wtorek, 26 listopada 2019

Te okropne Fantazmaty w swych latających maszynach


Autor: praca zbiorowa
TytułUmieranie to parszywa robota
Miejsce i rok wydania: Kraków 2019
Wydawca: Fantazmaty

No dobrze. Ostatnimi czasy notki pojawiały się raczej mniej niż bardziej regularnie – ale to tylko chwilowy spadek formy. Wnikliwi czytelnicy mogli zauważyć, że mamy listopad. Jeszcze wnikliwsi – że listopad jest Miesiącem Pisania Powieści. Jeśli więc połączymy kropki, wychodzi, że Fraa pisała powieść. A jak się próbuje zrobić to w trzydzieści dni, łatwo przeoczyć takie detale jak notka na blogu.
Teraz jednak coś w rodzaju niezbyt ukończonego draftu gnije na dysku, odhaczyłam na stronie NaNoWriMo napisanie pięćdziesięciu tysięcy słów i mogę wracać do życia.

Jakiś czas temu przez kawałeczek internetów przetoczyła się maluśka gównomżawka związana z Fantazmatami. Zgłębiając temat dowiedziałam się, że ponoć są ludzie, dla których Fantazmaty stanowią problem. Redaktorzy i cała reszta ekipy (autorzy też? Chyba też, acz nie wiem do końca…) są wykorzystywani bezczelnie i robią coś, za co powinno im się płacić. Przyznam, że nie do końca nadążam za tym tokiem rozumowania – no bo zakładam, że każdy, kto uczestniczy w tym projekcie od samego początku wiedział, że będzie to robił hobbystycznie i za wpis do CV (wydaje mi się, że darmowy charakter całej inicjatywy jest dość mocno i wyraźnie podkreślony na stronie www Fantazmatów), no i że nikt nie został przykuty do kaloryfera i nie grozi się mu obcięciem powiek, jeśli nie zrobi darmowej redakcji. Więc teges. Nie, nie rozumiem bólu dolnych partii kręgosłupa.
No to w ramach manifestu – przeczytałam najnowszą antologię spod znaku Fantazmatów: Umieranie to parszywa robota.

W ogóle to jest trochę tak, że nie mogłam jej nie przeczytać. Od jakichś dziesięciu lat pisuję rzeczy, które w mniejszym lub większym stopniu (zazwyczaj większym) można by podsumować tym właśnie hasłem. Nawet miałam kiedyś pomysł na tytuł dla mojej serii powieści (tkwiących dumnie w szufladzie, ma się rozumieć!) i ten tytuł zawierał w sobie słowo „umieranie” – właśnie nie „śmierć”, a „umieranie”. To istotna różnica, która zaintrygowała mnie również w przypadku zbioru Fantazmatów.
No i jest jeszcze jeden argument za czytaniem Umierania… – okładka. Jest najzupełniej zachwycająca. Gdybym miała możliwość nabycia egzemplarza papierowego, myślę, że bym się zdecydowała (teraz dopiero przyszło mi to do głowy… w sumie nie obczajałam jeszcze, czy jest opcja nabycia papieru czy nie). Znaczy Fantazmaty okładkowo w ogóle od początku są super, ale ta antologia szczególnie do mnie przemówiła.

A teraz, skoro już zawaliłam połowę notki radosnymi dyrdymałami o niczym, może przejdę do samych opowiadań.

Niewątpliwie bardzo pozytywne wrażenie robi podejście autorów do tematu. Na pierwszy rzut oka to tytułowe umieranie budzi pewne bardzo konkretne skojarzenia: wampiry, zombiaki i nekromancja. Wychodzi jednak na to, że autorzy nie chcieli iść po linii najmniejszego oporu i drążyli dalej, aż znaleźli sobie tematy bez porównania bardziej oryginalne i zaskakujące.
Okej, zacznę od rzeczy najpierwszych: moim faworytem z miejsca stał się tekst Pamięć kamieni Kornela Mikołajczyka. Trochę przywiódł mi na myśl zeszłoroczny film Zabójcze maszyny (którego nie widziałam, ale uwielbiam zamysł), ale przede wszystkim ucieszyło mnie, że oto jest opowiadanie fantasy o magach, a jednak tak wciągające i pomysłowe. Ja przyznam, że od jakiegoś czasu ten podgatunek fantastyki mnie już po prostu nudził, bo – choć poszczególne uniwersa różnią się w detalach – zasadniczo trafiałam na kolejne i kolejne odsłony tego samego. Tutaj różnica jest na tyle, nomen omen, duża, że całkowicie mnie kupiła.
Utrzymane w zupełnie innym klimacie, ale równie bardzo przyjemne do czytania, jest opowiadanie Bosman Przędziorek musi umrzeć Michała Renca – zabawne, z ciekawą intrygą (może lepiej powiedzieć: zagadką myślową?) i sympatycznymi postaciami, skutecznie wciąga czytelnika w ten świat – tak podobny do naszego, tyle że subtelnie inny, nienachalnie steampunkowy.
Kolejny tekst, o którym na pewno warto wspomnieć, to Lustra śmierci Moniki Glibowskiej – i, ma się rozumieć, znów wskakujemy w kompletnie inną konwencję. Autorka zaserwowała nam trzymającą w napięciu intrygę (tutaj już w pełnym tego słowa znaczeniu!), jest porwanie, śmierć, tajemnicza jasnowidzka i zaskakujący plot twist. Wszystkie elementy świetnie ze sobą grają.

Niebanalny jest także tekst otwierający antologię, Jedenaste słowo Katji Tomczyk – wymaga mocnego zawieszenia niewiary, ale, prawdę mówiąc, nie ma z tym najmniejszego problemu, bo autorka bardzo sugestywnie prowadzi narrację.
W jakiś sposób hipnotyzująca jest Szarość, odcień czerni Olgi Niziołek, z powoli odkrywającą się tajemnicą i powolnym nawiązywaniem relacji między bohaterkami.
Krew Śpiącej Królewny przyzywa moją duszę Justyny Lech potoczyło się w kierunku, którego zdecydowanie nie przewidywałam, ostatecznie łącząc spokojne budowanie atmosfery z mocnym finałem.
ULTRA HARDKOR Łukasza Skonecznego na pewno zapada w pamięć – czy to dzięki niezwykłemu światowi, czy stopniowemu odsłanianiu kryjącego się za tym światem sekretu, wykraczającego poza nasze sfery pojmowania. Samo ścisłe zakończenie może nieco rozjeżdża się z moim humorem, ale wcześniejszy poziom dziwności jest bardzo satysfakcjonujący.
No i mamy też Pokój z widokiem na wojnę Marleny i Mariana Siwaków – czyli tak wyczekiwane przy tym temacie postapo, gdzie nawet jest mowa o zombiakach. Szybko jednak okazuje się, że to nie jest takie postapo, jak mogło się wydawać na pierwszy rzut oka (w zasadzie może to wcale nie postapo?), a tak zwane zombiaki to też coś zupełnie innego.

Co mnie zaskoczyło, wielce inspirujące okazały się greckie mity. W tytułach zobaczymy Tanatosa i Dedala, w jednym z tekstów zaś – Prometeusza. I przyznam, że mam tu mieszane uczucia, ale to nie musi przemawiać na niekorzyść tych opowiadań. Po prostu greckie mity zajmują we Froowym serduszku szczególne miejsce i to zawsze jest bardzo drażliwa kwestia.
Pamiętasz mit o Tanatosie? Wiktora Orłowskiego to tak naprawdę zupełnie niemityczna historia trochę obyczajowa, trochę kryminalna, więc skończyło się na strachu. Natomiast już do Lotu Dedala Grzegorza Gajka mam mieszane uczucia (chyba sam zamysł jakoś do mnie nie przemówił), a Gniew inspektora Jakuba Sokołowskiego w gruncie rzeczy nieco mnie zirytował – chyba nie mój typ humoru i nieszczególnie lubiany przeze mnie styl współczesnego wykorzystywania antycznych mitów.

Tak, tekstów jest więcej, są wśród nich zabawne, a są całkiem poważne, z umieraniem traktowanym czasem zupełnie dosłownie, czasem zaś bardziej metaforycznie – nie będę wymieniać każdego z osobna. Są w porządku, może nie zawsze trafiają w mój gust, ale też niczego im nie mogę zarzucić. Widać, że nie dostały się do antologii z przypadku.
Jedna rzecz, która trochę mnie drażniła w całym zbiorku: dziwna potrzeba u niektórych autorów, by podkreślić w swoim tekście, że jest na temat. Występuje to nawet wśród moich ulubionych opowiadań. Oto w narracji albo w dialogu pojawia się fraza „umieranie to parszywa robota”. Chyba ani razu nie wypadło to fajnie ani naturalnie. I nic dziwnego, bo to bardzo specyficzna fraza, która bije po oczach mimo najlepszych chęci autorów.

Enyłej.
Umieranie to parszywa robota to kawał solidnej fantastyki dotyczącej umierania w bardzo, bardzo szerokim rozumieniu. Mamy humor, magię, zagadki detektywistyczne, morderstwa, choroby, kosmitów, bogów, miłość, wojnę… no czego dusza zapragnie, a jednak wszystko łączy się pod tą wspólną etykietą. Co więcej, mamy też satysfakcję z czytania dobrze zredagowanej książki bez drażniących baboli, za to ze świetną oprawą graficzną. I to wszystko za darmo! Tylko brać i czytać.




Mat zaklął drugi raz. Sięgnął pod płaszcz, szukając kolejnej fajki. Nie znalazł.
– Masz fajkę? – krzyknął do Przędziorka.
– Mam! – Bosman pokazał tę, którą właśnie skończył nabijać.
– Zapasową!
– Nie mam!
Zirytowany Wciornastek się skrzywił. Gdy wychodzili na dymka, widział w kieszeni bosmana cztery.
I właśnie wtedy mat postanowił uczynić Przędziorka swoją ofiarą.

[Michał Renc, Bosman Przędziorek musi umrzeć]

czwartek, 14 listopada 2019

Nie tak to miało być: "Zaginiony horyzont"



(źródło)

Autor: James Hilton
Tytuł: Zaginiony horyzont
Tytuł oryginału: Lost Horizon
Tłumaczenie: Witold Chwalewik
Miejsce i rok wydania: Katowice 2004
Wydawca: Książnica

Tak się wydarzyło, że ostatnio spędzam sporo czasu nad pewnym tomem poezji, którego autorzy kilkukrotnie (bo zarówno w wierszach, jak i w tytule całej książki) używają nazwy Shangri-La. Nigdy wcześniej tego określenia nie słyszałam i jedyne, co miałam o tym do powiedzenia, to że brzmi jak jakaś nazwa wyjęta z mitologii Lovecrafta. Pomyślałam sobie jednak, że skoro poeci tak się tym zainspirowali, to może jednak to jest coś ważnego i znanego – no więc w te pędy poleciałam do internetów, żeby sprawdzić.
Ku mojemu smutkowi, okazało się, że to nie ma nic wspólnego z Lovecraftem. Ale w zamian znalazłam informację o powieści Zaginiony horyzont Jamesa Hiltona. Opis na Wikipedii brzmiał dość interesująco, zaraz więc zaopatrzyłam się w książkę, żeby nie być już dłużej prostakiem.

Zespół barwnych budowli uczepił
się ściany 
skalnej, nie zasępiając się groźnie
jak zamczysko 
nadreńskie, lecz delikatnie
wykwitając na opoce 
jak gdyby płatkami
kwiatu. Był to przepyszny 
w swej wytworności
efekt. Wzrok wzruszonego 
widza gonił wyżej,
biegnąc ponad mlecznobłękitne 
dachy hen
ku szczytowi skarpy kamiennej, 
potężnej
jak Wetterhorn nad Grindelwaldem. 
Ponad
ścianą tą zaś, oparta o nią, pięła się wzwyż 
olbrzymia, śnieżnobiała piramida Karakal.
Książka zauroczyła mnie z wielu względów. Po pierwsze, bardzo podoba mi się język, styl (choć tu akurat patrzę, ma się rozumieć, przez pryzmat tłumaczenia) i formuła: to powieść z lat trzydziestych XX wieku i da się to wyczuć. Czytanie daje mniej-więcej podobną satysfakcję jak lektura Conan Doyle’a czy Verne’a. Dostajemy piękne opisy zarówno bohaterów jak i scenografii, egzotykę i tajemnicę ocierającą się o fantastykę, ale w sumie mocno osadzoną w rzeczywistości wszędzie tam, gdzie to tylko możliwe. Akcja w powieści toczy się bardzo powoli, całość jest też mocno statyczna: przez większość czasu śledzimy losy czworga bohaterów, którzy siedzą we wspomnianym już Szangri-La. Obserwujemy ich postawy, relacje, obserwacje, patrzymy na nich, jak się kłócą, jedzą posiłki czy piją herbatę. Jakże łatwo byłoby zanudzić czytelnika czymś takim! A jednak niezwykły klimat odizolowanego od świata klasztoru zagubionego gdzieś w Himalajach nie pozwalał mi się oderwać od lektury. Podobnie z ogromnym zainteresowaniem czekałam na decyzje, jakie mieli koniec końców podjąć bohaterowie i w napięciu śledziłam ich wzajemne relacje, a także reakcje na odsłaniającą się stopniowo tajemnicę. Pod każdym względem powieść trafiła tym samym w mój gust.

Choć tu od razu przyznam, że po przeczytaniu jakiegoś jednego czy dwóch opisów i tyluż opinii, spodziewałam się czegoś innego. Spodziewałam się tego wspaniałego Szangri-La – utopii, do której sama zapragnęłabym trafić. Dostałam zaś miejsce na pewno pod wieloma względami przyjemne, ale przede wszystkim jednak dość przerażające.
Szangri-La to żaden tam raj na Ziemi. Bo nikt nie porywa samolotu, żeby tylko wrzucić pasażerów do raju, bez pytania i bez możliwości powrotu. W raju nie daje się do zrozumienia ludziom, że czy tego chcą czy nie, pokochają to miejsce, a jeśli spróbują uciec, to wprawdzie nikt ich nie zatrzyma, ale z całą pewnością zginą wśród niedostępnych górskich szczytów, zanim dotrą do jakiejkowiek cywilizacji, więc niech po prostu siedzą na tyłkach i docenią rajskie wspaniałości. Co to za raj, gdzie na przejawy buntu reaguje się protekcjonalnym uśmiechem i machnięciem ręki, stwierdziwszy, że luz, teraz się rzuca, ale za maksymalnie pięćdziesiąt lat mu przejdzie?
   – Oni przyjdą.
   – Ach tak? A ja przypuszczałem, że cała 
ta historia o tragarzach to piękna bajeczka, 
zmyślona, żeby na razie było nam tutaj znośnie!
   – Nic podobnego. Choć w Szangri-La 
nie uznajemy i na tym punkcie pedanterii, 
jesteśmy jednak umiarkowanie prawdomówni. 
Zapewniam, że wszystko, co wspomniałem 
o tragarzach, to niemal co do joty prawda. 
Rzeczywiście oczekujemy ich przybycia 
w chwili, którą mniej więcej określiłem.
Szangri-La to klatka, z której nie ma ucieczki. Wrzuca się do niej ludzi wbrew ich woli i przetrzymuje. W Szangri-La ludzie są długowieczni, więc nie umierają zbuntowani, bo mają tyle czasu, że w końcu udaje się ich złamać. To okropna perspektywa pełna przemocy i manipulacji, choć wszystko pod płaszczykiem szczęśliwości, samorealizacji i odpoczynku od szaleńczego pędu tego świata. A przecież klatka, choćby nie wiem jak złota była, wciąż jest klatką.
Zresztą, przecież jeden z mnichów z Szangri-La nazywa rzecz całkiem po imieniu: „Lepiej nam się udaje z Chińczykami, ale i z nimi eksperyment często zawodzi. Najlepiej czują się u nas przedstawiciele narodów nordyckich i łacińskich; być może tak samo dobrze reagowaliby i Amerykanie, dlatego też cieszę się bardzo, że w osobie jednego z twoich towarzyszów pozyskaliśmy wreszcie przedstawiciela Stanów.” – piękne słowa, czyż nie? Pozyskali Amerykanina do swojego eksperymentu.
Przywodzi mi to na myśl pilotażowy odcinek Star Treka – Oryginalnej Serii, The Cage: tak jak mnisi z Szangri-La, Talosianie zaczęli niewinnie, bo rzeczywiście uratowali Vinę, ale w momencie, kiedy ich widzimy, są już wypaczeni i kompletnie zagubieni, porywając przedstawicieli rozmaitych gatunków do swojego prywatnego ZOO. Też są w stanie zaoferować swoim więźniom „raj”. Ale jednak nikt nie ukrywa, że to nie jest właściwe postępowanie i że nie ma zgody na zniewolenie, nawet jeśli na pozór przyjemne.
Dlatego choć Conway od samego początku budził moją sympatię w powieści, bo to po prostu fajna postać, którą pod wieloma względami całkiem nieźle rozumiem, to jednak koniec końców najmocniej kibicowałam Mallinsonowi.

Zaginiony horyzont to bardzo zacna książka. Nie zostawia może kaca, ale budzi sporo emocji, mimo leniwego tempa i pewnej kameralności. A jeszcze dochodzi wątek ślicznej i skrytej Lo Tsen, który też wywołuje we mnie mieszane uczucia, ale nie chcę się zanadto rozwodzić, no i chciałabym mimo wszystko uniknąć chociaż trochę spoili Myślę, że warto poświęcić na Zaginiony horyzont wieczór lub dwa i samodzielnie wyrobić sobie zdanie na temat tajemniczego klasztoru wzniesionego w dolinie Błękitnego Księżyca w cieniu Karakalu.




Napawając oczy pysznym widokiem, czuł się uszczęśliwiony, że są jeszcze na kuli ziemskiej odludzia niedostępne, po dziś dzień nie objęte ekspansją człowieka. Długi bastion lodowy Karakorum wyraziściej zamajaczył ku północy na tle nieba, co przybrało barwę ponurą o mysioszarym odcieniu. Wierchy zalśniły chłodno, dalekie i majestatyczne, i jakoś szczególnie dostojne poprzez swoją bezimienność.

wtorek, 5 listopada 2019

Dawno, dawno temu: "Życie codzienne na Pomorzu wczesnośredniowiecznym"


Autor: Teresa i Ryszard Kiersnowscy
Tytuł: Życie codzienne na Pomorzu Wczesnośredniowiecznym
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1970
Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy

Rzadko kiedy piszę tutaj o książkach popularnonaukowych, ale jednak czasem zdarza mi się zrobić wyjątek – i tym razem też mam taki zamiar. Książka, która ostatnimi czasy wpadła w moje ręce, nie jest może ani nowa, ani nie wyczerpuje tematu, niemniej widzę bardzo solidne powody, dla których warto do niej sięgnąć.
Oczywiście, zakładając, że w ogóle z jakiegokolwiek względu interesuje nas życie nadbałtyckich Słowian.

Nie ukrywam, że - jakkolwiek ogólnie lubię serię "Życie codzienne" - miałam pewne obawy, zabierając się za lekturę. Książka, jakby nie patrzeć, ma swoje lata, a badania idą naprzód. Istniała spora szansa, że wiedza zaprezentowana przez państwo Kiersnowskich będzie mocno nieaktualna.
Okazało się, że wbrew pozorom nie jest tak źle: głównie dlatego, że o Słowianach nie było wiele wiadomo w latach siedemdziesiątych i, prawdę mówiąc, niewiele o nich wiadomo obecnie. Może gdyby autorzy mocniej wdawali się w szczegóły i omawiali konkretne odkrycia archeologiczne, całość rzeczywiście mogłaby się zdezaktualizować, ale Życie codzienne... to opracowanie raczej ślizgające się po temacie, dość ogólnikowe.
To zresztą można traktować jako walor książki i jej wadę zarazem. No bo dobrze, przyznaję, że po jej przeczytaniu moja wiedza o życiu dawnych Pomorzan nie zrobiła się nagle nie wiadomo jak obszerna. Specjalista od słowiańszczyzny być może nie znalazłby tu niczego ciekawego. Ale szczerze? Przynajmniej jest w ogóle jakaś ta moja wiedza. Dla nie-eksperta w zupełności satysfakcjonująca. Bo bez większego trudu mogłam tę książkę przeczytać od deski do deski i myślę, że zapamiętałam naprawdę sporą jej część, co byłoby znacznie utrudnione, gdybym zmagała się z fachową cegłówką, w której więcej jest przypisów niż właściwej treści.
Autorzy omówili pokrótce poszczególne aspekty życia wczesnośredniowiecznych Pomorzan – od warunków naturalnych panujących na tych terenach w wiekach X–XII, przez organizację grodów i miast, oczywiście codzienne obowiązki, krótką charakterystykę pomorskiej garderoby czy kulinariów, a kończąc na zagadnieniach wojskowych, no i oczywiście religijnych. Poruszone zagadnienia są ładnie osadzone w czasie i w kontekście zarówno kontaktów (mniej i bardziej pokojowych) z innymi ludami z basenu Morza Bałtyckiego, jak i z chrześcijańskimi książętami w rodzącym się na południu państwie polskim.
Swoją drogą, państwo Kiersnowscy są dość surowi dla chrześcijan i zalążków władzy centralnej, niejednokrotnie wskazując na sytuacje, w których oto w pomorskim grodzie zaczyna obowiązywać prawo takiego a takiego księcia, dzięki czemu mieszkańcy grodu nadal wykonywali te same prace co wcześniej, tylko cały dochód szedł do jakiegoś jaśniepana, który nawet nie rezydował na Pomorzu. Dawało się w tym wyczuć jakąś delikatną niechęć Autorów, jednakże nie było to nachalne ani nie przesłaniało merytorycznej wartości Życia codziennego...
Jednocześnie książka nie próbuje udawać, że wie więcej niż można by się spodziewać. Nie raz pojawia się zastrzeżenie, że dane informacje to raczej tylko domysły w oparciu o to, co wiadomo o innych ludach bliskich kulturowo Pomorzanom.

Życie codzienne… jest świetnym tytułem czy to na początek przygody z północną słowiańszczyzną, czy to dla ogólnego poszerzenia horyzontów. To bardzo przystępnie napisana lektura, wciągająca i zawierająca – mimo całej swojej skrótowości – szereg informacji, którymi zazwyczaj się nie dysponuje, albo które wyleciały z głowy, nawet jeśli człowiek w dzieciństwie prześlizgnął się po tym w szkole. A jeśli kogoś temat mocniej zainteresuje, wtedy już można zabrać się za obszerniejsze i bardziej szczegółowe opracowania. Moim zdaniem takie książki są bardzo potrzebne właśnie dla popularyzowania nauki: zwięzłe, ciekawe i niegłupie. Jeśli miałabym na coś rzeczywiście narzekać, to brak map. Bardzo bym chciała mapę ówczesnego Pomorza z zaznaczonym, kto skąd i kiedy.




Ostatni bogowie słowiańscy padli pod siekierami Duńczyków na Rugii w 1168 r., ale nikt nie wie, ilu ich pozostało jeszcze w lasach, na bagnach i w domostwach pomorskich. Stuletni okres wojen z Polską i z Danią był w każdym razie także okresem walki Pomorzan o ich wiarę, nie tak zresztą twardej i krwawej, jak walka o wolność, władzę i dobytek.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...