czwartek, 30 czerwca 2016

Amerykanie ratują świat... Again! In space!

Na początek wynurzenie osobiste: kiedy w 1996 roku była premiera hiciora Independence Day, nie byłam osobą decyzyjną, jeśli chodzi o to, czy i kiedy pójdę na coś do kina. Nie było więc niczym zaskakującym, że wspomnianego filmu nigdy na dużym ekranie nie widziałam – obejrzałam dopiero w telewizji i bardzo, ogromnie żałowałam, że tak się stało. Bo to produkcja, którą trzeba oglądać w kinie. Mały ekran nie pozwala odpowiednio błyszczeć efektom, za to bezlitośnie obnaża głupotę fabuły. Toteż kiedy dotarły do mnie informacje o pracach nad Independence Day: Resurgence, miałam jedno postanowienie: obejrzę to w kinie.
No i się udało (co nie jest takie oczywiste, bo na przykład miałam żelazne postanowienie o obejrzeniu w kinie Sweeney Todd, a skończyło się na monitorze osiem lat później… choć tu akurat nie żałuję, bo film mnie przeogromnie rozczarował).

Powiem tak: każdy, kto ma jakiekolwiek pojęcie o pierwszym Dniu niepodległości, powinien wiedzieć, czego spodziewać się w kontynuacji. I to właśnie dostanie: nabzdyczone przemowy, Amerykanów, którzy ratują świat (choć od czasu do czasu ktoś usiłuje wmówić widzowi, że przecież to cały świat się jednoczy i że to wcale nie tak, że tylko USA), młodych i pięknych bohaterów, mdły i zbędny wątek miłosny i tak dalej. Choć przyznam, że dla mnie mimo wszystko ciekawy był sam zamysł stojący za filmem: że inwazja obcych coś zmieniła. Że cywilizacja rozwinęła się inaczej, ludzkość się zjednoczyła i wyszarpała wrogom zdobycze techniki, które umożliwiły nam takie cuda, jak stację obronną na Księżycu. Raz, że bliski memu sercu jest pomysł ludzkości, która po wielkim konflikcie stwierdza, że wojna nie ma sensu i zaczyna ze sobą współpracować, zamiast się lać. To jest mocno… roddenberrowskie. Dwa, jak nie przepadam za różnego rodzaju „dalszymi losami”, tak tutaj jednak w miły sposób film zwraca uwagę na fakt, że po inwazji życie toczy się dalej, ale inaczej – bo to nie jest wydarzenie, które mogłoby przejść bez echa.
Więc cóż: tak, dałam filmowi naprawdę spory kredyt zaufania już na samym początku – i, jeśli mam być szczera, nie zawiodłam się. Co prawda te zdobycze technologiczne obcych najwyraźniej dostała tylko elita (rząd i wojsko?), bo szerokie ujęcia ulic przedstawiały całe szeregi zwykłych, siermiężnych taksówek i samochodów prywatnych, no ale zawsze to coś. Wszak komputery na początku też mieli nieliczni.

(źródło)
Z emocjami film radzi sobie tak se. To znaczy wyraźnie widać, że one mają być: giną bliscy bohaterów, nierzadko na ich oczach. Jest miłość w trudnym czasie inwazji. Jest też niełatwa przyjaźń. Tylko wszystkie te wydarzenia są w na tyle oczywisty sposób wpisane w konwencję, że kompletnie spływają po widzu – no bo przecież wiadomo, jak będzie: ona i on się kochają, oni są spoko ziomkami i sobie wybaczą, a wszystkie zgony tylko wzmocnią motywacje bohaterów, żeby mocniej kopać zadki kosmitom. Tego w ogóle nie trzeba oglądać, żeby móc sobie te wszystkie scenariusze opowiedzieć. Ale to nie szkodzi, wszak – jak mówił Grek Dimitri w Bucie Manitu – „konwencja zobowiązuje”. Jedno, co mnie odrobinę znużyło, to wspomniany już wątek miłosny. Widać wyraźnie, że stanowił próbę powtórzenia wątku Hillera i Jasmine (nawet mamy pocałunek na pustyni), ale chyba po prostu aktorzy nie dali rady. Nie mieli tego uroku, co para Smith i Fox. A skoro ich nie polubiłam, to i siłą rzeczy zwisało mi, czy będą żyli długo i szczęśliwie.
Zdecydowanie cieplejsze odczucia mam względem pary Okun i dr Isaacs (czyli Data Brent Spiner i John Storey), ale wydaje mi się, że kiedyś gdzieś o tym wspominałam: kino zalewa nas prostym przekazem: miłość to zauroczenie dwojga młodych i pięknych, którzy przeżywają przygodę i w finale całują się na truchłach pokonanych wrogów (na was patrzę, Jake i Patricia!). I mi już ta koncepcja uszami wychodzi. Bardzo chętnie natomiast witam każdy moment, kiedy film zwraca uwagę na to, że miłość to też na przykład spędzone razem kilkadziesiąt lat; ćwierćwiecze spędzone na opiece nad drugą osobą, po prostu wypełnione codziennością niezliczone poranki i wieczory, podczas których para nadal żywi wobec siebie uczucia. To jest fajne i to lubię, no. I jakkolwiek oczywiście widać, że obaj naukowcy są comic reliefami, to chwali się, że ten komizm nie wynika z ich związku, który został pokazany całkiem ładnie.
I jest to chyba najdłuższy wywód o miłości, jaki pojawił się na tym blogu.

(źródło)
Ale przecież nie dla wątków romantycznych ogląda się takie produkcje jak Dzień niepodległości, no (co twórcom naprawdę trudno zrozumieć, skoro ciągle je wciskają… dziwne. Pacific Rim praktycznie nie miał tego tematu i wyszła doskonale rozrywkowa łupanka – da się? No raczej)! Wiadomo, że jeśli ktoś ogląda ten film, to chce jednego: widowiskowego piu-piu z obcymi, wielkich statków kosmicznych i rozwalania całych miast w mgnieniu oka. No i Dzień niepodległości: Odrodzenie ma wszystkie te elementy. Duże statki są większe niż w jedynce, a małe – liczniejsze. Bitwy przedstawiają się bardzo zacnie, a eksplozje są… no, bardzo duże i robią ogromne „bum”.
Metoda pokonania obcych jest nieco zbliżona do tej z pierwszej części (i mnóstwa innych filmów o kosmitach…), ale jednak w fajny sposób ją odświeżyli, dzięki czemu całość nie nuży i nawet w napięciu czekałam, jakie kolejne plany opracują i co wreszcie poskutkuje.

Gdybym miała szukać prawdziwych problemów filmu, byłby to nadmiar bohaterów. Trudno było się angażować w losy ich wszystkich, bo widz był nieustannie rzucany między nimi. Z drugiej strony, ten sam kłopot miała pierwsza część, więc to właściwie nie stanowiło zaskoczenia. Podobnie jak ich stereotypowość.
No dobrze, i może troszkę mnie załamało to, o czym wspominałam wyżej: prezydent usilnie wmawia, że to święto całego świata, wszystkie narody się łączą w walce z najeźdźcą, ale widz obserwuje coś innego. Widz patrzy, jak dzielni Amerykanie ratują sytuację, a inne narody siedzą w namiotach i słuchają przemówienia amerykańskiego prezydenta w radiu. Nie żeby mi to aż tak przeszkadzało, po prostu chyba jednak 2016 r. to już kapkę za późno na taki kit. Ale znów: ja wiem, rozumiem, to Dzień niepodległości i tego się spodziewałam.
Ach, no i może jeszcze miałam wrażenie, że wszyscy bohaterowie to w istocie cieniasy, które dzierżą swoje stanowiska wyłącznie dzięki nepotyzmowi, jadąc na opinii tatusiów-bohaterów. Ale to tylko takie tam moje skrzywienie. Nowe pokolenie daje radę, czepiam się na wyrost.
Na plus muszę policzyć motyw z Ginger, który wydaje mi się być uroczym nawiązaniem do Boomera – całkiem świadomym i celowym.

Wiecie, naprawdę trudno coś sensownego napisać o filmie, który z założenia składa się z wybuchów, bitew i świecących kosmomaszyn. Powiem więc już tylko tyle, że po prostu dobrze się bawiłam w kinie. Było widowiskowo, dynamicznie i zabawnie, choć z całą pewnością nie ambitnie. Ale przecież nie miało być. Ten film jest po prostu uczciwy i daje dokładnie to, czego człowiek oczekuje. Na dwugodzinny relaks w sam raz.



– That's... definitely bigger than the last one.

sobota, 18 czerwca 2016

"Strażnicy" po raz drugi, jeszcze dłuższy

"Strażnicy", wyd. Egmont 2013
Autor: Alan Moore (scenariusz), Dave Gibbons (rysunki), John Higgins (kolory)
Tytuł: Strażnicy
Tytuł oryginału: Watchmen
Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2013
Wydawca: Egmont Polska

Powiedziało się A, to trzeba powiedzieć też B. Czyli: skoro film był tak dobry, to musiałam sięgnąć po komiks. Tym samym przeczytałam chyba swój prawie-pierwszy komiks z DC. Tak. Nie czytałam nigdy Batmana, Supermana ani innej Zielonej Latarni – padło na Strażników. A piszę „prawie”, bo zdarzyło mi się przeczytać Kryzys tożsamości z Ligi Sprawiedliwości – ale ponieważ to jeden tom z absurdalnie długiej serii, przeczytanie go jest… no, jakbym niczego nie przeczytała, bo przecież nadal nie mam o niczym pojęcia.
Wspominam o tym dlatego, że pewnie dla kogoś, kto jest jakkolwiek oblatany w uniwersum, moje wypociny będą tylko przyczynkiem do przewracania oczami i facepalmów. Że jeśli napiszę, co mnie zachwyciło, jedynym komentarzem, jaki się nasunie, będzie „no a czego się spodziewałaś, przecież to jest właśnie DC Comics!”. Traktujcie to więc jako disklejmer. A ten wpis jako „nie znam się, ale się wypowiem”.

Przede wszystkim, wyraźnie czułam, że ze Strażnikami zapoznaję się w niewłaściwej kolejności. Mimo wszystkich różnic między komiksem a filmem, miałam jednak mnóstwo rzeczy naspoilowane, a część scen film właściwie żywcem przerysował z pierwowzoru, toteż nie mogłam uniknąć porównywania. No i w tych pojedynczych scenach ja jednak wolę film, przykro mi: ma ruch, ma rewelacyjną muzykę. Rysunki nie były w stanie mi tego dać, przez co komiks momentami wypada po prostu blado.
A dobra, skoro już jestem przy rysunku, to wyrzygam żale od razu.
Jeżuniu, jak mnie wkurzała kreska. Po pierwsze: nie przepadam za tym cieniowaniem, które sprawia, że wszystko wygląda na świecące jak psu jajca. Ale dobra, to pół biedy, przełknęłabym na luzie. Niestety, po drugie: płyny. Mam wrażenie, że strasznym problemem było narysowanie czegokolwiek mokrego albo płynącego. Kiedy bohaterowie płaczą, wyglądają, jakby im się rozpuszczały twarze. Kiedy po ścianie spływa krew, słowo daję, wygląda jakby ktoś wysadził w powietrze cysternę pełną ketchupu. Kiedy na przykład jeden z bohaterów idzie przez deszcz, w pierwszej chwili ani trochę nie skojarzyłam, że ta żółta breja, którą ma na ramionach, to po prostu mokry płaszcz, a nie że mu pterodaktyl narobił na plecy. Serio – te elementy są po prostu zbyt podkreślone, zbyt wyróżnione, zbyt obfite. Wyglądają śmiesznie albo dziwnie, ale zupełnie nie robią tego nastroju co trzeba w danej scenie.
I ten… na Marsie Jedwabna Zjawa raz ma buty z paskami na kostkach, a raz bez… tak tylko mówię, że chyba wkradł się malutki błąd…

strona z rozdziału I:
"O północy wszyscy agenci..."
No dobra, ale to tyle z zarzutów.
Przede wszystkim, historia przedstawiona w komiksie jest dużo bardziej rozwinięta, intryga bardziej skomplikowana i z innym finałem, czytelnik może lepiej poznać bohaterów. Film z tego zrezygnował – i zresztą całkiem popieram tę decyzję, bo zachował dokładnie tyle, ile było trzeba, żeby stworzyć zrozumiałą, klimatyczną opowieść na trzy godziny. Tutaj jednak było więcej miejsca, toteż na przykład w końcu przestałam się zastanawiać, jak u licha działa maska Rorschacha. No i komiks w komiksie – Opowieści o Czarnym Okręcie – jest bez porównania lepiej wkomponowany w główną historię. Idzie praktycznie równolegle, wydarzenia ze świata naszych bohaterów wciąż odbijają się w historii młodego marynarza. To właściwie jakby jeden komiks na bieżąco komentował drugi. Ale to nie wszystko – związek między tymi utworami zasadza się na czymś jeszcze, czymś zupełnie innym. Nie da się tego jednak napisać bez zdradzania szczegółów intrygi (jak wspomniałam – innej niż w filmie!), więc tutaj zamknę temat.

Podoba mi się, jak bardzo różni i niejednoznaczni są bohaterowie – przy czym nie chodzi mi tu o to, co teraz jest takie modne: że nie ma dobra i zła, wszystko jest szare i skundlone, a protagonista koniecznie musi być kryptosukinsynem. Nie, bohaterowie Strażników są, w mojej opinii, bardzo wyraźnie źli i dobrzy. Widzę to tak, że raczej świat jest na tyle skomplikowany, że koniec końców samo bycie dobrym nie załatwia sprawy. I to nie jest sztuka dla sztuki, robienie świństw dla samego pokazania, że wszystko jest fuj i taplaj się w gnoju, czytelniku. Nie, tutaj są konkrety: realne zagrożenie, które istnieje w tym konkretnym czasie. I realne działania, które mają to zagrożenie oddalić. Każda akcja z czegoś wynika. Różnice wynikają z odmiennych perspektyw, jakie przyjmują bohaterowie. Oczywiście, najbardziej tutaj wyróżnia się wspomniany już Rorschach, który nie uznaje kompromisów i postrzega wszystko bardzo prosto: złe uczynki należy karać. Kropka. Dla niego świat jest czarno-biały, tak jak jego maska. A tymczasem problem, jaki istnieje w komiksie, nie polega na tym, że czerń i biel nie istnieją (tylko, prawda, sama szarość), a na tym, że świat takich czarno-białych płacht materiału (masek?) ma więcej – są różnej wielkości, a poszczególne plamy, też różnej wielkości, na siebie zachodzą. Rorschach ma tylko jedną maskę – swoją. I tylko przez nią patrzy na świat.
Znów mamy, ma się rozumieć, Molocha – emerytowanego arcyłotra, starszego pana, który generalnie chciałby po prostu nie umrzeć na raka. On i pierwszy Puchacz są w sumie dość podobni: siwi i samotni, siedzą w swoich czterech ścianach i tak naprawdę nie bardzo mają co ze sobą zrobić. Trochę jak stary Prometeusz z Herberta – byli kimś, a teraz zostaje im już tylko siedzieć przy kominku i cicho się śmiać.
strona z rozdziału IX:
"Mroki bytu"
Najtrudniejszym do oceny jest, oczywiście, Komediant. Bo też chyba najtrudniej przyjąć jego perspektywę. Myślę, że jest bardzo mocno osadzona w czasach i miejscach – nie jestem w ogóle pewna, czy Komediant może być traktowany jako człowiek, czy raczej jako zwierciadło rzeczywistości, samobieżny komentarz do świata. Czyli, tak właściwie, chyba dość dobrze oddaje ideę błazna. A komiks jest na tyle długi i rozbudowany, że daje mnóstwo czasu na zastanowienie się nad tym.

Strażników nie czytało mi się ani szybko, ani lekko. Bez przesady, że doprowadzili mnie na jakiś skraj katharsis, ale po prostu wymagali skupienia i myślenia. Zrozumienia czasów. Przypuszczam, że komiks ruszyłby mnie jeszcze bardziej, gdybym była Amerykanką, ale nawet tak robi duże wrażenie. Mimo że podglądamy Stany Zjednoczone zaledwie przez uchylone okienko, mnóstwo przez nie widać: lęki i marzenia USA, przemijające mody, ich widzenie reszty świata. Wietnam, zagrożenie atomowe, zimną wojnę. A do tego jeszcze mamy tych emerytowanych bohaterów, na których nie ma już miejsca w nowej rzeczywistości. Bardzo mi to wszystko przypadło do gustu i bardzo polecam.




Kobieta, która pracuje w sklepie na rogu mojej ulicy, nazywa się Denise i należy do wielkich, niepublikowanych amerykańskich powieściopisarek. Przez lata napisała czterdzieści dwa romanse, z których żaden nie trafił do księgarń. Ja jednak miałem dość szczęścia, by poznać fabuły ostatnich dwudziestu siedmiu z nich, opowiadane w odcinkach przez samą autorkę, za każdym razem, gdy wpadałem do sklepu po słoik kawy albo puszkę fasoli.


PS. Z ciekawości zajrzałam, co o Stażnikach pisze nasza Wikipedia: „Komiks opowiada historię byłych amerykańskich superbohaterów na emeryturze, którzy w obliczu nowego zagrożenia (jeden z dawnych herosów zostaje zamordowany) jeszcze raz się jednoczą.” – wooow… co za radosny bullshit…

niedziela, 12 czerwca 2016

Kaznodzieja, Tulip i Ragnar wchodzą do baru - czyli "Warcraft: Początek"

(źródło)
Filmowego Blizzarda dotąd znałam jedynie z cinematików w grach. I, szczerze mówiąc, jestem zdania, że te ich filmiki są epickie. Te z WoWa mogę oglądać raz za razem, wciąż robią na mnie ogromne wrażenie – zresztą, nawet te nieco starsze, z Warcrafta III, są fantastyczne. Mają idealnie wyważone proporcje między muzyką, narracją (doskonale dobrani aktorzy – Illidana czy Terenasa mogę słuchać w kółko), klimatem i dynamiką. Nietrudno więc się domyślić, że byłam ogromnie ciekawa, jak Blizzard poradzi sobie z pełnometrażowym filmem i że czekałam na niego jakieś trzy-cztery lata (pamiętam, że miał go kręcić Sam Raimi…), pełna obaw i nadziei, czy poradzi sobie lepiej niż nieszczęśni Ultramarines.
Nasza wizyta w kinie nie ulegała więc najmniejszej wątpliwości. Raczej było pytanie: uderzamy na premierę czy jednak poczekamy parę dni. Bah, ja się nawet zastanawiałam przez moment, czy nie wybrać seansu 3D – bo jeśli miałabym cokolwiek oglądać w trójwymiarze, to chyba właśnie to: bo przecież to film Blizzarda, wizualnie miało urywać zadek i byłam skłonna spróbować wzmocnić te wrażenia za pomocą niewygodnych jak diabli okularów. A co! No, ogólnie życie zweryfikowało ten śmiały plan, bo o sprzyjającej godzinie był tylko dwuwymiarowy seans. Też dobrze. Wszak ja nawet nie lubię 3D…

Muszę powiedzieć jedno: naprawdę czułam w tym wszystkim Warcraftowego ducha. Nie twierdzę, że jestem jakąś wyjadaczką tego settingu. Ot, usiadłam na parę lat do WoWa, w międzyczasie zjadłam Warcrafta III (zdaje się, że na bezczela – z kodami. Bo wiecie, generalnie walki mi zwisały, ja po prostu chciałam poznać historię). Nie będę pokazywać palcem, czyja to wina, ale to wszystko przez Ulva. Nie czytałam książek ani komiksów. Nie przeszłam Warcrafta ani Warcrafta II (zaczęłam, ale w sumie tam nie było żadnej historii, tylko łysy konflikt, a jedyny zabawny element stanowiło „zug-zug!”, więc ten… odpuściłam). Więc to, że stwierdzę, że w filmie czułam Warcraftowego ducha, jest pewnie jakimś nadużyciem – bo wszak co ja wiem o tym duchu? Ale powiem tyle: na moje niezgeekowane do cna serduszko to w zupełności wystarczyło. Klimat był najzupełniej świetny, muzyka takoż. Kiedy orkowie szarżowali w stronę Portalu, niemal mnie świerzbiły ręce, żeby odpalić grę i pobiegać trochę moją orczycą.
W ogóle bardzo fajnie w filmie widać różnice kulturowe i zasadnicze cechy poszczególnych ras. Przede wszystkim, oczywiście, ludzi i orków. Przy czym dla mnie najbardziej interesujący byli właśnie ci ostatni. Są takimi Klingonami uniwersum Warcrafta: honorowymi wojownikami, przywiązanymi do tradycji. Ich życie to wojna – i to zarówno mężczyzn jak i kobiet. W ogóle to mi się podobało, jak wśród orków wyraźnie widać, że wszyscy są wojownikami – i to, wiecie, bez nachalnych feministycznych przekazów. Po prostu tak jest, taki jest orkowy naturalny porządek rzeczy. I, co tu gadać, Draka (Anna Galvin) to chyba najlepsza matka, jaką widziałam ostatnimi czasy w kinie.

(źródło)
Skoro już o tym: w ogóle bohaterowie przypadli mi do gustu. Serio – obawiałam się tego wszystkiego, ale cóż: orkowie są dokładnie tacy jak być powinni. Ale, prawda, są w CGI, jakby nie patrzeć, postaci w grach też są wykreowane komputerowo, więc to nic nadzwyczajnego, że można było przenieść je do filmu w zasadniczo niezmienionej formie. Durotan (Tony Kebbell) czy Orgrim (Robert Kazinsky) wywołali generalnie miłe piknięcie gdzieś w środku, że oto oglądam losy tych, o których przecież tyle się nasłuchałam i naczytałam. Których widziałam w retrospekcjach. Których szanowałam i podziwiałam, biegając po Kalimdorze jako zielonoskóra Fraamanka.
Co natomiast mnie pozytywnie zaskoczyło, to jak świetnie mi zagrali ludzie: tak, było dziwnie, bo nagle okazało się, że hej, ja znam te twarze. Kiedy pojawiła się na ekranie królewska para, miałam moment intensywnego myślenia: „Zaaaraaz… czy król Llane Wrynn to Kaznodzieja?!” – i w tej samej sekundzie Ulv mnie zapytał: „Czy królowa to Tulip?”. No więc ten… tak, na oba te pytania należy odpowiedzieć twierdząco. Dodatkowo Anduin Lothar to Ragnar z Wikingów, których co prawda nie oglądam, ale gdzieś tam mam w planach, bo podoba mi się idea. Ale muszę powiedzieć, że bez problemu kupiłam tych bohaterów. Dominic Cooper nie był ani trochę podobny do Jessego Custera – w Kaznodziei jest trochę takim sukinsynem po przejściach, tutaj to honorny, ofiarny i, przede wszystkim, młody król, może trochę naiwny, ale ponad wszelką wątpliwość – dobry. Taki, który zrobi wszystko dla poddanych. W porównaniu z nim, Lothar to chodzący cynizm, choć poszedłby za swoim królem wszędzie.
A tak naprawdę, to szczególnie spodobała mi się możliwość spotkania bohaterów w czasach ich młodości. W grze natrafiałam na opowieści o nich i ich dokonaniach, pomniki, nagrobki, legendy. W mojej głowie funkcjonowali jako mędrcy sprzed kilku pokoleń, potężni magowie, wielcy królowie i wojownicy. W Warcraft: Początek mogłam się przekonać, że owszem, może i zostali tymi bohaterami legend, ale zaczynali od osobistych tragedii i młodzieńczych pasji. Nie urodzili się wielcy – szczególnie to widać w przypadku Khadgara (Ben Schnetzer), który zupełnie, zupełnie nie ma nic wspólnego z tym potężnym magiem w Shattrath, którego poznałam w WoWie. Z drugiej strony, ładnie widać, jak Khadgar stopniowo przeobraża się w potężnego maga – zaczyna od gówniarza, który nadrabia zapałem, a kończy… no, zdecydowanie jako ktoś inny.
(źródło)
Prawda jest taka, że ten film aż się prosi o ciąg dalszy. Z wielu różnych powodów, a pierwszy z brzegu jest taki, że ja chcę wiedzieć, co dalej z tymi bohaterami. To znaczy – niby wiem, co się z nimi stało – no bo grałam. Ale to nieważne. Chcę dalej patrzeć, jak oni się zmieniają, jak się rozwijają.
Ale to nie jedyny powód.
Film ma taką cechę, która mnie osobiście trochę drażniła: pokazuje mnóstwo elementów świata, ale robi to za pomocą dziurki od klucza. Mamy dwie krótkie sceny, w których pojawiają się elfy. Trzy z krasnoludami. Jest Kirin Tor i jest wspomniane Dalaran (acz pojawia się jako „latające miasto” – i tu moja wątpliwość: czy ono było już wtedy latające? Wydaje mi się, że jednak nie…), pojawiają się nazwy geograficzne i tak dalej – ale to wszystko tworzy sieczkę w tle, z której raczej trudno ułożyć sobie jakiś spójny obraz świata. To znaczy ja niby znam te elementy, ale i tak miałam wrażenie bałaganu i wrzucania ich na zasadzie „Mamy w tym świecie elfy! No to się muszą pojawić! Nieważne, kim są, skąd są, co je łączy z ludźmi – mają SIĘ POJAWIĆ”. Po seansie miałam uczucie, że chciałabym po prostu kolejny film, w którym rozwinęliby to wszystko, co tutaj zostało ledwie zasygnalizowane. Zwłaszcza, ma się rozumieć, chciałabym więcej kraśków. Ogólnie czuję ogromny niedosyt, no. I mam jakieś takie mętne wrażenie, że nie-gracz może wyjść z kina z mętlikiem w głowie i nieogarem na temat świata. Blizzard stworzył bazę, na której można wyprodukować co najmniej kilka filmów, a pewnie i niejeden serial.

(źródło)
Jak teraz o tym myślę, to jest jedna postać, która trochę słabuje: Garona (Paula Patton). Prawdę mówiąc, w ogóle jej nie skojarzyłam z Garoną z gry. Dopiero przeglądanie WoWWiki uświadomiło mi, o kogo się tam rozchodziło. No więc nie: filmowa półorczyca jest zupełnie rozmemłana i ma się nijak do pierwowzoru. I to jest trochę przykre, bo to była naprawdę sroga babka, no. W filmie została ugłaskana zarówno pod względem wyglądu jak i charakteru. Szkoda, bardzo szkoda.

Niemniej dobrze się bawiłam podczas tych dwóch godzin. Trochę gorzej podczas początkowych trzydziestu minut, tyle bowiem trwały reklamy. Serio. Nie kwadrans czy coś – bite pół godziny. Zerknęłam na zegarek, kiedy film się zaczął. Seans był na godzinę 16:20, a dokładnie o 16:50 przeszliśmy faktycznie do Warcrafta. KAMAN! Pół godziny! Serio, jeszcze parę minut, a bym chyba po prostu wyszła. No ale dobra, dobra. Widocznie tak to wygląda w Multikinie. Przyznam, że rzadko w nim bywam, więc nie wiem.

Warcraft: Początek to fajny film. Myślę, że szczególnie fajny dla graczy, bo naprawdę nie wiem, ile z niego zrozumie osoba nieznająca uniwersum. Ale w każdym razie jest ładnie, widowiskowo, są wyraziste postacie, do których szybko można poczuć sympatię, no i mamy bardzo przyjemną muzykę. Ogólnie wizytę w Azeroth uważam za bardzo udaną, nawet jeśli nie było aż tak perfekcyjnie, jak mogłoby być. Tak czy owak, z Warhammerowym Ultramarines zdecydowanie Blizzard wygrywa. Nawet jeśli jednym z zaklęć Medivha jest „Soundtrack!”.




– Some see death as having some greater purpose, but when it is one of your own, it is hard to grasp anything good comes from it.

piątek, 3 czerwca 2016

Co zrobić z ponad trzema godzinami życia: "Watchmen"

(źródło)
Poważnie się zastanawiam nad zrobieniem oddzielnego cyklu na Ulvowe polecanki. Bo znowu podsunął mi tytuł i powoli już mi się to przerabia w jakiś nie wiem… blogaskowy mecenat?
No w każdym razie – z pewnym opóźnieniem, bo wszak chodzi o film z 2009 roku – mam za sobą Strażników, opowieść na podstawie komiksu z uniwersum DC. Za kamerą stanął Zack Snyder, do którego mam dość ambiwalentny stosunek. Co prawda uwielbiam 300, ale – jak wspominałam w niedawnych wpisach – zupełnie do mnie nie mówi jego Superman. Tymczasem Watchmen okazali się zupełnie inni od wszystkiego, czego się spodziewałam.

Przede wszystkim, oswojona z superbohaterskim kinem przez Marvela, nastawiałam się na akcję. Tymczasem dostałam jej w zasadzie jak na lekarstwo. W zamian za to Watchmen mieli do zaoferowania całe mnóstwo miodności: przede wszystkim, fantastyczny klimat noir: ciemne zaułki, noc, deszcz, bohater-narrator w prochowcu i kapeluszu, zagadka morderstwa – wszystko jest jak trzeba. Gdybym chciała wchodzić głębiej w ten temat, dorzuciłabym też czas akcji: co prawda jest już nieco po rozkwicie filmów noir, niemniej tytułowi Strażnicy są mocno osadzeni w przeszłości, wciąż wracają ich historie i wspomnienia, no i ich teraźniejszość (nieco alternatywna, trzeba nadmienić) też nie jest naszą teraźniejszością, dzięki czemu jeszcze mocniej nasuwa się skojarzenie ze starymi kryminałami gangsterskimi.
Dużo jest dramatu. W zasadzie to jest głównie dramat. To znaczy podobało mi się to, co lubię też w Batmanach: film ładnie daje do zrozumienia, że granica między superbohaterami a arcyzłoczyńcami jest bardzo cienka i umowna. I tak jak Batman i Joker mają więcej wspólnego niż Bruce chciałby przyznać, tak tutaj Komediant (Jeffrey Dean Morgan) i Moloch (Matt Frewer) są sobie bliżsi, niż można by się spodziewać. Władze zaś dostrzegają to podobieństwo i chcą się na wszelki wypadek pozbyć jednych i drugich. W efekcie tego bohaterowie są zmuszeni zdjąć maski i zacząć wieść normalne życie. I to kolejny element dramatu: no bo jak tu znaleźć swoje miejsce w społeczeństwie, skoro do tej pory spędzało się czas na pozowaniu do zdjęć, udzielaniu wywiadów i tłuczeniu zbirów, a to wszystko w pstrokatych kostiumach? Każdy z bohaterów znajduje, oczywiście swoje rozwiązanie. I prawdę mówiąc, przez sporą część filmu gdzieś z tyłu głowy słyszałam nucenie „Co się stało z naszą klasą?” – bo jakkolwiek nie przepadam za tą piosenką, to ona fantastycznie oddaje sedno tego, co widzimy na ekranie w Watchmenach. Widzimy upływ czasu i to, jak ludzie się zmieniają. Jak ta, początkowo zgrana, paczka zaczyna pękać i każdy idzie w swoją stronę: ktoś umrze, ktoś znajdzie pracę, a będzie i ten, który utknie w tęsknocie za dawnymi czasami i przygodami.

(źródło)
Oczywiście, to wszystko by się nie udało, gdyby nie bohaterowie. Przyznam, że trudno mi się do czegoś przyczepić w ich przypadku. Wspomniany już Komediant jest świetny, no i fantastycznie pokazany: widz układa sobie jego historię i wyrabia sobie o nim opinię na podstawie strzępów wspomnień, które przewijają się przez cały film, fragment do fragmentu. Z tych szczątków informacji wyłania się obraz dość niejednoznaczny i choć trudno nazwać Komedianta sympatycznym gościem, nie mogłam mu też nie współczuć. I zresztą to mi się podobało, że właśnie bohater o takiej ksywce, zawsze z uśmiechniętą przypinką, był najtragiczniejszą postacią.
Innym doskonałym bohaterem był, ma się rozumieć, Rorschach (Jackie Earle Haley). Przede wszystkim, totalnie uwielbiam pomysł na niego. Ale tak poza tym – to właśnie on był głównym nośnikiem klimatu noir. On też chyba najgorzej z bohaterów radził sobie w nowej rzeczywistości – w zasadzie nie radził sobie w niej w ogóle. I to właśnie w jego wątku wysuwało się na pierwszy plan: nieprzystosowanie i lęk przed społeczeństwem. Podobało mi się odwrócenie sytuacji: będąc w masce, Rorschach był sobą. Bez maski był przebierańcem. Na jego przykładzie ładnie widać, jak bardzo to wszystko jest umowne i że maską nie zawsze jest to, co się wydaje na pierwszy rzut oka.
Z mojego prywatnego rankingu muszę też wskazać Dra Manhattana (Billy Crudup) – ładnie widać, jak bohater oddala się od ludzkości, jak powoli traci kontakt z naszą rzeczywistością. Plus podoba mi się nawiązanie jego pseudonimem do Projektu Manhattan: do pewnego stopnia mamy tu sugestię, czym się może skończyć jego praca i choć tak naprawdę widz nie może przewidzieć, jak się skończy jego wątek, bo mamy tu parę fajnych plot twistów (w ogóle film, przy całej swojej sennej narracji, ma naprawdę dużo nieoczekiwanych zwrotów), to czuć tutaj nader przyjemny klimacik atomic punku.
I takie zabawy obrazem też były fajne (źródło)
Pozostali bohaterowie również są świetni, po prostu nie chcę wypisywać notek biograficznych każdego po kolei. Motywy postępowania i cele poszczególnych postaci bardzo przyjemnie odkrywa się samemu. No i – co stanowi dla mnie dodatkowy plus – generalnie mam wrażenie, że w Strażnikach zagrali stosunkowo mało opatrzeni aktorzy. Znaczy z mojego punktu widzenia: w ogóle nieopatrzeni, ale mogę być debilem bez pamięci do twarzy, no… W każdym razie byli świetnym powiewem świeżości, z całym szacunkiem do wszystkich Freemanów, Cumberbatchów, Jackmanów, Downeyów i tak dalej.

Mam pewien problem z komiksowymi wstawkami: nie do końca je rozumiem. Historia sama w sobie jest ciekawa i zrobiła na mnie spore wrażenie, szczególnie pod koniec. Niemniej kiedy próbuję ją wpasować w cały film, ciągle odnoszę wrażenie, że doszywam ją trochę na siłę.

O czym jeszcze koniecznie muszę wspomnieć, to muzyka. Wyciągnęli Boba Dylana i „The Times Are A-Changin” (w genialnej i mocno ruszającej, wymownej czołówce, która dość trafnie pokazuje, o czym będzie film), Simona z jego „The Sound of Silence”, przy okazji sekwencji z Wietnamu mamy – a jakże! – „Cwał Walkirii”, z klasyki jest też fragment – uwielbianego przeze mnie – Requiem Mozarta a nawet pojawia się muzyka z Koyaanisqatsi. Ogólnie jest mnóstwo dużo fantastycznych kawałków, których nie słyszę często w filmach. No, w sumie to których w ogóle nie słyszę często…

(źródło)
I na koniec wrócę jeszcze znów do Marvela. Niedawno internety podjarały się, jak to Deadpool jest superbohaterskim filmem dla dorosłych. Do napisania mam dwa słowa, wrażliwych proszę o ich pominięcie: Gówno. Prawda. „Dorosłym” filmem superbohaterskim są właśnie ni mniej ni więcej, tylko Strażnicy. Deadpool to komedyjka sensacyjna z humorem na poziomie gimnazjum. Oczywiście, rozumiem, że kogoś może bawić, zresztą sama mam mnóstwo głupawych filmów na poziomie pewnie jeszcze niższym, które uwielbiam. Po prostu uważam, że ten tytuł i słowo „dorosły” nie powinny stać w jednym zdaniu. Inaczej ma się sprawa ze Strażnikami. To właśnie jest dorosły – dojrzały film superbohaterski, który wspaniale pogłębia te wszystkie pytania, które generalnie to kino zazwyczaj stawia. I mam tu tak naprawdę ciekawe (no, dla mnie ciekawe) porównanie: w jaką dorosłość celuje DC, a w jaką Marvel. I jednak utwierdzam się w przekonaniu, że wolę DC. A jeśli Snyder się ogarnie, to mam ogromne nadzieje związane z Ligą Sprawiedliwości.

PS. Watchmenów można oglądać w krótszej wersji, która trwa poniżej trzech godzin. 




– I heard joke once: Man goes to doctor. Says he's depressed. Life seems harsh, and cruel. Says he feels all alone in threatening world. Doctor says: "Treatment is simple. The great clown – Pagliacci – is in town. Go see him. That should pick you up." Man bursts into tears. "But doctor… " he says "I am Pagliacci." Good joke. Everybody laugh. Roll on snare drum. Curtains.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...