(źródło) |
Na początek wynurzenie osobiste: kiedy w 1996
roku była premiera hiciora Independence
Day, nie byłam osobą decyzyjną, jeśli chodzi o to, czy i kiedy pójdę na coś
do kina. Nie było więc niczym zaskakującym, że wspomnianego filmu nigdy na
dużym ekranie nie widziałam – obejrzałam dopiero w telewizji i bardzo, ogromnie
żałowałam, że tak się stało. Bo to produkcja, którą trzeba oglądać w kinie.
Mały ekran nie pozwala odpowiednio błyszczeć efektom, za to bezlitośnie obnaża
głupotę fabuły. Toteż kiedy dotarły do mnie informacje o pracach nad Independence Day: Resurgence, miałam
jedno postanowienie: obejrzę to w kinie.
No i się udało (co nie jest takie oczywiste, bo
na przykład miałam żelazne postanowienie o obejrzeniu w kinie Sweeney Todd, a skończyło się na
monitorze osiem lat później… choć tu akurat nie żałuję, bo film mnie
przeogromnie rozczarował).
Powiem tak: każdy, kto ma jakiekolwiek pojęcie o
pierwszym Dniu niepodległości,
powinien wiedzieć, czego spodziewać się w kontynuacji. I to właśnie dostanie:
nabzdyczone przemowy, Amerykanów, którzy ratują świat (choć od czasu do czasu
ktoś usiłuje wmówić widzowi, że przecież to cały świat się jednoczy i że to
wcale nie tak, że tylko USA), młodych i pięknych bohaterów, mdły i zbędny wątek
miłosny i tak dalej. Choć przyznam, że dla mnie mimo wszystko ciekawy był sam
zamysł stojący za filmem: że inwazja obcych coś zmieniła. Że cywilizacja
rozwinęła się inaczej, ludzkość się zjednoczyła i wyszarpała wrogom zdobycze
techniki, które umożliwiły nam takie cuda, jak stację obronną na Księżycu. Raz,
że bliski memu sercu jest pomysł ludzkości, która po wielkim konflikcie
stwierdza, że wojna nie ma sensu i zaczyna ze sobą współpracować, zamiast się
lać. To jest mocno… roddenberrowskie. Dwa, jak nie przepadam za różnego rodzaju
„dalszymi losami”, tak tutaj jednak w miły sposób film zwraca uwagę na fakt, że
po inwazji życie toczy się dalej, ale inaczej – bo to nie jest wydarzenie,
które mogłoby przejść bez echa.
Więc cóż: tak, dałam filmowi naprawdę spory kredyt
zaufania już na samym początku – i, jeśli mam być szczera, nie zawiodłam się.
Co prawda te zdobycze technologiczne obcych najwyraźniej dostała tylko elita
(rząd i wojsko?), bo szerokie ujęcia ulic przedstawiały całe szeregi zwykłych,
siermiężnych taksówek i samochodów prywatnych, no ale zawsze to coś. Wszak
komputery na początku też mieli nieliczni.
(źródło) |
Z emocjami film radzi sobie tak se. To znaczy
wyraźnie widać, że one mają być: giną bliscy bohaterów, nierzadko na ich
oczach. Jest miłość w trudnym czasie inwazji. Jest też niełatwa przyjaźń. Tylko
wszystkie te wydarzenia są w na tyle oczywisty sposób wpisane w konwencję, że
kompletnie spływają po widzu – no bo przecież wiadomo, jak będzie: ona i on się
kochają, oni są spoko ziomkami i sobie wybaczą, a wszystkie zgony tylko
wzmocnią motywacje bohaterów, żeby mocniej kopać zadki kosmitom. Tego w ogóle
nie trzeba oglądać, żeby móc sobie te wszystkie scenariusze opowiedzieć. Ale to
nie szkodzi, wszak – jak mówił Grek Dimitri w Bucie Manitu – „konwencja zobowiązuje”. Jedno, co mnie odrobinę
znużyło, to wspomniany już wątek miłosny. Widać wyraźnie, że stanowił próbę
powtórzenia wątku Hillera i Jasmine (nawet mamy pocałunek na pustyni), ale
chyba po prostu aktorzy nie dali rady. Nie mieli tego uroku, co para Smith i
Fox. A skoro ich nie polubiłam, to i siłą rzeczy zwisało mi, czy będą żyli
długo i szczęśliwie.
Zdecydowanie cieplejsze odczucia mam względem
pary Okun i dr Isaacs (czyli Data Brent Spiner i John Storey), ale
wydaje mi się, że kiedyś gdzieś o tym wspominałam: kino zalewa nas prostym
przekazem: miłość to zauroczenie dwojga młodych i pięknych, którzy przeżywają
przygodę i w finale całują się na truchłach pokonanych wrogów (na was patrzę,
Jake i Patricia!). I mi już ta koncepcja uszami wychodzi. Bardzo chętnie
natomiast witam każdy moment, kiedy film zwraca uwagę na to, że miłość to też
na przykład spędzone razem kilkadziesiąt lat; ćwierćwiecze spędzone na opiece
nad drugą osobą, po prostu wypełnione codziennością niezliczone poranki i
wieczory, podczas których para nadal żywi wobec siebie uczucia. To jest fajne i
to lubię, no. I jakkolwiek oczywiście widać, że obaj naukowcy są comic reliefami, to chwali się, że ten
komizm nie wynika z ich związku, który został pokazany całkiem ładnie.
I jest to chyba najdłuższy wywód o miłości, jaki
pojawił się na tym blogu.
(źródło) |
Ale przecież nie dla wątków romantycznych ogląda
się takie produkcje jak Dzień
niepodległości, no (co twórcom naprawdę trudno zrozumieć, skoro ciągle je
wciskają… dziwne. Pacific Rim
praktycznie nie miał tego tematu i wyszła doskonale rozrywkowa łupanka – da się?
No raczej)! Wiadomo, że jeśli ktoś ogląda ten film, to chce jednego:
widowiskowego piu-piu z obcymi, wielkich statków kosmicznych i rozwalania
całych miast w mgnieniu oka. No i Dzień
niepodległości: Odrodzenie ma wszystkie te elementy. Duże statki są większe
niż w jedynce, a małe – liczniejsze. Bitwy przedstawiają się bardzo zacnie, a
eksplozje są… no, bardzo duże i robią ogromne „bum”.
Metoda pokonania obcych jest nieco zbliżona do
tej z pierwszej części (i mnóstwa innych filmów o kosmitach…), ale jednak w
fajny sposób ją odświeżyli, dzięki czemu całość nie nuży i nawet w napięciu
czekałam, jakie kolejne plany opracują i co wreszcie poskutkuje.
Gdybym miała szukać prawdziwych problemów filmu,
byłby to nadmiar bohaterów. Trudno było się angażować w losy ich wszystkich, bo
widz był nieustannie rzucany między nimi. Z drugiej strony, ten sam kłopot
miała pierwsza część, więc to właściwie nie stanowiło zaskoczenia. Podobnie jak
ich stereotypowość.
No dobrze, i może troszkę mnie załamało to, o
czym wspominałam wyżej: prezydent usilnie wmawia, że to święto całego świata,
wszystkie narody się łączą w walce z najeźdźcą, ale widz obserwuje coś innego.
Widz patrzy, jak dzielni Amerykanie ratują sytuację, a inne narody siedzą w
namiotach i słuchają przemówienia amerykańskiego prezydenta w radiu. Nie żeby
mi to aż tak przeszkadzało, po prostu chyba jednak 2016 r. to już kapkę za
późno na taki kit. Ale znów: ja wiem, rozumiem, to Dzień niepodległości i tego się spodziewałam.
Ach, no i może jeszcze miałam wrażenie, że
wszyscy bohaterowie to w istocie cieniasy, które dzierżą swoje stanowiska
wyłącznie dzięki nepotyzmowi, jadąc na opinii tatusiów-bohaterów. Ale to tylko
takie tam moje skrzywienie. Nowe pokolenie daje radę, czepiam się na wyrost.
Na plus muszę policzyć motyw z Ginger, który
wydaje mi się być uroczym nawiązaniem do Boomera – całkiem świadomym i celowym.
Wiecie, naprawdę trudno coś sensownego napisać o
filmie, który z założenia składa się z wybuchów, bitew i świecących
kosmomaszyn. Powiem więc już tylko tyle, że po prostu dobrze się bawiłam w
kinie. Było widowiskowo, dynamicznie i zabawnie, choć z całą pewnością nie
ambitnie. Ale przecież nie miało być. Ten film jest po prostu uczciwy i daje
dokładnie to, czego człowiek oczekuje. Na dwugodzinny relaks w sam raz.
– That's...
definitely bigger than the last one.