niedziela, 12 czerwca 2016

Kaznodzieja, Tulip i Ragnar wchodzą do baru - czyli "Warcraft: Początek"

(źródło)
Filmowego Blizzarda dotąd znałam jedynie z cinematików w grach. I, szczerze mówiąc, jestem zdania, że te ich filmiki są epickie. Te z WoWa mogę oglądać raz za razem, wciąż robią na mnie ogromne wrażenie – zresztą, nawet te nieco starsze, z Warcrafta III, są fantastyczne. Mają idealnie wyważone proporcje między muzyką, narracją (doskonale dobrani aktorzy – Illidana czy Terenasa mogę słuchać w kółko), klimatem i dynamiką. Nietrudno więc się domyślić, że byłam ogromnie ciekawa, jak Blizzard poradzi sobie z pełnometrażowym filmem i że czekałam na niego jakieś trzy-cztery lata (pamiętam, że miał go kręcić Sam Raimi…), pełna obaw i nadziei, czy poradzi sobie lepiej niż nieszczęśni Ultramarines.
Nasza wizyta w kinie nie ulegała więc najmniejszej wątpliwości. Raczej było pytanie: uderzamy na premierę czy jednak poczekamy parę dni. Bah, ja się nawet zastanawiałam przez moment, czy nie wybrać seansu 3D – bo jeśli miałabym cokolwiek oglądać w trójwymiarze, to chyba właśnie to: bo przecież to film Blizzarda, wizualnie miało urywać zadek i byłam skłonna spróbować wzmocnić te wrażenia za pomocą niewygodnych jak diabli okularów. A co! No, ogólnie życie zweryfikowało ten śmiały plan, bo o sprzyjającej godzinie był tylko dwuwymiarowy seans. Też dobrze. Wszak ja nawet nie lubię 3D…

Muszę powiedzieć jedno: naprawdę czułam w tym wszystkim Warcraftowego ducha. Nie twierdzę, że jestem jakąś wyjadaczką tego settingu. Ot, usiadłam na parę lat do WoWa, w międzyczasie zjadłam Warcrafta III (zdaje się, że na bezczela – z kodami. Bo wiecie, generalnie walki mi zwisały, ja po prostu chciałam poznać historię). Nie będę pokazywać palcem, czyja to wina, ale to wszystko przez Ulva. Nie czytałam książek ani komiksów. Nie przeszłam Warcrafta ani Warcrafta II (zaczęłam, ale w sumie tam nie było żadnej historii, tylko łysy konflikt, a jedyny zabawny element stanowiło „zug-zug!”, więc ten… odpuściłam). Więc to, że stwierdzę, że w filmie czułam Warcraftowego ducha, jest pewnie jakimś nadużyciem – bo wszak co ja wiem o tym duchu? Ale powiem tyle: na moje niezgeekowane do cna serduszko to w zupełności wystarczyło. Klimat był najzupełniej świetny, muzyka takoż. Kiedy orkowie szarżowali w stronę Portalu, niemal mnie świerzbiły ręce, żeby odpalić grę i pobiegać trochę moją orczycą.
W ogóle bardzo fajnie w filmie widać różnice kulturowe i zasadnicze cechy poszczególnych ras. Przede wszystkim, oczywiście, ludzi i orków. Przy czym dla mnie najbardziej interesujący byli właśnie ci ostatni. Są takimi Klingonami uniwersum Warcrafta: honorowymi wojownikami, przywiązanymi do tradycji. Ich życie to wojna – i to zarówno mężczyzn jak i kobiet. W ogóle to mi się podobało, jak wśród orków wyraźnie widać, że wszyscy są wojownikami – i to, wiecie, bez nachalnych feministycznych przekazów. Po prostu tak jest, taki jest orkowy naturalny porządek rzeczy. I, co tu gadać, Draka (Anna Galvin) to chyba najlepsza matka, jaką widziałam ostatnimi czasy w kinie.

(źródło)
Skoro już o tym: w ogóle bohaterowie przypadli mi do gustu. Serio – obawiałam się tego wszystkiego, ale cóż: orkowie są dokładnie tacy jak być powinni. Ale, prawda, są w CGI, jakby nie patrzeć, postaci w grach też są wykreowane komputerowo, więc to nic nadzwyczajnego, że można było przenieść je do filmu w zasadniczo niezmienionej formie. Durotan (Tony Kebbell) czy Orgrim (Robert Kazinsky) wywołali generalnie miłe piknięcie gdzieś w środku, że oto oglądam losy tych, o których przecież tyle się nasłuchałam i naczytałam. Których widziałam w retrospekcjach. Których szanowałam i podziwiałam, biegając po Kalimdorze jako zielonoskóra Fraamanka.
Co natomiast mnie pozytywnie zaskoczyło, to jak świetnie mi zagrali ludzie: tak, było dziwnie, bo nagle okazało się, że hej, ja znam te twarze. Kiedy pojawiła się na ekranie królewska para, miałam moment intensywnego myślenia: „Zaaaraaz… czy król Llane Wrynn to Kaznodzieja?!” – i w tej samej sekundzie Ulv mnie zapytał: „Czy królowa to Tulip?”. No więc ten… tak, na oba te pytania należy odpowiedzieć twierdząco. Dodatkowo Anduin Lothar to Ragnar z Wikingów, których co prawda nie oglądam, ale gdzieś tam mam w planach, bo podoba mi się idea. Ale muszę powiedzieć, że bez problemu kupiłam tych bohaterów. Dominic Cooper nie był ani trochę podobny do Jessego Custera – w Kaznodziei jest trochę takim sukinsynem po przejściach, tutaj to honorny, ofiarny i, przede wszystkim, młody król, może trochę naiwny, ale ponad wszelką wątpliwość – dobry. Taki, który zrobi wszystko dla poddanych. W porównaniu z nim, Lothar to chodzący cynizm, choć poszedłby za swoim królem wszędzie.
A tak naprawdę, to szczególnie spodobała mi się możliwość spotkania bohaterów w czasach ich młodości. W grze natrafiałam na opowieści o nich i ich dokonaniach, pomniki, nagrobki, legendy. W mojej głowie funkcjonowali jako mędrcy sprzed kilku pokoleń, potężni magowie, wielcy królowie i wojownicy. W Warcraft: Początek mogłam się przekonać, że owszem, może i zostali tymi bohaterami legend, ale zaczynali od osobistych tragedii i młodzieńczych pasji. Nie urodzili się wielcy – szczególnie to widać w przypadku Khadgara (Ben Schnetzer), który zupełnie, zupełnie nie ma nic wspólnego z tym potężnym magiem w Shattrath, którego poznałam w WoWie. Z drugiej strony, ładnie widać, jak Khadgar stopniowo przeobraża się w potężnego maga – zaczyna od gówniarza, który nadrabia zapałem, a kończy… no, zdecydowanie jako ktoś inny.
(źródło)
Prawda jest taka, że ten film aż się prosi o ciąg dalszy. Z wielu różnych powodów, a pierwszy z brzegu jest taki, że ja chcę wiedzieć, co dalej z tymi bohaterami. To znaczy – niby wiem, co się z nimi stało – no bo grałam. Ale to nieważne. Chcę dalej patrzeć, jak oni się zmieniają, jak się rozwijają.
Ale to nie jedyny powód.
Film ma taką cechę, która mnie osobiście trochę drażniła: pokazuje mnóstwo elementów świata, ale robi to za pomocą dziurki od klucza. Mamy dwie krótkie sceny, w których pojawiają się elfy. Trzy z krasnoludami. Jest Kirin Tor i jest wspomniane Dalaran (acz pojawia się jako „latające miasto” – i tu moja wątpliwość: czy ono było już wtedy latające? Wydaje mi się, że jednak nie…), pojawiają się nazwy geograficzne i tak dalej – ale to wszystko tworzy sieczkę w tle, z której raczej trudno ułożyć sobie jakiś spójny obraz świata. To znaczy ja niby znam te elementy, ale i tak miałam wrażenie bałaganu i wrzucania ich na zasadzie „Mamy w tym świecie elfy! No to się muszą pojawić! Nieważne, kim są, skąd są, co je łączy z ludźmi – mają SIĘ POJAWIĆ”. Po seansie miałam uczucie, że chciałabym po prostu kolejny film, w którym rozwinęliby to wszystko, co tutaj zostało ledwie zasygnalizowane. Zwłaszcza, ma się rozumieć, chciałabym więcej kraśków. Ogólnie czuję ogromny niedosyt, no. I mam jakieś takie mętne wrażenie, że nie-gracz może wyjść z kina z mętlikiem w głowie i nieogarem na temat świata. Blizzard stworzył bazę, na której można wyprodukować co najmniej kilka filmów, a pewnie i niejeden serial.

(źródło)
Jak teraz o tym myślę, to jest jedna postać, która trochę słabuje: Garona (Paula Patton). Prawdę mówiąc, w ogóle jej nie skojarzyłam z Garoną z gry. Dopiero przeglądanie WoWWiki uświadomiło mi, o kogo się tam rozchodziło. No więc nie: filmowa półorczyca jest zupełnie rozmemłana i ma się nijak do pierwowzoru. I to jest trochę przykre, bo to była naprawdę sroga babka, no. W filmie została ugłaskana zarówno pod względem wyglądu jak i charakteru. Szkoda, bardzo szkoda.

Niemniej dobrze się bawiłam podczas tych dwóch godzin. Trochę gorzej podczas początkowych trzydziestu minut, tyle bowiem trwały reklamy. Serio. Nie kwadrans czy coś – bite pół godziny. Zerknęłam na zegarek, kiedy film się zaczął. Seans był na godzinę 16:20, a dokładnie o 16:50 przeszliśmy faktycznie do Warcrafta. KAMAN! Pół godziny! Serio, jeszcze parę minut, a bym chyba po prostu wyszła. No ale dobra, dobra. Widocznie tak to wygląda w Multikinie. Przyznam, że rzadko w nim bywam, więc nie wiem.

Warcraft: Początek to fajny film. Myślę, że szczególnie fajny dla graczy, bo naprawdę nie wiem, ile z niego zrozumie osoba nieznająca uniwersum. Ale w każdym razie jest ładnie, widowiskowo, są wyraziste postacie, do których szybko można poczuć sympatię, no i mamy bardzo przyjemną muzykę. Ogólnie wizytę w Azeroth uważam za bardzo udaną, nawet jeśli nie było aż tak perfekcyjnie, jak mogłoby być. Tak czy owak, z Warhammerowym Ultramarines zdecydowanie Blizzard wygrywa. Nawet jeśli jednym z zaklęć Medivha jest „Soundtrack!”.




– Some see death as having some greater purpose, but when it is one of your own, it is hard to grasp anything good comes from it.

4 komentarze:

  1. Prosi się o ciąg dalszy, przecież już się nawet zaczął wątek małego orczka... Thralla (: Czekam niecierpliwie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wątek Thralla to jedno - ale tak naprawdę no... tam się nic nie skończyło na dobrą sprawę. Teraz to się dopiero by miało rozkręcić. xD

      Usuń
  2. Cieszą mnie te pozytywne recenzje. Nie oczekuję wybitnego arcydzieła, ale porządnej rozrywki i chyba to właśnie dostanę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Yup, moim zdaniem to uczciwa, porządna rozrywka właśnie :) W ogóle zapomniałam o tym wspomnieć, ale są też elementy takie chyba obliczone ewidentnie pod graczy: mag zamienia strażnika w owcę, bohaterowie przejeżdżają przez tereny zamieszkałe przez Murlocki itp. (słychać to charakterystyczne mrrhrrlll... :D ) Znaczy no... mam wrażenie, że dało mi to więcej radości niż powinno tak na zdrowy rozsądek xD

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...