(źródło) |
W ramach szukania
inspiracji na wstęp do tej notki, zajrzałam do swojego wpisu sprzed niemal
idealnie sześciu lat, dotyczącego Na
nieznanych wodach. I mam ogromną ochotę wziąć tamten tekst i tylko
wykreślić kilka uwag. Bo znaczna część moich odczuć na temat Piratów z Karaibów: Zemsty Salazara
pokrywa się z tym, co czułam po seansie czwartej części przygód Jacka Sparrowa.
Spróbuję jednak
napisać coś nowego.
Ale przede wszystkim
muszę nadmienić, że bardzo mnie zdziwił fakt, iż dwa ostatnie filmy z tej serii
dzieli aż sześć lat. W zasadzie tego nie czuć – bardziej miałam wrażenie
przepaści dzielącej czwórkę od pierwotnej trylogii niż piątkę od czwórki. Co
właściwie mnie cieszy. Nie miałam uczucia, że oto oglądam wytwór ludzi, którym
zabrakło na wódkę i muszą wycisnąć jakiś randomowy szajs z franczyzy, żeby mieć
spokój na następne parę lat. To znaczy wiem, że ten film po trosze tym właśnie
jest – ale cieszy mnie, że reżyserzy Joachim Rønning i Espen Sandberg, a także
scenarzysta Jeff Nathanson dość skutecznie ukryli ten fakt.
Nie wstydzę się
powiedzieć, że naprawdę świetnie się bawiłam w kinie. Tak, gdyby ktoś pytał:
ten film jest ze wszech miar głupi. Jakiekolwiek granice prawdopodobieństwa
zostawił już tak daleko w tyle, że zapomniałam, jak one wyglądały. Seans zaczął
się od sceny spektakularnej ucieczki, w której sześciokonny (dobra, przyznaję,
nie jestem pewna, ile tam tych koni było) zaprzęg przeciąga przez całe miasto
dom. Cały dom. Budynek taki, wiecie, bank, więc nie żadna tam kurna chata. Po
czymś takim człowiek właściwie już nie zadaje żadnych pytań. Well played,
movie. Well played. Wszelkie absurdy, które w poprzednich odsłonach Piratów z Karaibów mogły przeszkadzać,
tutaj gasną w obliczu argumentu „Konno przenieśli bank na drugi koniec miasta”.
Wraz z postępującym
absurdem, seria definitywnie skręciła w feerię dowcipasów – humor nie zwalnia
ani na moment, ale właściwie rzadko kiedy miałam wrażenie, że żarty są
wymuszone. Owszem, pewnie nie są to wyżyny subtelności ani żadne tam salwy
śmiechu, ale jest po prostu miło. Szczególnie bawiły mnie relacje Jacka i
Hectora, którzy po raz kolejny musieli współpracować mimo dzielących ich
różnic.
(źródło) |
Zaskakująco pozytywne
wrażenie pozostawili po sobie bohaterowie. Jack
Sparrow, ma się rozumieć, niczym nie zaskakuje i jest po prostu tym, czym
jest od lat: Jackiem Sparrowem, pijakiem i cwaniaczkiem, którego najpierw
wszyscy lekceważą, który robi na bohaterach negatywne pierwsze wrażenie, a
koniec końców okazuje się, że Sparrow wielkim piratem był.
Kapitan Hector Barbossa utwierdził mnie tylko w
przekonaniu, którego nabrałam po obejrzeniu Na
nieznanych wodach, że jest to najfajniejszy z bohaterów serii. Tutaj było
już tylko lepiej, a cała ta postać jest dla mnie bardzo zgrabnie zrealizowanym
połączeniem antagonisty i drania z nieco bardziej „ludzkim” obliczem. Nie wiem,
ile w tym wszystkim zasługi Geoffreya Rusha, a ile reżyserii i scenariusza, ale
Barbossa jest po prostu świetny i już.
Ku mojemu
zaskoczeniu, nie rozczarował też kapitan Salazar
(Javier Bardem). Pamiętam, że w poprzedniej odsłonie serii miałam pewien żal,
że co prawda Czarnobrody jest genialny, ale film zupełnie nie wykorzystał jego
potencjału. Tym razem jestem usatysfakcjonowana. Salazara jest dużo, Salazar
sprawia wrażenie, że nie należy z nim zadzierać. W dodatku historia postaci
jest ciekawa – i jej zamknięcie wywołuje zresztą we mnie mieszane uczucia, ale
o tym za chwilę.
Jest też para Młodych
i Pięknych – czyli taka, która musi być w każdej części serii. Na szczęście
twórcy zrezygnowali z księdza i syrenki, którzy byli w gruncie rzeczy dość
nieciekawymi postaciami, a zamiast nich widzowie dostali tym razem Henry’ego Turnera (Brenton Thwaites) i Carinę Smyth (Kaya Scodelario). Są
nieco sztywni i nudni, ale chyba nie gorsi od Willa i Elizabeth.
(źródło) |
Jeśli miałabym na coś
narzekać, to będzie to, jak już wspomniałam, zakończenie jednego z wątków,
związanego z Salazarem.
Tu będzie gigantyczny
spoiler.
Po pierwsze, kiedy
już udało się zdjąć wszystkie klątwy i załoga Salazara odzyskała dawną postać,
trochę mi nie gra, że zaraz wszyscy zginęli. Owszem, coś podobnego było w
poprzednich odsłonach serii, ale tam mieliśmy do czynienia z nikczemnymi
piratami – byli nimi zarówno za życia jak i po śmierci. A pod Salazarem
przecież służyli zwykli żołnierze i marynarze. W gruncie rzeczy byli Bogu ducha
winni i jakoś tak szkoda mi ich było.
Oczywiście, to „szkoda
mi ich” ma się nijak do tego, co naprawdę wzbudziło we mnie żal – czyli „po
drugie”: absolutnie nie podoba mi się, że zabili mi fantastycznego Barbossę. Z
drugiej strony, mam niejasne wrażenie, że po prostu Geoffrey Rush próbował się
jakoś wymiksować z serii, bo ileż można. No i nie mogę mu mieć tego za złe (ale
i tak mam – moje fanowskie serduszko ma mu za złe). Z trzeciej strony, to Piraci z Karaibów. Bohaterowie tam giną,
wracają, giną znowu, wchodzą w paszcze potworów, znów wracają… To, że Barbossa
zginął, w sumie nie musi nic znaczyć. Przynajmniej tyle dobrego, że miał
naprawdę ładną scenę śmierci.
Mam też trzecie
zastrzeżenie, czyli sprawę klątwy ciążącej na Willu Turnerze: dlaczego Will
obrósł tymi pąklami? Jeśli dobrze pamiętam, tam było coś takiego, że kapitan
Latającego Holendra miał jakiś pakiet zasad, których miał przestrzegać (całe to
pływanie ileś lat i wychodzenie na ląd w regularnych odstępach czasu czy coś) –
i wtedy miało być w porządku. Davy Jones zmienił się w Cthulhu dlatego, że się
tych zasad nie trzymał. Czy Will też coś nabroił?
Wyszłam z kina (nie,
wcale nie z kina – tylko z sali kinowej, bo zaraz potem przeskoczyliśmy na
drugi seans w sali obok) zupełnie usatysfakcjonowana. Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara to dokładnie taki film, jakiego się
spodziewałam. Śmieszny, głupi, efekciarski (duży plus za projekt okrętu
Salazara) i z fajnymi bohaterami. Prawdę mówiąc, chyba nawet trochę czekam na
kolejną część.
– I'm not looking for trouble!
– What a horrible way to live.