skrzynia z rozbebeszoną zawartością |
Wiecie, tak
naprawdę jakoś nigdy nie grałam w Fallouta. Znaczy zaczęłam kiedyś, tylko jakoś
mi się to rozmyło, jak niemal każda moja przygoda z jakąkolwiek grą. Zresztą,
pamiętam, że wybiłam jakąś wioskę, a potem zobaczyłam, że hej, te trupy mają
imiona… a skoro mają imiona to pewnie byli ważni. I jakoś straciłam impet, bo
mi było szkoda, że tych matołków wymordowałam. A wymordowałam ich tylko
dlatego, że nie umiałam zdjąć broni…
No mniejsza.
W każdym razie,
mimo że nie grałam, zawsze ogromnie podziwiałam Fallouta za klimat i tę
przecudną mieszankę postapo i atomic punku. No i rozmach fabularny. I inne
rzeczy, które już poznawałam na wyrywki i stopniowo, zaglądając przez ramię
Ulvowi, który jest jak najbardziej graczem.
No więc postanowiłam
zrobić falloutowy prezent.
Nie ukrywam: pierwotnie
to miała być mała skrzynka z paroma gadżetami (kapsle!) i takim jeszcze
mniejszym kuferkiem z dozymetrami. Ale cyferki trudne, ja jestem jemiołem i
koniec końców okazało się, że chyba pomerdałam wymiary zewnętrzne i wewnętrzne,
a kuferek z dozymetrami za diabła nie właził w tę mniejszą skrzynkę. Cóż mi
pozostało?
Kupić większą
skrzynkę, oczywiście.
Pech chciał, że nie
bardzo były jakieś pośrednie – i moja skrzynka okazała się być taką do
przechowywania trupów (tak myślę). Przez moment straciłam pewność siebie, no bo
w sumie tego nie przewidziałam i się bałam, że będzie pusto. No ale to był
tylko moment. Potem już było wyzwanie.
Bez dalszego
przedłużania – oto Dirty Crate made by Fraa.
puszki z wodą - przed i po |
Napoje
Postawiłam na
różnorodność. Do skrzyni trafiła więc puszkowana woda z Instytutu, piwo, rum i
Nuka Cola. Tu od razu muszę nadmienić, że miałam pewien dylemat: wygląd czy
funkcjonalność. Na przykład taka puszkowana woda – wiecie, twórcy Fallouta w
wielu punktach przenosili do gry bardzo realnie istniejące przedmioty, tak jak
właśnie wodę pitną w puszkach, która rzeczywiście była produkowana w Bostonie i
którą można nabyć na Ebayu. Tyle tylko, że gdybym ją nabyła, byłby to wyłącznie
rekwizyt – nie do spożycia. A co za pożytek z czystej wody, skoro nie można jej
wypić? Podobnie z rumem: ten w grze jest w innych butelkach. U nas w czymś
takim można kupić raczej whisky. Ale co – przelewać? Zależało mi, żeby wszystko
było możliwe do wypicia, w oryginalnych opakowaniach. Stąd pozwoliłam sobie na
pewne odstępstwa. Aha, oczywiście nie uchowała się też Nuka Cola. Bo
oczywiście, najprościej byłoby przerobić na nią butelki z Coca Colą, tyle
tylko, że Ulv nie przepada za Coca Colą – jest w Pepsi-team. Więc przerabiałam
butelki z Pepsi, które mają nieco inny kształt. Ale co tam.
piwo i rum - rum ma tłoczoną butelkę, dziad jeden! |
Gadżety niespożywcze
Oczywiście, oprócz
napojów, w skrzyni musiały się znaleźć i inne rzeczy: niektóre z nich to tylko
małe ozdobniki, kupione bądź wyprodukowane bardzo małym nakładem sił – sznurek,
bandaże, mapa, tematyczny kubek, piersiówka, ołówki (trochę tylko oszlifowane i
zaostrzone nożem, no bo przecież nie temperówką! – a dlaczego pojawienie się
ołówków było uzasadnione, o tym za chwilę), skrzynka z dozymetrami, jakieś
plakaty i całkiem małe afisze.
No i był też łom.
Musiał być łom.
Osobną podkategorią
są tutaj jednak pieniądze.
woreczek z kasą - sześć lat zbierania ze wszystkich zakątków postapokaliptycznego świata! |
Pieniądze
Zanim przejdę do
kapsli (oczywiście!), wspomnę o paru innych walutach. W ogóle nawet nie
wiedziałam, że w uniwersum tyle tego jest. Pomijając trochę niekanoniczne
bankoty i kluczyki od puszek Bractwa Stali (które i tak się znalazły w
prezencie), mamy walutę kopalni Kokoweef i Morningstar, złote i srebrne monety
Legionu Cezara (z czego zrobiłam tylko aureusa, bo denar na rewersie miał za
trudny obrazek…) czy dolary Republiki Nowej Kalifornii.
Kokoweef było
absurdalnie łatwe: oni mieli pieniądze dość improwizowane, po prostu wartość
napisana na kawałku papieru. Z żetonami z Morningstar było więcej zabawy, bo to
drewniane krążki z malunkiem. Zostało mi na szczęście nieco sklejki po robieniu
zakładki swego czasu – starczyło akurat na trzy żetony. Potem wystarczyło
wyciąć szablon z gwiazdką, szablon z wartością i namalować najpierw jedno,
potem drugie. Ach, sklejka miała jakieś wypalone wzorki (robienie zakładki było
moją pierwszą zabawą z pirografem), więc na początek poszło też trochę
szpachlówki.
aureus - nic nie widać, bo ziemniak nie radzi sobie ze zbliżeniami |
Z banknotami bywało
różnie: dolary RNK są o tyle proste, że grafiki dobrej jakości można znaleźć w
internetach. Wystarczy wydrukować, postarzyć i gotowe. Waluta Bractwa Stali ma
w internetach tylko szkic koncepcyjny. Sporo więc musiałam nazmyślać i trochę
improwizować, niemniej jestem dość zadowolona z efektu. To jak z etykietami:
właściwie nic wielkiego, po prostu trzeba zrobić projekt w oparciu o to, co
daje nam gra. A resztę robi za nas drukarka.
No i najważniejsze,
czyli kapsle.
kapsle podczas malowania - naprawdę, jeśli macie wybór, nie wybierajcie Perły, Carlsberga, Heinekena i tego typu rzeczy. Są smaczne, ale utrudniają życie. |
Po drugie, nie
popełniajcie mojego błędu – zbierajcie kapsle złote, białe, czerwone, ale na
litość, powstrzymajcie się od pstrokatych ciemnozielonych. Nie żeby coś – po prostu
trudno się to potem zamalowuje, bo farba lubi prześwitywać.
Enyłej – kiedy mamy
kapsle, malujemy je na czerwono. Chyba że już są czerwone – to wtedy świetnie i
wystarczy, że przejedziemy je papierem ściernym celem pozbawienia oryginalnego
nadruku.
Tu wrócę jeszcze do
butelek Nuka Coli: kapsle od Pepsi do pewnego stopnia podlegają tym samym
regułom, co kapsle w ogóle. Tylko można sobie darować malowanie na czerwono.
Tak naprawdę wygląd kapsli był różny w różnych Falloutach i nie musimy się
stresować. Czasem to były całe czerwone kapsle z białym logo, a czasem boki
miały złote (czy w ogóle jasne), a tylko na górze białe logo na czerwonym tle z
czarną obwódką. No więc na kapsle od Pepsi ta ostatnia opcja jest idealna.
Zdzieramy z wierzchu logo Pepsi i jesteśmy w domu.
te jaśniejsze naklejki to takie, które testowo wcisnęłam w kapsle bez kleju - po prostu przyklepałam do mokrej farby. W sumie też się trzymają. |
...i po oszlifowaniu. Na większości kapsli tym sposobem znów wylazła zielona, oryginalna farba. |
Kiedy moje kapsle
wyschły, oskrobałam je na brzegach papierem ściernym, żeby trochę ugłaskać
papierowe krawędzie. I tutaj już podzieliłam sobie kapsle na mniejsze pakiety:
niektóre zostawiłam po tym oskrobaniu, bo podobał mi się efekt. Zostawiłam też
te na butelkach. Inne kapsle zaś maznęłam po bokach ponownie czerwoną farbą,
żeby jeszcze bardziej zamaskować biel papieru. A potem wszystkie kapsle chlasnęłam
Wikolem. Serio. Ja pokochałam Wikol ostatnio. Po wyschnięciu tworzy
przezroczystą, błyszczącą powłokę i jest świetny.
A tu schną po wyjęciu z soli. Rdza taka śliczna. |
Aha, część kapsli dostało
logo Sunset Sarsaparilli. Bo tak. Bo postawiłam na różnorodność. A część kapsli
po Sunset Sarsaparilli ma na odwrocie niebieskie gwiazdki.
I tak to było.
Wszystkie razem pieniądze
wrzuciłam do woreczka, woreczek do skrzyni.
mała skrzynka z dziennikiem. I kubkiem. Pamiętajcie: jeśli można kupić coś innego albo kubek - zawsze wybierzcie kubek! |
Dziennik
I tu wracamy do
kwestii ołówków i łomu.
Otóż im dłużej
robiłam te rzeczy, tym bardziej odczuwałam chęć wpięcia tego wszystkiego w
jakąś historię. Tak też zrobiłam – obok innych gadżetów, w skrzynce znalazł się
więc fragment dziennika pisanego przez gościa, który ocalał z Krypty 74, która
w 2178 została przejęta przez bandytów. Mój ocalały od sześciu lat wędrował
przez Stany, spotykał ludzi i wymieniał towary. Swoje rzeczy trzymał w skrzyni.
Czasem przywalił komuś łomem. I pisał dziennik – najpierw na maszynie (och,
swobodnie zmieściłaby się w tej skrzyni!), potem ołówkiem (otóż to!).
Łom. Mieć łom albo nie mieć łomu to jak mieć dwa łomy! |
Skrzynie
No i jeszcze
otoczka, czyli same pudełka. Przez pewien czas byłam trochę w kropce, kiedy
myślałam o tej dużej, drewnianej skrzyni. Bo internety podpowiadały mi, że w Falloucie
są różne takie pojemniki, ale dość często metalowe. Ku mojej radości jednak,
udało mi się znaleźć coś takiego jak dirty
crate – i te były drewniane. Właściwie były całkiem doskonałe i natychmiast
się na to zdecydowałam. Co do mniejszego pudełka, to już odpuściłam bycie aż
tak tró. Po prostu chlapnęłam logo Vault-Tec i zostawiłam jak jest. Kaman, to
tylko pudło po amunicji – mam uwierzyć, że w uniwersum Fallouta coś takiego
byłoby jakieś super nierealne?
Finałem było,
oczywiście, ochlapanie wszystkiego sztuczną krwią. Przyznaję, że bardzo lubię
to robić, a po wszystkim ręce wyglądają, jakby się właśnie wyrwało komuś
wątrobę. To źle, że mi się to podoba…? Zresztą, krew totalnie przeszła test jakości, gdyż albowiem zaraz po odsłonięciu całego prezentu, w czasie kiedy Ulv zaczynał oglądanie zawartości, nasz kudłaty Ochłap bez żenady podszedł do skrzyni i zaczął ją - tę krew - zlizywać.
Łom nie tyle
ochlapałam, ile raczej zanurzyłam w miseczce z krwią raz, drugi, czwarty – z fabularnych
powodów zależało mi, żeby na nim znalazła się nieco grubsza warstwa.
I to właściwie
tyle. Efekt pewnie mógł być lepszy, ale też ośmielę się stwierdzić, że mógł być
gorszy. Jestem dość zadowolona ze skrzyni i jej zawartości, pisanie dziennika
troszeczkę zdjęło ze mnie dwuletnią pisarską blokadę, no i ogólnie świetnie się
bawiłam. I wiem o Falloucie więcej niż kiedykolwiek. I w ogóle, to ten: