(źródło) |
Autor:
James Hilton
Tytuł:
Zaginiony horyzont
Tytuł
oryginału: Lost Horizon
Tłumaczenie:
Witold Chwalewik
Miejsce
i rok wydania: Katowice 2004
Wydawca:
Książnica
Tak
się wydarzyło, że ostatnio spędzam sporo czasu nad pewnym tomem
poezji, którego autorzy kilkukrotnie (bo zarówno w wierszach, jak i
w tytule całej książki) używają nazwy Shangri-La. Nigdy
wcześniej tego określenia nie słyszałam i jedyne, co miałam o
tym do powiedzenia, to że brzmi jak jakaś nazwa wyjęta z mitologii
Lovecrafta. Pomyślałam sobie jednak, że skoro poeci tak się tym
zainspirowali, to może jednak to jest coś ważnego i znanego – no
więc w te pędy poleciałam do internetów, żeby sprawdzić.
Ku
mojemu smutkowi, okazało się, że to nie ma nic wspólnego z
Lovecraftem. Ale w zamian znalazłam informację o powieści
Zaginiony horyzont Jamesa Hiltona. Opis na Wikipedii brzmiał
dość interesująco, zaraz więc zaopatrzyłam się w książkę,
żeby nie być już dłużej prostakiem.
Książka
zauroczyła mnie z wielu względów. Po pierwsze, bardzo podoba mi
się język, styl (choć tu akurat patrzę, ma się rozumieć, przez
pryzmat tłumaczenia) i formuła: to powieść z lat trzydziestych XX
wieku i da się to wyczuć. Czytanie daje mniej-więcej podobną
satysfakcję jak lektura Conan
Doyle’a czy Verne’a. Dostajemy piękne opisy zarówno bohaterów
jak i scenografii, egzotykę i tajemnicę ocierającą się o
fantastykę, ale w sumie mocno osadzoną w rzeczywistości wszędzie
tam, gdzie to tylko możliwe. Akcja w powieści toczy się bardzo
powoli, całość jest też mocno statyczna: przez większość czasu
śledzimy losy czworga bohaterów, którzy siedzą we wspomnianym już
Szangri-La. Obserwujemy ich postawy, relacje, obserwacje, patrzymy na
nich, jak się kłócą, jedzą posiłki czy piją herbatę. Jakże
łatwo byłoby zanudzić czytelnika czymś takim! A jednak niezwykły
klimat odizolowanego od świata klasztoru zagubionego gdzieś w
Himalajach nie pozwalał mi się oderwać od lektury. Podobnie z
ogromnym zainteresowaniem czekałam na decyzje, jakie mieli koniec
końców podjąć bohaterowie i w napięciu śledziłam ich
wzajemne relacje, a także reakcje na odsłaniającą się stopniowo
tajemnicę. Pod
każdym względem powieść trafiła tym samym w mój gust.
Choć
tu od razu przyznam, że po przeczytaniu jakiegoś jednego czy dwóch
opisów i tyluż opinii, spodziewałam się czegoś innego.
Spodziewałam się tego wspaniałego Szangri-La – utopii, do której
sama zapragnęłabym trafić. Dostałam zaś miejsce na pewno pod
wieloma względami przyjemne, ale przede wszystkim jednak dość
przerażające.
Szangri-La
to żaden tam raj na Ziemi. Bo nikt nie porywa samolotu, żeby tylko
wrzucić pasażerów do raju, bez pytania i bez możliwości powrotu.
W raju nie daje się do zrozumienia ludziom, że czy tego chcą czy
nie, pokochają to miejsce, a jeśli spróbują uciec, to wprawdzie
nikt ich nie zatrzyma, ale z całą pewnością zginą wśród
niedostępnych górskich szczytów, zanim dotrą do jakiejkowiek
cywilizacji, więc niech po prostu siedzą na tyłkach i docenią
rajskie wspaniałości. Co to za raj, gdzie na przejawy buntu reaguje
się protekcjonalnym uśmiechem i machnięciem ręki, stwierdziwszy,
że luz, teraz się rzuca, ale za maksymalnie pięćdziesiąt lat mu
przejdzie?
Szangri-La
to klatka, z której nie ma ucieczki. Wrzuca się do niej ludzi wbrew
ich woli i przetrzymuje. W Szangri-La ludzie są długowieczni, więc
nie umierają zbuntowani, bo mają tyle czasu, że w końcu udaje się
ich złamać. To okropna perspektywa pełna przemocy i manipulacji,
choć wszystko pod płaszczykiem szczęśliwości, samorealizacji i
odpoczynku od szaleńczego pędu tego świata. A przecież klatka,
choćby nie wiem jak złota była, wciąż jest klatką.
Zresztą,
przecież jeden z mnichów z Szangri-La nazywa rzecz całkiem po
imieniu: „Lepiej nam się udaje z Chińczykami, ale i z nimi
eksperyment często zawodzi. Najlepiej czują się u nas
przedstawiciele narodów nordyckich i łacińskich; być może tak
samo dobrze reagowaliby i Amerykanie, dlatego też cieszę się
bardzo, że w osobie jednego z twoich towarzyszów pozyskaliśmy
wreszcie przedstawiciela Stanów.” – piękne słowa, czyż nie?
Pozyskali Amerykanina do swojego eksperymentu.
Przywodzi
mi to na myśl pilotażowy odcinek Star Treka – Oryginalnej Serii,
The Cage: tak jak mnisi z Szangri-La, Talosianie zaczęli
niewinnie, bo rzeczywiście uratowali Vinę, ale w momencie, kiedy
ich widzimy, są już wypaczeni i kompletnie zagubieni, porywając
przedstawicieli rozmaitych gatunków do swojego prywatnego ZOO. Też
są w stanie zaoferować swoim więźniom „raj”. Ale jednak nikt
nie ukrywa, że to nie jest właściwe postępowanie i że nie ma
zgody na zniewolenie, nawet jeśli na pozór przyjemne.
Dlatego
choć Conway od samego początku budził moją sympatię w powieści,
bo to po prostu fajna postać, którą pod wieloma względami całkiem
nieźle rozumiem, to jednak koniec końców najmocniej kibicowałam
Mallinsonowi.
Zaginiony
horyzont to bardzo zacna książka. Nie zostawia może kaca, ale
budzi sporo emocji, mimo leniwego tempa i pewnej kameralności. A
jeszcze dochodzi wątek ślicznej i skrytej Lo Tsen, który też
wywołuje we mnie mieszane uczucia, ale nie chcę się zanadto
rozwodzić, no i chciałabym mimo wszystko uniknąć chociaż trochę
spoili Myślę, że warto poświęcić na Zaginiony horyzont
wieczór lub dwa i samodzielnie wyrobić sobie zdanie na temat
tajemniczego klasztoru wzniesionego w dolinie Błękitnego Księżyca
w cieniu Karakalu.
Napawając
oczy pysznym widokiem, czuł się uszczęśliwiony, że są jeszcze
na kuli ziemskiej odludzia niedostępne, po dziś dzień nie objęte
ekspansją człowieka. Długi bastion lodowy Karakorum wyraziściej
zamajaczył ku północy na tle nieba, co przybrało barwę ponurą o
mysioszarym odcieniu. Wierchy zalśniły chłodno, dalekie i
majestatyczne, i jakoś szczególnie dostojne poprzez swoją
bezimienność.
Ha, ciekawe jak to różne popkulturowe tropy wędrują pomiędzy ludźmi. Ja pamiętam, że Szangri-La pojawiała się co czas jakiś w przeróżnych kreskówkach wczesnych lat 90-tych i okolic.
OdpowiedzUsuńOglądaliśmy różne kreskówki :D A na serio - zupełnie nie znałam tej nazwy. To znaczy sam tytuł "Zaginiony horyzont" jeszcze owszem, gdzieś mi się obił, ale też kompletnie nie miałam pojęcia, z czym to się je. :) Strach pomyśleć, ile jeszcze takich fajności mnie ominęło :D
OdpowiedzUsuń