Conan i pradawni bogowie - okładka |
- Autor: Robert E. Howard
- Tytuł: Conan i pradawni bogowie
- Tytuł oryginału: The Coming of Conan the Cimmerian
- Tłumaczenie: Tomasz Nowak
- Miejsce i rok wydania: Poznań 2011
- Wydawca: Rebis
Conana zna każdy. A jak ktoś nie zna, to niech się do tego nie przyznaje. Śmiem jednak przypuszczać, że spora część osób zna go głównie z kreacji Arnolda Schwarzeneggera, który z niezachwianym spokojem opowiadał, że najważniejsze w życiu jest miażdżenie wrogów, oglądanie ich na kolanach i słuchanie lamentowania ich kobiet. Ba – do niedawna sama znałam tylko tę wersję. Do sięgnięcia po literacki pierwowzór skłoniły mnie dwie rzeczy: ukazanie się w 2011 roku pierwszego tomu zebranej twórczości Roberta E. Howarda po polsku, a także nowa filmowa wersja przygód barbarzyńcy z Cimmerii, która mnie mierzi, ale postanowiłam nie oglądać, dopóki nie przeczytam.
I jakkolwiek nadal podchodzę do Nispelowego filmu jak pies do jeża, to już w tej chwili jestem reżyserowi i obsadzie niezmiernie wdzięczna, no bo w końcu gdyby nie oni, nie wiem kiedy zapoznałabym się z twórczością Howarda. A muszę powiedzieć jedno: Conan i pradawni bogowie to zbiór ze wszech miar rewelacyjny.
Tak jak w Lawinii, w przypadku Conana również zastosowałam metodę kolorowych zakładek. Patrząc na nie, sterczące teraz ze wszystkich stron książki, widzę pewną prawidłowość: na początku przeważają różowe (czyli te „nie podoba mi się”) – i owszem, moje pierwsze odczucia przy lekturze nie były zbyt pochlebne. Jeśli istnieje jakakolwiek granica ostentacyjnego wciskania czytelnikowi rozepchanego marysuizmu, Robert Ervin Howard przekroczył ją dawno temu i poleciał tak daleko, że ta linia zniknęła mu gdzieś za horyzontem. To samo dotyczy stosownie patetycznego języka (choć tu, oczywiście, nie mogę ręczyć za tłumaczenie).
A jednak im dalej w las… znaczy im bardziej zagłębiałam się w lekturze, tym mniej było różowych karteczek, a jak grzyby po deszczu zaczęły wyskakiwać karteczki żółte (czyli te „podoba mi się”). Do tego stopnia, że pod koniec są wyłącznie takie. Dość szybko przyzwyczaiłam się do języka, który bardzo wyraźnie skojarzył mi się ze stylem Lovecrafta (a chyba nie raz już podkreślałam, że uwielbiam pełen bluźnierczych, momentami wręcz absurdalnie przesadzonych ornamentów język tego autora). Coś na kształt stałych epitetów zaczęło mnie niezmiernie bawić: nasz dzielny Conan niezmiennie jest „mocarny” (swoją drogą, uwielbiam brzmienie tego słowa – mocarny…), wszystkie kobiety w jego otoczeniu zaś są „gibkie”. Udzieliły mi się też wszystkie zwierzęce porównania, w których Howard najwyraźniej się lubował. Conan najczęściej jest jak wilk (szczególnie na początku), lew i tygrys. W końcowych opowiadaniach pojawia się też pantera, ale tu trzeba zaznaczyć, że przedtem pantery były zastrzeżone raczej dla tych gibkich kobiet.
Oprócz bycia dzikim, mocarnym, wilczo-lwio-tygrysim barbarzyńcą, Conan jest też czułym kochankiem, skromnym królem, niepokonanym piratem, hersztem Kozaków, a damy ratowane z opresji można już liczyć w ilościach hurtowych.
Te wszystkie damy to w ogóle osobna rzecz: książka jest naszpikowana gołymi babami. Niemal w każdym opowiadaniu ta gibka piękność, delikatna, choć nierzadko nad podziw silna, o białej, gładkiej skórze, kształtnych piersiach i spływających falami włosach, prędzej czy później się rozbiera. To znaczy nierzadko jest rozebrana już na starcie. W najlepszym razie odziana tylko w rozdartą koszulę (no bo porwana przez jakichś zbirów, którzy naturalnie ją sponiewierali) albo przepaskę na biodrach.
I choć brzmi to strasznie, czyta się to naprawdę świetnie. Howard jest w tym wszystkim bardzo konsekwentny, toteż w końcu czytelnik daje się wkręcić w ten dziwaczny klimat, barbarzyńsko-Lovecraftowski.
Tu muszę dodać, że szczególnie nastrój Samotnika z Providence poczułam przy lekturze opowiadania Wieża Słonia, gdzie po raz pierwszy tak wyraźnie pojawił się wątek owych pradawnych bogów – i to bardzo konkretnie bogów, a nie jakichś wężowatych stworów, których przeznaczeniem jest bycie poszatkowanymi przez Conana.
Jedno, co w języku Howarda mnie drażniło, to zastępowanie słowa „krew” koszmarkami typu „czerwona ciecz” czy „czerwony płyn”. Blah. Brzmi koszmarnie i zupełnie nie przystaje do całego stylu.
Obok niesamowitego, wyrazistego klimatu i świetnych bohaterów, którzy – mimo przerysowania – wcale nie są (w szczególności sam Conan, który jako barbarzyńca odznacza się choćby prymitywną zabobonnością, obcą bohaterom cywilizowanym) tekturowi, ogromnym atutem opowiadań jest w ogóle sam świat wykreowany przez Howarda.
Czytelnik nie ma do czynienia z jakimś zupełnie z pupki wziętym settingiem fantasy. Autor stworzył raczej coś w rodzaju historii alternatywnej: to tak naprawdę nasz świat, tyle że w epoce, która gdzieś zaginęła w ludzkiej świadomości. W Dodatkach zresztą jest bardzo fajny tekst, czyli Epoka hyboryjska. Można prześledzić historię od zarania dziejów do czasów powszechnie znanych, a więc przejście od pradawnych, zapomnianych plemion do ludów takich jak Brytowie, Gallowie, Egipcjanie i tak dalej. W poszczególnych opowiadaniach świetnie czuć tę ich przyszłą przynależność. Choć nie jest to napisane wprost, czytelnik od razu czuje, że Stygijczycy będą Egipcjanami, tak samo przyszłość ludów zamieszkujących Argos czy Corinthię nie pozostawia wątpliwości. Co mnie osobiście ucieszyło, Cimmeryjczycy mieli ostatecznie przekształcić się w Scytów, do których mam szczególną słabość. Nazwy ledwo tylko inspirowane tymi prawdziwymi mieszają się u Howarda z całkowicie historycznymi, tak więc gdzieś wśród Cimmeryjczyków czy Stygijczyków (Stygia, nota bene, leży nad rzeką Styx, zwaną czasem Nilem) pojawiają się choćby Piktowie czy Hyperborejczycy.
Epoka hyboryjska jest pełna wojen, migracji ludów, mieszania się jednych nacji z innymi, wyrastania i upadania imperiów – a wszystko to wydaje się równie realistyczne, co zwykły zarys historii starożytnej. Dzięki temu łatwo zatopić się w Howardowym świecie i wyobrazić sobie omawiane plemiona czy miasta, przy czym autor nie musiał już wdawać się w bardzo drobiazgowe opisy.
I jeszcze jedna zaleta zbioru, o której nie wolno zapomnieć: chronologia. A właściwie jej brak.
Opowiadania zostały ułożone w takiej kolejności, w jakiej Howard je pisał – a on pisał je nie po kolei, jak zresztą możemy przeczytać w przedmowie: miało to raczej przypominać knajpiane opowiastki, gdzie gawędziarz przypomina sobie wyrywkowo raz epizod z dalszej, raz z bliższej przyszłości, nie dbając o chronologię. Podobało mi się to z tego względu, że czyniło każde kolejne opowiadanie nieprzewidywalnym. W dodatku jest coś fajnego w takim składaniu sobie życiorysu Cimmeryjczyka z rozrzuconych elementów – jak biograficzna układanka.
Tak mniej-więcej przedstawia się zbiór Conan i pradawni bogowie. Opowiadania są różnorodne, choć na samym początku wydawało mi się, że powtarza się pewien schemat – może i się powtórzył w dwóch czy trzech tekstach, później jednak jest coraz lepiej. Wiele spostrzeżeń czy w ogóle słów tytułowego bohatera (Conana, a nie pradawnego boga) można sobie wynotowywać jako złote myśli, bo są po prostu przecudne. Czasem piękne w swojej prostocie, czasem z kolei trzepiące po głowie jako coś niby wiadomego wszystkim, ale przecież tak świetnie ujętego w słowa.
Polecam. Bardzo. I ode mnie 9/10, bo zaiste – to jest rewelacja. Może nie jest tak, że nie daje zasnąć po nocach i męczy człowieka kilka dni po przeczytaniu, ale i tak jest świetne.
Cimmeryjczyk rozejrzał się dookoła, zmieszany rykiem kpiącego śmiechu, jaki powitał tę uwagę. On sam nie widział w niej nic szczególnie zabawnego, a zbyt mało jeszcze stykał się z cywilizacją, by pojąć jej grubiaństwo. Ludzie cywilizowani są bardziej grubiańscy od barbarzyńców, ponieważ wiedzą, że ich chamstwo nie rozszczepi ich czaszki. Z reguły.