztą, że to doskonale koresponduje z nastrojami załogi statku
kosmicznego Śmiałek – im więcej dowiadujemy się o Ramie, im bardziej się w nią
zagłębiamy, tym bardziej ona nas zadziwia. A kiedy już czytelnik wraz z
komandorem Nortonem myśli, że chyba nic go nie zaskoczy, Rama bez większego trudu
to właśnie robi: zaskakuje i sprawia, że po raz kolejny trzeba sobie zadać
pytanie: kim, u licha, są Ramianie? Żyją? Po co zbudowali Ramę? Dokąd ona leci?
Z czego wynikają wszystkie procesy, które zachodzą w tym miniaturowym świecie i
kto nimi steruje?
Nie pierwszy raz pojawia się w twórczości
Clarke’a wizja człowieka (a może nawet Człowieka?), który sięgnął gwiazd i
wreszcie zdołał poukładać swoją egzystencję, a jednak trafia w kosmosie na
siły, których nie potrafi ogarnąć. Już chyba kiedyś wspominałam, że u tego
autora dość mocno widać wiarę w ludzkość. Nie ukrywam, że jest to dla mnie
trochę naiwne. Kiedy na początku powieści czytam o tym, jak to wszystkie kraje
się zjednoczyły, by wspólnie zmagać się z konsekwencjami pierdyknięcia w Ziemię
meteorytu, nie mogę się nie uśmiechnąć. Nie wierzę w to ani troszkę. Ale to nie
szkodzi, bo to tylko wzmianka, a przecież powieść nie jest o polityce, tylko o
Ramie.
No właśnie: ta obca, nieogarnialna siła,
o której wspomniałam na początku akapitu.
Rama jest przedziwna.
Czterdziestokilometrowa puszka, kryjąca w sobie wielką tajemnicę. Załoga
Śmiałka zapuszcza się w jej ciemność, brnie niekończącymi się schodami i
czytelnik czuje tę ciemność nieomal na sobie. Jest dziwnie. A kiedy ciemność znika,
robi się jeszcze dziwniej.
Jednakże kiedy ciemność znikła, pojawił
się problem, który towarzyszył mi przez większość powieści: przestrzeń. Dopóki
w Ramie było widać tylko tyle, ile potrafiła oświetlić latarka, czyli tak
naprawdę nic, wszystko grało i buczało. Czarno w lewo, czarno w prawo, dobra.
Ale po wzejściu dnia w Ramie moja wyobraźnia zupełnie odbiła się od jednego z
istotniejszych elementów opisu, czyli odległości. Jak wspomniałam, puszka miała
czterdzieści kilometrów długości i kilkanaście średnicy. Czterdzieści
kilometrów to niemal jakby ułożyć obok siebie dwie Warszawy albo dwa Gdańska.
Wzdłuż! Choćbym skisła, nie potrafię wyobrazić sobie puszki tych gabarytów, że
nie wspomnę o dorzuceniu na końcu tej puszki czegoś, co – nawet maleńkie –
widać, kiedy się jest na drugim końcu. Ze średnicą nie jest lepiej. „Niebo”
Ramy sięga do stratosfery. Nie, niestety, w mojej głowie ta puszka ciągle była
za mała i to mnie zresztą okropnie denerwowało, ale nie potrafiłam nic na to
poradzić.
Nie ukrywam też, że popełniłam zasadniczy
błąd: będąc na samym początku książki, zaczęłam grać w produkt Sierry „Spotkanie
z Ramą”. To sprawiło, że bioboty były dla mnie spalone, wyobrażałam je sobie
dokładnie tak jak w grze i trochę żałuję, bo przez to nie mam własnej ich
wizji.
Abstrahując od mojej kulejącej wyobraźni,
w ogóle miałam wrażenie, że Spotkanie z
Ramą jest w większej mierze opowieścią o spotkaniu
niż o Ramie. Duży nacisk opowieści jest położony na bohaterów, którzy badają
ten obcy świat i nic z niego nie rozumieją. Bo przecież w trakcie czytania o
samej Ramie czytelnik nie dowiaduje się wcale dużo. Ot: jest. I robi dziwne
rzeczy. Trochę zresztą zabrakło mi jakiegoś mocniejszego finału związanego z
Ramianami, czegoś, o czym można by powiedzieć, że właśnie do tego zmierzała
powieść. 2001… ma coś takiego. Tutaj,
gdyby chodziło o innego autora, powiedziałabym, że widać furtkę dla sequeli.
Ale Clarke podobno wcale nie planował kontynuacji, a ich powstanie po
kilkunastu latach we współpracy z Gentrym Lee to dużo późniejsza decyzja.
Znów bałaganiarsko, ale tym razem na
swoje usprawiedliwienie mam tyle, że od wieków niczego tu nie pisałam i wyszłam
z wprawy (jakbym kiedykolwiek ją miała…). Spotkanie
z Ramą to świetna prezentacja możliwego spotkania z obcą cywilizacją.
Uświadamia czytelnikowi, jak bardzo różna może być od wszystkich tych, które
znamy. Podobnie jak u Lema, wydaje się, że kontakt człowieka z istotami z innych
planet jest niemożliwy. To wszystko bardzo mi się podobało. Podobał mi się też
świat Ramy, a raczej tyle, ile można było z niego zobaczyć, nawet mimo
problemów, o których pisałam. Brakowało mi nieco rozmachu Odysei kosmicznej. Brakowało mi tych rozwlekłych, cudownych opisów –
w Spotkaniu… są jednak dużo
konkretniejsze, chciałoby się powiedzieć: techniczne. Bah!, nierzadko polegają głównie na podaniu wymiarów czegoś. I, co
tu dużo mówić, nie było tak naprawdę bohatera, na którym by mi zależało, co
sprawia, że w moim prywatnym rankingu Spotkanie
z Ramą jednak będzie niżej od cyklu Odysei
kosmicznej. Choć, oczywiście, przede mną jeszcze Rama II i dalsze tytuły. A na razie: 9/10.
Wpis powstał w ramach powakacyjnego
wskrzeszania bloga, a także wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.
Chwycił za pierwszy
szczebel i zaczął lekko sunąć po drabinie. Przychodziło mu to tak łatwo, jakby
płynął w morzu - a nawet jeszcze łatwiej, skoro nie było oporu wody. Aż korciło
go, żeby przyspieszyć tempo, ale doświadczenie nakazywało mu ostrożność.
W słuchawkach słyszał
miarowe oddechy swoich dwóch towarzyszy. To dostatecznie świadczyło, że obaj są
w dobrej formie, nie tracił więc czasu na rozmowę. Chociaż miał ochotę się
obejrzeć, wolał nie ryzykować, dopóki nie dotrą do platformy przy końcu
drabiny.
Odległość między szczeblami
wynosiła pół metra i pierwszą część tej wspinaczki przebył chwytając się co
drugiego. Ale liczył je starannie, toteż wiedział, że wyraźne przyciąganie
zaczął odczuwać przy dwusetnym. Były to skutki ruchu obrotowego Ramy.