niedziela, 25 września 2011

Wielka Kolekcja Westernów (I.10) - "Rio Grande"


Wielka Kolekcja Westernów - tom 10.

Właściwie powinnam teraz zająć się Alamo z 2004 roku, ale – co zrobić? – nie chce mi się. Leży przede mną pudełko z tym filmem, a ja ciągle nie mogę się zmobilizować do obejrzenia tego kolejny raz. Najpewniej więc niebawem jeszcze wrócę do tej historii i filmów z nią związanych, a dziś zajmę się po prostu kolejną pozycją z pierwszej Wielkiej Kolekcji Westernów, czyli trzecim z „kawaleryjskiego” cyklu Johna Forda filmem – Rio Grande z 1950 roku.

Jest to kolejny przypadek, w którym mam pewien żal do twórców kolekcji – znów bowiem widz dostaje fragment serii (nawet jeśli nieoficjalnej), a pozostałe filmy z cyklu musi sobie skołować na własną rękę. To samo było z „trylogią dolara”, z której w kolekcji brakowało pierwszej części.
Jeśli jednak przymknąć na to oko, to wydanie prezentuje się poprawnie: z pierwszego rozdziału na przykład można się dowiedzieć, że w ogóle film Rio Grande był kręcony w pakiecie ze Spokojnym człowiekiem – ponieważ obawiano się, że ten ostatni będzie klapą, wytwórnia zgodziła się na współpracę z reżyserem, Johnem Fordem, jedynie pod warunkiem, że „na wszelki wypadek” zrobią Rio Grande. Inną ciekawostką jest fakt, że w filmie pojawia się zespół Sons of the Pioneers, który zadebiutował w 1933 roku – to ta grupa odpowiedzialna jest za piosenki w westernie. Czy to źle, czy nie dobrze – wrócę do tego później.
Druga część książeczki również jest interesująca, jako że przybliża historię meksykańsko-teksańskiego pogranicza i rolę, jaką odgrywała w tym wszystkim Wielka Rzeka – myślę, że nie jest to zbyt szeroko znany temat i dobrze, że coś takiego znalazło się w tym wydaniu. Nawet jeśli jest nielitościwie skrócone (musi być, w końcu chodzi o bardzo burzliwy okres w dziejach tego obszaru, a ma się zmieścić na kilku stronach), daje jednak jakieś pojęcie na ten temat.
Ostatni rozdzialik, jak zwykle, poświęcony został ekipie filmowej. Znajdują się informacje o Johnie Waynie (o dziwo, nie jest to skopiowany tekst z książeczki dołączonej do Alamo, więc warto przeczytać), Maureen O’Harze, reżyserze Johnie Fordzie, Benie Johnsonie Jr. oraz Victorze McLaglenie – tu jeszcze należy wspomnieć o tym, że przy Benie widnieje zdjęcie nie tego aktora, co trzeba.

A teraz sam film.
Jak już wspomniałam, za muzykę odpowiada przede wszystkim zespół Sons of the Pioneeers. Cóż – nie będę udawać, że mnie zachwycili. Większość piosenek jest nielitościwie smętna i jękliwa. Można by się spodziewać, że kawaleria będzie się bawić przy nieco żwawszych kawałkach – o wszem, bawiła się, tylko akurat skoncentrowano się w filmie na tych stękliwych przyśpiewkach, wykonywanych dla żony pułkownika albo dla generała. Gdzieś w tle, kiedy śpiewacy szli się natrąbić jak szpadelki, widz mógł usłyszeć kawałek czegoś weselszego, ale szybko następowała kolejna scena, już bez muzyki.
Choć była jeszcze piosenka o Alamo – i tej nawet dało się słuchać. Wykonywali ją nie pułkowi śpiewacy, tylko zwykli szeregowi, zabijając czas w namiocie. I to było fajne.

kadr z filmu Rio Grande
(na pierwszym planie od lewej:
Kirby Yorke, Kathleen, gen. Sheridan)
Ale wypadałoby zapewne powiedzieć nieco o fabule, a nie o muzyce.
Jak wspominałam, Rio Grande to jeden z trzech filmów Johna Forda poświęconych kawalerii Stanów Zjednoczonych. Rzecz się dzieje… chyba nie ma podanej konkretnej daty, ale wspomina się kampanię w dolinie Shenandoah sprzed piętnastu lat, więc wnioskuję, że akcja filmu rozgrywa się w okolicach roku 1877.
Pułkownik Kirby Yorke (John Wayne) dowodzi obozem kawalerii nad Rio Grande, do którego przybywa osiemnastu rekrutów. Jednym z nich jest niewidziany od piętnastu lat syn Kirby’ego, Jeff (Claude Jarman Jr.). Dla ojca sytuacja jest o tyle trudna, że jako dowódca musi traktować progeniturę jak każdego innego żołnierza, a więc na przykład nie może interweniować, kiedy Jeff wdaje się w bójkę albo spada z konia. Jakby Kirby’emu było za lekko, wkrótce do obozu przyjeżdża jego – również od dawna niewidziana – małżonka, Kathleen (Maureen O’Hara), która z kolei chce zabrać potomka do domu. W dodatku wkrótce pojawiają się szeryfowie z nakazem aresztowania jednego z rekrutów, szeregowego Travisa Tyree (Ben Johnson), oskarżonego o spowodowanie śmierci.
Dla Kirby’ego sytuacja więc przedstawia się następująco: jeśli będzie lojalny wobec syna, który chce zostać w wojsku, i sprzeciwi się żądaniu Kathleen, żona go znienawidzi. Jeśli zaś postąpi wedle próśb kobiety, znienawidzi go Jeff. Nie jest też lekko wydać szeryfom Travisa, ponieważ szeregowy od samego początku okazał się bardzo cennym nabytkiem dla pułku, doskonale jeżdżącym konno. Zresztą, Kathleen również jest oburzona sprawą z aresztowaniem, ponieważ rekrut prędko zrobił na niej bardzo dobre wrażenie jako urzekający młodzieniec, który muchy by nie skrzywdził.
Oczywiście w tle są Apacze i Meksykanie, ale film to przede wszystkim historia rodziny Yorke – Kirby będzie usiłował naprawić relacje z Kathleen i Jeffem, jednocześnie pamiętając o obowiązkach dowódcy.
Chyba głównie dla rozluźnienia atmosfery w filmie pojawiają się inni bohaterowie: kwatermistrz Timothy Quincannon (Victor McLaglen) oraz szeregowy Boone (Harry Carey Jr.). Pierwszy jest pociesznym, niemłodym i niezbyt rozgarniętym sierżantem, za którym ciągnie się sława piromana ze względu na dokonania z kampanii Shenandoah. Drugi zaś to typ zgrywusa, jednocześnie niegłupi i odważny chłopak, również świetnie jeżdżący konno.
kadr z filmu Rio Grande (Kirby i Kathleen Yorke)
Jeśli więc chodzi o nastrój panujący w filmie, to jest pewne urozmaicenie – są rzewliwe momenty, w których śpiewa pułkowa kapela, są scenki komiczne z udziałem rekrutów i/lub Quincannona, ale pojawiają się też oczywiście dramatyczne chwile, w których Kathleen odbywa kolejną poważną rozmowę z Kirbym. Są też sceny kojarzące się typowo westernowo, czyli strzelanie do Apaczów, którzy jadą przez pole, wymachując łukami i pokrzykując. Wygląda to dość naiwnie i człowieka przestaje dziwić całe to przetrzebienie Indian – no bo jeśli oni faktycznie w ten sposób mieliby prowadzić walki, to sami by się prosili. Jednak jakiś instynkt samozachowawczy byłby mile widziany na wojnie.
Ale nie tylko Indianie są przedstawieni naiwnie – w ogóle wszystko w tym filmie takie jest. Sceny humorystyczne są tak ewidentnie humorystyczne i nic poza tym, że człowiekowi trudno wycisnąć z siebie coś ponad lekki uśmiech. Bohaterowie są niesamowicie typowi: zgrywus, dzielny syn, zapijaczony doktorek, głupawy sierżant i tak dalej. Nieco bardziej pogłębieni zostali Kirby i Kathleen, choć też nie wychodzą poza jasno określone ramy: doskonały oficer oraz kochająca matka. Fakt faktem jednak, w przypadku tej dwójki jest przynajmniej jakiekolwiek pole do rozumienia. Nie ma co prawda wielkich emocji – chyba ze względu na tę rzewliwość, którą tchnie cała ta historia – ale nie jest to już aż tak płaskie, jak pozostali bohaterowie.
No, całkiem konkretne jeszcze były sceny z udziałem generała Sheridana (J. Carrol Naish), w których ten rozmawiał z Kirbym. I pił kawę. Trochę planowali, trochę wspominali, tak czy owak fajnie w tych scenach rozjaśniała się cała sytuacja plus były ładne akcenty dotyczące Yorke’a-oficera, a nie Yorke’a-męża/ojca. Moment, w którym Kirby zastanawia się, jak historia oceni Shenandoah, był chyba jednym z lepszych w całym filmie.

Niestety – Rio Grande nijak mnie nie porwało. Muzyka smętna, wątki smętne, humor naiwny, Indianie tak stereotypowi, że bardziej się nie da… Może w istocie codzienność kawalerii w obozie nadgranicznym została przedstawiona rzetelnie – ale poza tym, dość trudno dopatrzeć się plusów. Nie jest źle, nie jest też dobrze. Jeden z tych filmów, których po tygodniu się prawie nie pamięta. Sama oglądałam teraz Rio Grande drugi raz, ale czułam się, jakbym widziała to po raz pierwszy. Cała ta historia jakoś spływa po człowieku.
Nie widziałam ani Fortu Apache, ani Nosiła żółtą wstążkę, ale po Rio Grande nie mam jakiegoś szczególnego parcia na uzupełnienie tych braków. Może kiedyś, jak nie będę miała co robić.
Jeśli jednak kogoś rusza oglądanie szklącego się wzroku O’Hary i słuchanie Sons of the Pioneers, to polecam. Dla mnie to uczciwe 4/10, pociągnięte tak wysoko głównie dzięki Wayne’owi i zabawnym rekrutom.







– Już raz poświęciłem twoje rodzinne szczęście dla potrzeb wojny. A teraz mogę zniszczyć twoją karierę wojskową. Wydaję rozkaz i przekazuję ci go osobiście. Chcę, żebyś przekroczył Rio Grande. Zaskoczył i wykurzył Apaczów. Dość mam już wojny podjazdowej i dyplomatycznej zabawy w chowanego. Kobiety i dzieci wyślij do Fortu Bliss. Może spędzisz tu całą zimę. A nawet następną, jeśli będzie trzeba.
– Długo czekałem na taki rozkaz, generale. Ale oczywiście nie słyszałem go.
– Oczywiście. Jeśli ci się nie powiedzie, w sądzie wojskowym zasiądą ludzie, z którymi wjechaliśmy do Shenandoah. Osobiście ich dobiorę.
– Ciekawe, co historia o tym napisze. Wiem, co myśli o tym moja żona.
– Co ją gryzie?
– Dolina Shenandoah, miejsce zwane Bridesdale i Filip Sheridan.
– Napije się pan kawy?
– Chętnie.
– Jest mocniejsza.

czwartek, 22 września 2011

Wielka Kolekcja Westernów (I.9) - "Alamo"


Wielka Kolekcja Westernów - tom 9

Z tym wpisem nosiłam się już chyba kilka miesięcy, w czasie których obejrzałam Alamo Johna Wayne’a trzy razy, a dwukrotnie to Hancocka. Powodów, dla których ta akurat produkcja nastręczyła mi tyle kłopotów, było parę.
Po pierwsze, pierwotnie zamierzałam napisać coś w rodzaju recenzji porównawczej i machnąć za jednym przysiadem coś o obu filmach. Okazało się to jednak dość trudne – różnice są zbyt duże, nie ma więc sensu wrzucać obu produkcji do jednego worka.
Po drugie, zaczęło mnie nurtować pytanie: dlaczego Amerykanie nie nakręcili o Alamo więcej filmów? U nas byłoby już kilka pełnometrażówek (już to widzę: Kot-Bowie, Adamczyk-Crockett i Szyc-Travis. I Linda-pastor!), dwa seriale i gazylion książek Zdradzeni o świcie, Świadectwo, Świadectwo o świcie i SB a Alamo. W dodatku specjalnie do tego powołana komisja śledcza do dziś rozkminiałaby, czy na pewno Meksykanie nie napuścili mgły. A potem przypadkowo trafiłam na niemy film z 1915 roku, Martyrs of the Alamo. I nagle okazało się, że Amerykanie w pierwszej połowie XX wieku jak najbardziej obsmarowali te swoje Termopile w tę i nazad, tylko jakoś te produkcje chyba nie powychodziły na szeroki świat. Film Wayne’a miał bez porównania większy rozmach w zestawieniu z innymi ekranizacjami bitwy z 1836 roku. W latach osiemdziesiątych również pojawiały się filmy o Alamo, znów jednak nie zyskały szerszej sławy – aż do produkcji Hancocka z 2004 roku.

Ale do rzeczy.

Kolekcjonerskie wydanie prezentuje się nieźle. Dla mnie najciekawszy był pierwszy rozdział dołączonej książeczki (nawet jeśli „książeczka” to za duże słowo), „Marzenie Johna Wayne’a”. Rozchodzi się w nim o to, że Wayne przez czternaście lat planował Alamo – zbierał materiały źródłowe, interesował się – między innymi – zarówno przebiegiem samej walki, jak i sylwetkami uczestników. Na przeszkodzie stanęła też kwestia kosztów. Sam Wayne początkowo miał zagrać Sama Houstona, a w rolę Crocketta miał się wcielić Richard Widmark (ostatecznie grający Jima Bowiego, którego z kolei wcześniej planowano powierzyć Charltonowi Hestonowi).
kadr z filmu Alamo (po prawej: Davy Crockett)
Rozdział drugi – jak łatwo się domyślić – poświęcony został historycznej bitwie. Jeśli czyta się to po obejrzeniu filmu, łatwo można zobaczyć, że Wayne w wielu miejscach rozmijał się z prawdą i przeinaczał fakty tak, by całość była… cóż, była po prostu lepszą legendą. Meksykan z dwóch tysięcy zrobiło się więc siedem tysięcy, Bowie się nie pochorował, tylko został ranny w boju, a Alamo nigdy, przenigdy nie próbowało się poddać.
Później zaś znajduje się jeszcze rozdzialik poświęcony ekipie filmowej, a więc garść informacji o Johnie Waynie, Richardzie Widmarku, Laurencie Harveyu, odgrywającej Meksykankę Flacę Lindzie Cristal oraz o twórcy muzyki – Dymitrze Tiomkinie.

Skoro więc już wspomniałam o muzyce, przy tym na chwilę się zatrzymam.
Trzeba powiedzieć jasno: muzyka w Alamo jest absolutnie genialna. Kompozytor został zresztą nominowany za nią do Oscara, choć tym razem nie dostał statuetki. Tak czy owak, Tiomkin był w sumie nominowany dwadzieścia trzy razy, z czego cztery statuetki istotnie powędrowały w jego ręce, co może być pewnym wyznacznikiem jakości.
The Green Leaves of Summer to jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów westernowych (nawet jeśli ostatnio kojarzony raczej z Inglorious Basterds, gdzie też się pojawił):
Ale to tak naprawdę – jak dla mnie – jeszcze nic. Bo za bezwzględnie najlepszy kawałek w filmie, a także jeden z najlepszych westernowych motywów evuh, uważam The Ballad of the Alamo:
Utwór ten ma pierdylion wykonań, z których których warto zapoznać się z wersjami Marty’ego Robbinsa oraz Frankiego Avalona.
   
A teraz, skoro już został wspomniany Franki Avalon, czyli filmowy Smitty, warto powiedzieć parę słów o bohaterach.
Pierwszą rzeczą, jaka się nasuwa przy oglądaniu Alamo, to fakt, że strona amerykańska jest różnorodna. Nie tylko główni bohaterowie, ale i postacie z dalszych planów. Różnią się wiekiem, posturą, ubraniem, poglądami – obrońcy misji nieopodal San Antonio to zbieranina indywidualistów. Oczywiście, najwyraźniej widać to w przypadku trzech dowódców: traper Davy Crockett (John Wayne) jest silny, odważny, ale i rozsądny, dużo inteligentniejszy, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. To świetny dowódca, którego uwielbiają jego ludzie i pójdą za nim w ogień. Crockett jest też czymś w rodzaju bufora między pozostałymi oficerami: Jamesem Bowie (Richard Widmark) i Williamem Travisem (Laurence Harvey). Pierwszy z tej dwójki, opój i hulaka, wcale nie zamierza ginąć w obronie Alamo – kiedy sytuacja robi się trudna, jako pierwszy zamierza zabrać swoich ludzi i wyjechać. A dodatkową motywacją ku temu są nieustanne spięcia z pułkownikiem Travisem – kompletą odwrotnością Bowiego. Travis nie pije, jest wykształcony, elegancki, zasadniczy, honorowy, stara się dbać o morale i myśleć perspektywicznie. To przede wszystkim on widzi ważną rolę, jaką Alamo ma do odegrania w walce Teksasu o wolność. Nie będzie przesadą uznanie, że Bowie i Travis w życiu nie stanęliby do wspólnej walki, gdyby nie umiejętne łagodzenie sytuacji przez Crocketta – i w końcu okaże się, że mimo różnic charakteru, wszyscy jadą na jednym wózku i trzeba być ponad osobiste animozje.

kadr z filmu Alamo (od lewej: Jim Bowie i William Travis)
Oj tak – dla Teksasu ludzie z Alamo zrobią wszystko. Pod tym względem film jest tak pompatyczny i naszpikowany patosem, że – gdyby to nie zostało zrobione tak świetnie – mogłoby śmieszyć. Powinno śmieszyć. Bohaterowie recytują wzniosłe monologi o wolności, niepodległości i republice, prości żołnierze deliberują na temat życia pozagrobowego i miłości, a kobiety są dumne, że ich mężowie wezmą udział w walce o Alamo – nawet jeśli to miałaby być ich ostatnia walka w życiu. Nie ma właściwie żadnego przymusu – absolutnie każdy jest przekonany o słuszności swojej sprawy. Motyw wolności zresztą przewija się nie tylko w odniesieniu do samego Teksasu, ale też podpięty został tu wątek czarnoskórego niewolnika. Oczywiście, tak jak cała reszta, pełen patosu.
Oprócz tego przesadzonego patriotyzmu, o bohaterach można powiedzieć jeszcze jedno: są jak dzieci. Przez długi czas przypominają zgraję chłopców na obozie wakacyjnym. Kiedy robią wypad na teren wroga, wygląda to raczej jak zabawa w podchody. Tu coś spsocą, tam nabroją i wracają ze śmiechem. Scena, w której armata rozstrzelała beczkę jakiejś kukurydzianej wódki i rozpacz jednego z ludzi Crocketta jest jednocześnie zabawna i rozczulająca właśnie ze względu na ten szczery, dziecięcy żal, tak nieprzystający do ogólnej sytuacji.
Tego kontrastu zresztą w filmie jest dużo: z jednej strony beztroska i humor, z drugiej jednak, kiedy przychodzi co do czego, te dzieci momentalnie dorośleją i stają się świetnymi żołnierzami.
Nie, nie mają wad, gdyby ktoś o to pytał. Nawet jeśli mają, potrafią je przezwyciężyć, co czyni z ich wad dodatkowe zalety. A jednak są to postacie na tyle wyraziste i spójne, że widz je kupuje, chociaż widać, że są wyidealizowane. Nawet epizodyczna postać generała Sama Houstona (Richard Boone) jest pełna cnót wszelakich.

Zupełnie inaczej przedstawieni są Meksykanie, choć wcale nie negatywnie. Tym bardziej dziwi mnie, że film ponoć został zakazany w Meksyku.
Tu już nie ma indywidualizmu – meksykańska armia jest jak wielka fala, zalewająca to malutkie Alamo, a poszczególni żołnierze są podobni do siebie jak dwie krople wody. Maszerują w równym szeregu, w identycznych mundurach, nie rozmawiają, nie śmieją się. Jednocześnie przecież są dzielni i odważni, ba! nawet jeden z Teksańczyków mówi wprost, że był dumny z Meksykan, których zabijał i że poległo na pewno wielu wspaniałych mężczyzn.
Sam zaś generalissimo Antonio Miguel Lopez de Santa Anna (Ruben Padilla) jest honorowy i umie docenić prawdziwą odwagę – szczególnie wyraźnie widać to w scenie z żoną kapitana Dickinsona (Joan O’Brien).

Trudno nazwać Alamo filmem historycznym. Mimo dbałości o szczegóły i niewątpliwej historyczności wielu elementów fabuły, całość jest przede wszystkim hołdem. Tu nie ma miejsca na smęcenie w stylu „prawdziwej historii”. Są wielkie emocje, wspaniała, epicka muzyka i silne kontrasty. Wszystko to razem sprawia, że film – mimo że ocieka patosem – nie wzbudza politowania, a rzeczywiście wzrusza. I chciałoby się wierzyć, że to wszystko tak wyglądało.
Aż szkoda, że ten prosty i piękny styl zniknął już z filmów – bo jeślibyśmy kiedyś chcieli kręcić coś o naszych wielkich, narodowych dokonaniach, moim zdaniem powinno to być utrzymane właśnie w tym stylu: uwznioślającym i pobudzającym ten fajny rodzaj patriotyzmu, polegający na dumie z odwagi przodków, a nie na wzajemnym obrzygiwaniu się potokami oskarżeń, kto kiedy i z kim współpracował i dlaczego to moja racja jest najmojsza i mój patriotyzm najpatriotyczniejszy.
Oglądam ten film i za każdym razem mi smutno – po pierwsze, bo to po prostu smutny film. I po drugie, bo my czegoś tak ładnego nigdy nie mieliśmy i nie będziemy mieć. I czasem zazdroszczę Amerykanom ich mentalności.
Pełne 10/10.










- So many times every day you stop and give thanks, but mostly I don't catch on what you're thanking the Lord for. I mean, there's nothing special. 
- I give thanks for the time and for the place.
- The time and the place, Parson?
- The time to live and the place to die. That's all any man gets. No more, no less. 

poniedziałek, 12 września 2011

Przy kawie (7) – Purity Seal dla (bardzo) opornych

masa modelarska, pigment i kółko do breloczka
Od czasu do czasu – szczególnie w zakresie prezentów – miewam głupie pomysły. Ostatni z nich narodził się nie tak znowu dawno, przy okazji którejś z kolei zapowiedzi gry Space Marine. Pomysł mianowicie brzmiał: heeeej…! Breloczek Purity Seal! Niniejszym więc pragnę podzielić się z Państwem swoimi plastycznymi perypetiami. Czyli dziś znów więcej obrazków niż treści.

Zanim się zorientowałam, już moje myśli krążyły wyłącznie wokół nowej idei. Faza pierwsza: z czego to ustrojstwo zrobić? Rozważałam różne rzeczy: modelinę, masę solną, gips, wosk… Pewnie coś z tego bym istotnie wykorzystała, gdyby nie fakt, że chodziło o breloczek – chciałam, żeby wytrzymał poniewieranie z kluczami, a wszystkie wcześniej wymienione tworzywa uległyby bolesnemu przemieleniu w ciągu kilku pierwszych godzin. Wobec ściany, o którą się rozbiłam, zanim jeszcze przystąpiłam do właściwych prac, odpaliłam ostatnią deskę ratunku: YouTube. Po wklepaniu w pole wyszukiwani „purity seal tutorial” moim oczom ukazało się to wideo:


Obejrzałam je chyba z dziesięć razy, skonfrontowałam też z innymi tutorialami (moim zdaniem – gorszymi). I ciągle miałam wrażenie, że jest źle. Posiłkując się jednak tymi instrukcjami, wyklarowałam sobie własną metodę do wypróbowania:
OrcPainterNerd używał czegoś, co nazywał Green Stuff. Jako absolutna modelarska analfabetka i imbecylka, nie miałam bladego pojęcia, o czym ten człowiek do mnie rozmawia. Udało mi się jednak rozkminić, że chodzi o masę modelarską – nabyłam więc drogą kupna takąż masę (firmy Wamod, a prawdę mówiąc – pierwszą z brzegu i względnie niedrogą). Ponieważ jednak kolor w żaden sposób mnie nie urządzał, dokupiłam pigment (Vallejo Pigments, czerwona ochra) – no bo takie burozielone…? Wiem, że się maluje, ale farba się wytrze, gdzieś coś się odkruszy i będzie dawało po oczach zieloną plamą… Blah. A więc pigment. Kolejnym zakupem było kółko do breloczka w oszałamiającej cenie złotówki z haczkiem za sztukę (jako że obawiałam się wielu prób i błędów, na wszelki wypadek zamówiłam więcej). I to właściwie całe wydatki związane z majstrowaniem purity seal, choć oczywiście w ruch poszły jeszcze farby i pędzel – które jednak już miałam (pędzle nie wiem jakie, a farby – Humbrol). Reszta potrzebnych narzędzi to rzeczy, które są chyba w każdym domu. Zaprezentowany w tutorialu papier zastąpiłam tkaniną, bo papier wydał mi się za sztywny, a z kolei gdybym już miała taki, który by był wiotki, to podarłby się w mgnieniu oka (tu raz jeszcze przypominam, że rozchodzi się o breloczek). A już pomysł wydrukowania odpowiednich tekstów w ogóle mi się nie spodobał. Jak rękodzieło to rękodzieło, czyż nie? Ostatecznie więc moje „składniki” to:
·         masa modelarska;
·         pigment;
·    kawałek białej szmatki (koszulka, prześcieradło, ściereczka kuchenna, po prawdzie cokolwiek);
·         kółko do breloczka;
·         coś na pętelkę do zawieszenia purity seal – wedle uznania;
·         nożyczki;
·         pióro;
·         olej;
·         papierowe ręczniki;
·         farby (czerwona i czarna);
·         pędzelek;
·         pojemniczek na wodę;
·         woda;
·        kuchenka (bardzo wygodna jest elektryczna, choć gazowa też by się nadała, po prostu wymagałaby więcej ostrożności) i – jeśli nie chcemy sobie roztopić paznokci – ustrojstwo do przewracania mięcha na ruszcie czy cokolwiek w ten deseń;
·         pilniczek do paznokci (tak, tak, to moje wyrafinowane i wielofunkcyjne dłutko);
·   …tu miałam największy kłopot: coś okrągłego, trochę większego od przeciętnej nakrętki z wody mineralnej. W moim przypadku idealnie nadała się nakrętka od solniczki. Tym niemniej jest tu spora dowolność;
·   coś do położenia na blat biurka, coby nie poniszczyć mebla – nawet jeśli wcale poniszczyć się nie powinien, zawsze to łatwiej później sprzątnąć. Ja wzięłam starą blachę od opiekacza.

Kiedy już zgromadziłam wszystkie akcesoria, przystąpiłam do pracy.

przypiekanie szmacianego paska
Najpierw wycięłam pasek materiału i potraktowałam go kuchenką – jak widać na zdjęciu. Kuchenka elektryczna jest dlatego taka wygodna, bo nie musimy bawić się w delikatne zbliżanie do ognia, tylko po prostu przytykamy do grzałki i czekamy. Jak zaczyna dymić, można obrócić i przypalić kolejne krawędzie (dobrze trzymać toto w szczypcach, bo ciepło w palce się robi…). Mając przypieczony kawałek tkaniny, przystępujemy do zapisywania spejsmarinsowych zdrowasiek – tutaj, oczywiście, konieczny jest research w Internecie i konsultacje z kompetentnymi osobami. W moim przypadku było to pisanie trzech tekstów piórem po bawełnie – nawet nie tak niewygodne, jak myślałam. Choć sprawdza się metoda kropkowania, bo inaczej stalówka zahacza o nitki.
Trzeci z tekstów napisałam trochę na skuśkę, bo wersy były na tyle długie, że inaczej by się nie zmieściły – a, w przeciwieństwie do pierwszej z modlitw, nie dawały się tak ładnie i symetrycznie podzielić na pół.

zaraz po przypieczeniu pasek ma skłonność do rolowania się
po wyprasowaniu można przystąpić do pisania

gotowe i złożone

No – to merdadło gotowe, można przystąpić do właściwej pieczęci.
pigment i masa modelarska
Najpierw więc nasmarowałam blachę i ręce olejem, zgodnie z instrukcją na masie, coby się nie skleić na wieki wieków. Potem wydłubałam nieco masy z obu pojemniczków i, paprając to w pigmencie, wyrabiałam aż do uzyskania jednolitego, miękkiego bambulca w kolorze… rudonijakim.
Następnie podzieliłam bambulca na trzy mniej-więcej podobnych gabarytów kulki.
Nastąpiło rozpłaszczenie pierwszej z kulek. Na krawędzi utworzonego w ten sposób placka ułożyłam coś, co stało się pętelką do zaczepienia breloczka. Ponieważ – jak wcześniej pisałam – miałam trochę więcej breloczkowych kółek, jedno rozbroiłam i wykorzystałam z niego jakiś kawałek blaszki. Ale równie dobrze to może być wygięty drucik czy cokolwiek. Serio – to nie ma znaczenia. Wystaje i tak tylko kawałek.
wyrobiona masa z pigmentem
Na przeciwległej krawędzi ułożyłam złożone majtadło (tak, zapewne to ma jakąś fachową nazwę – musicie się Państwo pogodzić z tym, że ja się nie znam) i przyklepałam drugim plackiem masy. Tym sposobem obie strony pieczęci są ładne, bez żadnych przyklejanych kartek ani niczego takiego. Ba! W ogóle nie używamy kleju.
Na środku utworzonego koła masy wyciskamy okrąg za pomocą tego, co udało nam się znaleźć (przypominam: u mnie była to nakrętka od solniczki).
pieczęć - faza pierwsza
Sugerując się tutorialem, początkowo wygniotłam na krawędziach pieczęci regularny wzorek i tak zostawiłam. I – mimo że wiedziałam, iż coś się dzieje – trzymałam się tej wersji przez jakiś czas. Taki, że masa zaczęła mi zasychać. W końcu jednak uznałam, że to źle wygląda. A już na pewno nie wygląda jak pieczęć. Toteż, coby nadać dziełu bardziej pieczęciowego pozoru, osłoniłam środek wspomnianą już nakrętką od solniczki, wyszarpnęłam nowe kawałki masy, wypaprałam w pigmencie, wyrobiłam, wyturlałam podłużny wałek i ułożyłam go wokół nakrętki. A potem przycisnęłam i ugniotłam, żeby było dobrze (tak, tak – znacie Państwo tę metodę podawania przepisów, prawda? „soli do smaku, mąki żeby było w sam raz, a śmietany tak trochę”). Po zdjęciu ochronnej solniczki, całość prezentowała się – w mojej opinii – nieco lepiej. Zanim jednak dojrzałam do tej decyzji, zajęłam się najbardziej kłopotliwą częścią – centralną częścią pieczęci.
Od tego jest trzecia kulka masy. Po rozpłaszczeniu najpierw usiłowałam wyciąć (za pomocą pilniczka do paznokci, a jakże!) ten kształt:
(źródło)
Po nałożeniu go na podstawę jednak nie byłam zadowolona z efektu, więc delikatnie zdjęłam dzieło i spróbowałam wygnieść z masy coś w stylu tego:
(źródło)
 Tym razem było nieco lepiej i uznałam, że to będzie to. Nakleiłam kształt na środku pieczęci i lekko przyklepałam oraz dopracowałam detale fachowym, wielofunkcyjnym dłutkiem.
fachowe, wielofunkcyjne dłutko
pierwsza wersja pieczęci
pierwsza wersja pieczęci - tu widać, że wyszła za duża
W tutorialu co prawda człowiek wgniótł po prostu jakiś plastikowy znaczek, ale mieszanie w to plastiku było kolejnym elementem, który nie przypadł mi do gustu. W końcu to pieczęć, powinna więc być cała z tego samego tworzywa, ba! Z jednego kawałka. Wystarczy, że ta moja jest sklejana, a nie faktycznie wytłoczona stemplem. Nie muszę dodatkowo oszukiwać. Wokół naklejonego znaku wyciachałam mym profesjonalnym dłutem Adeptus Astartes, Space Wolves, a na Imperator zabrakło mi miejsca.

przed malowaniem
Potem nastąpiło kilka godzin czekania, aż całość wyschnie i stwardnieje. To dobry moment, żeby posprzątać, umyć co jest do umycia i wyciągnąć farby.

Najpierw pociągnęłam całość na czerwono, a kiedy farba wyschła, dorzuciłam trochę czarnej. A właściwie – zgodnie z tym, co pokazano w tutorialu – była to woda ledwo przybrudzona czarną farbką. Istotnie, ładnie spłynęło w krawędziaczki i nadało pieczęci całkiem fajny wygląd. No – przynajmniej fajniejszy niż na początku.
Przy malowaniu trzeba jedynie uważać, żeby nie zachlastać farbami materiału. Jeśli jednak za produkcję pieczęci nie bierze się osoba z Parkinsonem, nie powinno być problemów. I tak przecież koncentrujemy się raczej na środkowej części krążka, a nie na krawędziach. A ponieważ zawiązałam sobie na pętelce nitkę (uznałam, że majtające się kółko od breloczka nie będzie zbyt wygodne), po obustronnym pomalowaniu mogłam pieczęć zawiesić i pozwolić jej wyschnąć.
Potem jeszcze tylko montujemy breloczkowe ustrojstwo i produkt właściwie jest gotowy.

A na przyszłość, gdyby jeszcze kiedyś przyszło mi do głowy wyprawiać podobne rzeczy: pieczęć swobodnie może być mniejsza (mniej-więcej taka, żeby okrąg można wycisnąć faktycznie za pomocą zwykłej nakrętki od butelki) – mi koniec końców wyszło toto większe, niż planowałam. Ponadto kiedy teraz o tym myślę, pokusiłabym się o popełnienie pieczęci jak należy: czyli sporządzając najpierw stempel.
Tak czy owak, jak na pierwszą w życiu purity seal, jestem całkiem zadowolona z efektu. Teraz czeka mnie końcowa faza: schlać w trupa osobę obdarowywaną i wręczyć prezent wmawiając jej, że jest nim absolutnie i bezwarunkowo zachwycona.
Łisz mi lak.

gotowa pieczęć



PS. Dzisiaj (13. września 2011) popełniłam wreszcie breloczek takich gabarytów, jakie być powinny. Dodatkowo oberwało się też lodówce, która dostała pieczęć-magnes. Obie zrobione metodą faktycznego odciśnięcia stempla w miękkiej masie, a więc symbol (tym razem wybrałam ten z prawego dolnego rogu na tym obrazku) tu i ówdzie trochę niewyraźny, może za płytki - ale w sumie skoro to pieczęć, to chyba ma prawo mieć tego typu mankamenty...
Rozważam zrobienie gigantycznej purity seal i wstawienie zamiast drzwi. Chaos nie miałby wstępu do mieszkania. Czy to oznacza, że nigdy więcej nie musiałabym sprzątać?

stempel
ukończony breloczek
tył tegoż breloczka
co prawda zdjęcie ciemne, ale pieczęć na drzwiach lodówki
- na żywo prezentuje się naprawdę fajnie

poniedziałek, 5 września 2011

Przy kawie (6) – Podręczny Zestaw Małego Grafomana, cz. II


(źródło)

Jako się rzekło, oto drugi odcinek pomocy Małego Grafomana. Poprzednio wymieniłam parę programów i stron, które mogą skutecznie pomóc przy researchu – uzupełnię to jeszcze o arXiv, bazę podrzuconą przez hevs – obfituje (biblioteka, nie hevs) w materiały z dziedzin matematyki, fizyki, biologii i innych, ogólnie nazywanych naukami ścisłymi.

A dziś pomoce innego rodzaju – czyli Organizacja Pracy (podkategoria: zmuszajki; inne podkategorie następnym razem).

Zarówno z obserwacji ludzi na forach literackich jak i z autopsji znam jedną z największych bolączek niespełnionych pisarzy-amatorów: „chciałabym, ale nie mam weny”. Tak – ludzie, niestety, wierzą w magiczną Wenę, która przyjdzie razem z całym dobrodziejstwem inwentarza, typu zwiewna szata, alabastrowa cera i nostalgiczne spojrzenie, i natchnie tego biednego człowieczka do napisania wiekopomnego dzieła.
Otóż nie – tak się nigdy nie stanie. Wiem, jestem amatorką i się nie znam, ale serio - w takie cuda to ja nie wierzę.
Im dłużej człowiek będzie siedział, wzdychał i czekał, tym później Wena przyjdzie. Wenie trzeba wyjść naprzeciw. Może gdzieś są odosobnione przypadki natchnionych geniuszy, zdecydowana większość domorosłych pisarczyków jednak musi zacząć od prostej, rzemieślniczej roboty. I liczyć na to, że w ten sposób wywołają sobie Wena. Lub Wenę – zależy, u kogo jakiej jest płci.
Najlepsze, co my, bidni amatorzy możemy zrobić, to najpierw wydrukować sobie i powiesić nad komputerem to:
(źródło)
A potem zacząć systematycznie pisać. Po prostu.
Na szczęście Internet oferuje bardzo fajne motywatory i zmuszajki dla takich jak my.

Po pierwsze więc: 750words – strona, która wymaga od nas jednej rzeczy: codziennego pisania po 750 słów. Rejestracja jest dość komfortowa, bo nie musimy zakładać sobie kolejnego konta w sieci, tylko wystarczy zalogować się na przykład przez konto gmail, czy facebooka. Samo pisanie zaś nie jest w żaden sposób upublicznione ani nikt, poza automatem zliczającym słowa, nam tego nie sprawdza. Możemy pisać cokolwiek i kiedykolwiek, byle codziennie. Nie musi to być jeden tekst. Nie musi to być konkretnie seria opowiadań. Równie dobrze można wyrabiać dzienne normy a to jakimś artykułem, a to recenzją, a to opowiadaniem i tak dalej. Na upartego możemy nawet napisać 750 razy „piszę”, ale oszukiwanie samego siebie w tak idiotyczny sposób? Cóż, co kto lubi…
Założenie jest takie, że pisanie odbywa się w przeznaczonym ku temu polu – istnieje nawet możliwość doboru najodpowiedniejszej dla nas czcionki. Ja jednak zignorowałam pisanie bezpośrednio na stronie, a po prostu piszę w Wordzie i przeklejam. Prowadzi to, oczywiście, do pewnych zafałszowań w statystykach, ale trudno. Tym bardziej, że na stronie są kłopoty z działaniem „ś”.
No właśnie, statystyki: nasze pisanie jest analizowane i możemy przejrzeć szereg statystyk z nim związanych. Niestety, ponieważ strona jest anglojęzyczna, większość wykresów będzie dla nas bezużyteczna, jeśli piszemy po polsku. Co mnie nawet zasmuciło, bo chętnie bym przeczytała, ile w danym tekście użyłam wulgaryzmów, ile zdań okolicznikowych celu, a ile liczb. Może być pomocne, jeśli na przykład mamy kłopot z monotonnym językiem. Dla grafomana polskojęzycznego tymczasem jest dostępne ogólne zliczanie „dniówek” i statystyka wyrazów użytych w danym dniu – oczywiście w większości będą to „się”, „nie”, „na” i tego typu, ale jeśli się je odsieje, może się okazać, że na przykład nadużywamy jakiegoś słowa.
A co tak naprawdę skłania nas do pisania codziennie? Odznaki. Niby nic, ale taka „nagroda” (w cudzysłowie, no bo jaka to właściwie nagroda?!) potrafi przytrzymać człowieka, jeśli już się w to pisanie wsiąknie. Zaczynamy od jajka, po trzech dniach dostajemy odznakę indyka, po pięciu – pingwina. Potem dziesięć, trzydzieści i tak dalej. Obecnie odznaki są do pięciuset dni. Jeśli któregoś dnia nie wypełni się normy, odznaki się resetują i trzeba zaczynać znów od jajka. O ile początkowe jeszcze mają dość niewyraźną „moc”, o tyle już przy stu dniach człowiek zaczyna odczuwać żal na myśl o tym, że tyle systematycznej pracy miałoby pójść w Pireneje i faktycznie zaczyna się bardzo pilnować. Ja zazwyczaj sprawdzam dwa razy dziennie, czy na pewno wypełniłam normę.
Oprócz odznak za dni, są dodatkowe odznaki za sposób pisania: nietoperz za dziesięć dni z rzędu pisanych w nocy, kogut za to samo rano, gepard za szybkie pisanie, chomik – za nieprzerwane. I tak dalej. Dodatkowe odznaki za napisanie łącznie stu tysięcy słów i dwustu pięćdziesięciu tysięcy. Szczególnie gepard i chomik wychodzi oszukańczo, jeśli się wkleja – ale to niewielki mankament jak na całościowy geniusz tej idei.
Oczywiście, jak każde lekarstwo, 750words początkowo jest bardzo gorzkie. Fragmenty są wymuszone i słabe, a siedzi się nad nimi niewymiernie długo. Potem jednak jest już tylko lepiej. Inni, którzy korzystają z tej metody, twierdzą, że napisanie dziennej normy zajmuje im dwadzieścia minut, czasem pół godziny. U mnie aż tak optymistycznie to nie wygląda, ale i tak jest szybciej niż na początku. I, co najważniejsze, te dniówki z czasem robią się coraz lepsze, bo człowiekowi przychodzi to naturalniej. Dobrze oczywiście sobie gdzieś wcześniej przemyśleć, co mniej-więcej chciałoby się zawrzeć w dzisiejszej normie, ale 750 słów to na tyle niewiele, że nie powinno być z tym większych problemów. A wymówka „nie piszę, bo nie mam czasu”, traci całą moc. No bo serio: nikt mi nie wmówi, że nie jest w stanie wygrzebać sobie z dnia pół godzinki. To jest naprawdę tyle co nic.
A jeśli ktoś ma skłonność do pisania więcej, niż siedemset pięćdziesiąt słówek – proszę bardzo, można pisać więcej. 750wods daje minimalną normę. Od nas zależy, co z nią zrobimy. Jak ktoś lubi, może pisać i dwa tysiące słów dziennie. Byleby następnego dnia znów coś napisał.
Aha – 750words ma też odznakę za sukces w innym przedsięwzięciu: NaNoWriMo.

NaNoWriMo – Czyli National Novel Writing Month: tu już jest bardziej hardkorowo, ale nie tak długofalowo. Miesiącem pisania jest listopad – rejestrujemy się na stronie i… i mamy tak naprawdę całkiem sporo możliwości. Przede wszystkim, jest forum. Podzielone na regiony – jeśli znajdziemy dział dla Polaków, możemy się dzielić swoimi nanosowymi frustracjami z rodakami uczestniczącymi w zabawie. Możemy dodawać sobie writing buddies i śledzić ich postępy (750words też ma opcję śledzenia innych, ale dostępną tylko dla tych, którzy wesprą projekt finansowo – za co, tak przy okazji, też jest odznaka). A przede wszystkim: piszemy powieść. Założenie jest takie, żeby stworzyć jeden, zwarty tekst w miesiąc. Tekst ma mieć co najmniej 50 tys. słów, czyli wychodzi mniej-więcej 1700 słów dziennie. Nie musimy pisać tego codziennie, choć jest to zalecane. Tym niemniej jeśli komuś wygodnie, może pisać co drugi dzień po 3500 słów i też będzie dobrze. Ba! Można napisać całość w tydzień, jeśli tylko ktoś ma aż taki level turbopisania na klawiaturze. Grunt, żeby 30 listopada mieć napisane 50 tys. słów. Tyle.
Nie ukrywam, że w zeszłym roku boleśnie poległam, napisawszy coś około siedmiu tysięcy słów. Tu taka wskazówka: wymyślcie Państwo odpowiednio wcześnie, o czym w ogóle chcecie pisać. Ja leciałam zupełnie na żywioł i szybko okazało się, że improwizacji nie wystarczy na całość. Tym razem mam nadzieję, że mi się uda – jakby nie patrzeć, od kilku miesięcy ćwiczę 750words, co powinno mnie jakoś przygotować do systematycznego pisania na NaNo.
Oczywiście, powieść będzie pewnie wymagała wielu korekt i łatania dramatycznych dziur w fabule, ale już przynajmniej coś będzie. Więc jeśli ktoś z Państwa ma pomysł na powieść, a nie wie, jak to ugryźć – polecam NaNoWriMo w listopadzie.

Podobnym projektem jest na przykład April’s Script Frenzy – tu jednak chodzi o napisanie w trzydzieści dni stu stron scenariusza. Zresztą, na stronie NaNo jest cała lista adresów z podobnymi akcjami.

Ostatnim mobilizatorem do pisania, o jakim wspomnę (ale tylko wspomnę, bez szerszego opisywania), będzie Write or Die. Nie przeczę, że osobiście nie mam jeszcze odwagi po niego sięgnąć – ale inni używają i chwalą sobie. Odpalamy, ustalamy czas na napisanie konkretnej liczby słów i… piszemy.

A teraz zestaw sznurków:

O NaNoWriMo można przeczytać bardzo obszerne teksty u Ched i u hevs. U której zresztą, w innym wpisie, wspomniane jest też 750words oraz Write or Die. A o tej ostatniej aplikacji można poczytać opinie tu, tu oraz tu.

Oczywiście, używanie tych narzędzi nie robi z człowieka pisarza. Ale dzięki nim wyrabia się nawyk systematycznego pisania. Przestaje się siedzieć i jęczeć na Wena, a zaczyna się pisać. Nawet jeśli - szczególnie początkowo - teksty wychodzą słabe i na siłę, z czasem jest coraz lepiej. A przede wszystkim: coś już jest. Czyli mamy już jakiś start.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...