czwartek, 14 listopada 2019

Nie tak to miało być: "Zaginiony horyzont"



(źródło)

Autor: James Hilton
Tytuł: Zaginiony horyzont
Tytuł oryginału: Lost Horizon
Tłumaczenie: Witold Chwalewik
Miejsce i rok wydania: Katowice 2004
Wydawca: Książnica

Tak się wydarzyło, że ostatnio spędzam sporo czasu nad pewnym tomem poezji, którego autorzy kilkukrotnie (bo zarówno w wierszach, jak i w tytule całej książki) używają nazwy Shangri-La. Nigdy wcześniej tego określenia nie słyszałam i jedyne, co miałam o tym do powiedzenia, to że brzmi jak jakaś nazwa wyjęta z mitologii Lovecrafta. Pomyślałam sobie jednak, że skoro poeci tak się tym zainspirowali, to może jednak to jest coś ważnego i znanego – no więc w te pędy poleciałam do internetów, żeby sprawdzić.
Ku mojemu smutkowi, okazało się, że to nie ma nic wspólnego z Lovecraftem. Ale w zamian znalazłam informację o powieści Zaginiony horyzont Jamesa Hiltona. Opis na Wikipedii brzmiał dość interesująco, zaraz więc zaopatrzyłam się w książkę, żeby nie być już dłużej prostakiem.

Zespół barwnych budowli uczepił
się ściany 
skalnej, nie zasępiając się groźnie
jak zamczysko 
nadreńskie, lecz delikatnie
wykwitając na opoce 
jak gdyby płatkami
kwiatu. Był to przepyszny 
w swej wytworności
efekt. Wzrok wzruszonego 
widza gonił wyżej,
biegnąc ponad mlecznobłękitne 
dachy hen
ku szczytowi skarpy kamiennej, 
potężnej
jak Wetterhorn nad Grindelwaldem. 
Ponad
ścianą tą zaś, oparta o nią, pięła się wzwyż 
olbrzymia, śnieżnobiała piramida Karakal.
Książka zauroczyła mnie z wielu względów. Po pierwsze, bardzo podoba mi się język, styl (choć tu akurat patrzę, ma się rozumieć, przez pryzmat tłumaczenia) i formuła: to powieść z lat trzydziestych XX wieku i da się to wyczuć. Czytanie daje mniej-więcej podobną satysfakcję jak lektura Conan Doyle’a czy Verne’a. Dostajemy piękne opisy zarówno bohaterów jak i scenografii, egzotykę i tajemnicę ocierającą się o fantastykę, ale w sumie mocno osadzoną w rzeczywistości wszędzie tam, gdzie to tylko możliwe. Akcja w powieści toczy się bardzo powoli, całość jest też mocno statyczna: przez większość czasu śledzimy losy czworga bohaterów, którzy siedzą we wspomnianym już Szangri-La. Obserwujemy ich postawy, relacje, obserwacje, patrzymy na nich, jak się kłócą, jedzą posiłki czy piją herbatę. Jakże łatwo byłoby zanudzić czytelnika czymś takim! A jednak niezwykły klimat odizolowanego od świata klasztoru zagubionego gdzieś w Himalajach nie pozwalał mi się oderwać od lektury. Podobnie z ogromnym zainteresowaniem czekałam na decyzje, jakie mieli koniec końców podjąć bohaterowie i w napięciu śledziłam ich wzajemne relacje, a także reakcje na odsłaniającą się stopniowo tajemnicę. Pod każdym względem powieść trafiła tym samym w mój gust.

Choć tu od razu przyznam, że po przeczytaniu jakiegoś jednego czy dwóch opisów i tyluż opinii, spodziewałam się czegoś innego. Spodziewałam się tego wspaniałego Szangri-La – utopii, do której sama zapragnęłabym trafić. Dostałam zaś miejsce na pewno pod wieloma względami przyjemne, ale przede wszystkim jednak dość przerażające.
Szangri-La to żaden tam raj na Ziemi. Bo nikt nie porywa samolotu, żeby tylko wrzucić pasażerów do raju, bez pytania i bez możliwości powrotu. W raju nie daje się do zrozumienia ludziom, że czy tego chcą czy nie, pokochają to miejsce, a jeśli spróbują uciec, to wprawdzie nikt ich nie zatrzyma, ale z całą pewnością zginą wśród niedostępnych górskich szczytów, zanim dotrą do jakiejkowiek cywilizacji, więc niech po prostu siedzą na tyłkach i docenią rajskie wspaniałości. Co to za raj, gdzie na przejawy buntu reaguje się protekcjonalnym uśmiechem i machnięciem ręki, stwierdziwszy, że luz, teraz się rzuca, ale za maksymalnie pięćdziesiąt lat mu przejdzie?
   – Oni przyjdą.
   – Ach tak? A ja przypuszczałem, że cała 
ta historia o tragarzach to piękna bajeczka, 
zmyślona, żeby na razie było nam tutaj znośnie!
   – Nic podobnego. Choć w Szangri-La 
nie uznajemy i na tym punkcie pedanterii, 
jesteśmy jednak umiarkowanie prawdomówni. 
Zapewniam, że wszystko, co wspomniałem 
o tragarzach, to niemal co do joty prawda. 
Rzeczywiście oczekujemy ich przybycia 
w chwili, którą mniej więcej określiłem.
Szangri-La to klatka, z której nie ma ucieczki. Wrzuca się do niej ludzi wbrew ich woli i przetrzymuje. W Szangri-La ludzie są długowieczni, więc nie umierają zbuntowani, bo mają tyle czasu, że w końcu udaje się ich złamać. To okropna perspektywa pełna przemocy i manipulacji, choć wszystko pod płaszczykiem szczęśliwości, samorealizacji i odpoczynku od szaleńczego pędu tego świata. A przecież klatka, choćby nie wiem jak złota była, wciąż jest klatką.
Zresztą, przecież jeden z mnichów z Szangri-La nazywa rzecz całkiem po imieniu: „Lepiej nam się udaje z Chińczykami, ale i z nimi eksperyment często zawodzi. Najlepiej czują się u nas przedstawiciele narodów nordyckich i łacińskich; być może tak samo dobrze reagowaliby i Amerykanie, dlatego też cieszę się bardzo, że w osobie jednego z twoich towarzyszów pozyskaliśmy wreszcie przedstawiciela Stanów.” – piękne słowa, czyż nie? Pozyskali Amerykanina do swojego eksperymentu.
Przywodzi mi to na myśl pilotażowy odcinek Star Treka – Oryginalnej Serii, The Cage: tak jak mnisi z Szangri-La, Talosianie zaczęli niewinnie, bo rzeczywiście uratowali Vinę, ale w momencie, kiedy ich widzimy, są już wypaczeni i kompletnie zagubieni, porywając przedstawicieli rozmaitych gatunków do swojego prywatnego ZOO. Też są w stanie zaoferować swoim więźniom „raj”. Ale jednak nikt nie ukrywa, że to nie jest właściwe postępowanie i że nie ma zgody na zniewolenie, nawet jeśli na pozór przyjemne.
Dlatego choć Conway od samego początku budził moją sympatię w powieści, bo to po prostu fajna postać, którą pod wieloma względami całkiem nieźle rozumiem, to jednak koniec końców najmocniej kibicowałam Mallinsonowi.

Zaginiony horyzont to bardzo zacna książka. Nie zostawia może kaca, ale budzi sporo emocji, mimo leniwego tempa i pewnej kameralności. A jeszcze dochodzi wątek ślicznej i skrytej Lo Tsen, który też wywołuje we mnie mieszane uczucia, ale nie chcę się zanadto rozwodzić, no i chciałabym mimo wszystko uniknąć chociaż trochę spoili Myślę, że warto poświęcić na Zaginiony horyzont wieczór lub dwa i samodzielnie wyrobić sobie zdanie na temat tajemniczego klasztoru wzniesionego w dolinie Błękitnego Księżyca w cieniu Karakalu.




Napawając oczy pysznym widokiem, czuł się uszczęśliwiony, że są jeszcze na kuli ziemskiej odludzia niedostępne, po dziś dzień nie objęte ekspansją człowieka. Długi bastion lodowy Karakorum wyraziściej zamajaczył ku północy na tle nieba, co przybrało barwę ponurą o mysioszarym odcieniu. Wierchy zalśniły chłodno, dalekie i majestatyczne, i jakoś szczególnie dostojne poprzez swoją bezimienność.

2 komentarze:

  1. Ha, ciekawe jak to różne popkulturowe tropy wędrują pomiędzy ludźmi. Ja pamiętam, że Szangri-La pojawiała się co czas jakiś w przeróżnych kreskówkach wczesnych lat 90-tych i okolic.

    OdpowiedzUsuń
  2. Oglądaliśmy różne kreskówki :D A na serio - zupełnie nie znałam tej nazwy. To znaczy sam tytuł "Zaginiony horyzont" jeszcze owszem, gdzieś mi się obił, ale też kompletnie nie miałam pojęcia, z czym to się je. :) Strach pomyśleć, ile jeszcze takich fajności mnie ominęło :D

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...