Ben Hur - okładka |
Autor:
Lewis Wallace
Tytuł: Ben Hur. Opowieść z czasów Chrystusa
Tytuł oryginału: Ben
Hur. A Tale of the Christ
Tłumaczenie: Andrzej Appel
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2010
Wydawca: PROMIC – Wydawnictwo Księży Marianów
Oficjalnie
jest to najdłużej czytana przeze mnie książka ever. Moja przygoda z nią zaczęła
się jakieś dwa i pół roku temu, kiedy robiłam sobie listę filmów do obejrzenia
i zawisła na niej adaptacja Ben Hura
z 1959 roku. Uznałam wtedy, że jeśli zamierzam to obejrzeć, obowiązkowo muszę
najpierw przeczytać literacki pierwowzór.
No i
robiłam to przez kolejne lata po dziś dzień.
Na
okładce tego wydania powieści wita czytelnika tekst: „Największa obok Quo vadis powieść religijna”. I trudno
się z tym nie zgodzić: cegłówka jest gruba, ciężka i zupełnie niepraktyczna do
czytania w komunikacji miejskiej (to zresztą było jedną z przyczyn mojego
powolnego zapoznawania się z tą lekturą), treść zaś jest przesiąknięta… hm.
Chciałoby się rzec: słodkopierdzącym, religijnym pitoleniem. Ale jeśli tak
powiem, wyjdę na buca. Na razie więc nie będę rozwijać tego tematu i wrócę do
niego trochę później, kiedy będę się próbowała ze swojej buceriady wytłumaczyć.
Należałoby
zacząć od tego, o czym w ogóle jest Ben
Hur. Większość osób być może kojarzy słynną scenę wyścigu zaprzęgów –
przypuszczam, że kojarzą ją nawet ci, którzy wspomnianego przeze mnie filmu
nigdy nie widzieli (tak przecież było w moim przypadku). Mogłoby się więc
wydawać, że ten wyścig to najważniejszy element powieści, punkt centralny,
wokół którego kręci się fabuła.
Tyle
że wcale nie.
Ben
Hur, młody Żyd z zamożnej rodziny, żyje sobie beztrosko w pałacu w Jerozolimie.
Ma przyjaciela, Messalę, który co prawda jest Rzymianinem, ale dogadują się
mimo pewnych różnic w światopoglądzie. Życie syna Hura zmienia się diametralnie
podczas jednego feralnego dnia, kiedy młodzieniec – chcąc lepiej widzieć
przejeżdżającego ulicą prokuratora Judei, Waleriusza Gratusa – przypadkiem zrzucił
dachówkę, która trafiła rzeczonego Rzymianina w czerep. W jednej chwili Ben Hur
stracił dom, rodzinę, pieniądze – i wylądował na galerze. Ponieważ jednak Żyd
jest młodzieńcem silnym, zwinnym, mądrym, wytrwałym i dobrym, śmierć przy
wiośle nie jest mu pisana. Podczas katastrofy statku Juda ratuje duumwira
Kwintusa Ariusza, przez którego ostatecznie zostaje adoptowany. Wbrew pozorom
jednak, jest to dopiero początek: dopiero teraz na scenę wkroczy chęć odnalezienia
matki i siostry, odzyskania majątku, obietnice przybycia Mesjasza, pojawi się
jeden z trzech mędrców, którzy powitali nowonarodzonego Jezusa, wróci Messala, będą
też dwie piękne kobiety, obie nadzwyczaj życzliwe Hurowi.
No i
będzie wyścig.
Kiedy
się nad tym zastanowić, Ben Hur
powinien być arcyciekawy. Dzieje się w nim naprawdę wiele, znajdzie tam coś dla
siebie zarówno czytelnik szukający powieści historycznej, jak i taki szukający
czegoś na kształt przypowieści, ale też miłośnik intryg, przygód i pojedynków.
W dziele Wallace’a jest pełno wszystkiego. A jednak nie mogę powiedzieć, żeby
czytało się tę książkę szczególnie lekko (wyjątkowo nie mówię tu o gabarytach książki!).
Trzeba tu pamiętać, że to powieść z końca XIX wieku, czasowo podobnie jak
dokonania Dumasa czy Verne’a. I, podobnie jak w przypadku tych dwóch panów,
czytelnik musi być przygotowany na pewne elementy, obecnie znajdujące się w
worku „jak NIE należy pisać”: nazbyt szczegółowe i nie zawsze plastyczne opisy
(wyobraźnia jest dla słabych – lepiej opisać w centymetrach, każdy kawałek
pokoju, do którego wchodzi bohater, potem opis wzorka na ścianie, z jakich
materiałów co jest wykonane, ile było kolumn i ile poduszek wokół krzesła) czy wyidealizowani
bohaterowie niebezpiecznie zahaczający o marysuizm.
Przy
czym te opisy to, szczególnie na początku, prawdziwa zmora Ben Hura. Potem albo trochę to się uspokoiło, albo ja się
przyzwyczaiłam. Tyle tylko, że kiedy przełknęłam opisy, wciąż pozostał problem
z bohaterami – i mam go, prawdę mówiąc, do tej chwili.
Po pierwsze
więc: są tak dramatycznie egzaltowani, że za żadne skarby nie mogę traktować
ich poważnie. Oczami wyobraźni widziałam, jak podczas wypowiadania swoich
kwestii wznoszą dłoń do czoła, odchylają się do tyłu i strzelają spojrzeniami
na wszystkie strony. Kiedy płakali, to łzy wartkimi potokami płynęły im po
policzkach, kiedy o coś błagali, całowali sandały rozmówców, padnąwszy
wcześniej na kolana. Najmocniej to było widać w rozmowach Ben Hura z kobietami, które go zauroczyły – w sam raz do filmu z
początku XX wieku. Już rozumiem, czemu ta powieść miała tyle ekranizacji.
W
ogóle tytułowy bohater wypadł w tej stylizacji wyjątkowo głupio: jak wspomniałam,
to chłop silny i wytrzymały. Ma się rozumieć, świetnie zbudowany i wysoki. Po
galerach – jeszcze lepiej zbudowany. I kiedy próbowałam sobie go wyobrazić, jak
wyczynia te wszystkie idiotyczne gesty, jak na przemian wpada w cielęcy zachwyt
albo zalewa się łzami, naprawdę nie mogłam go ogarnąć. Dystans między mną a
Hurem był i jest przeogromny. Tym bardziej, że – wbrew zapewnieniom narratora,
jaki to wspaniały młodzian – dla mnie ten gościu był zwyczajnie antypatyczny.
Szczególnie zarysowało się to w wątku romansowym: otóż Hur był dziko zakochany
w tej panience, która akurat stała przed nim. Jak któraś się pospieszyła i go
zaklepała, to był jej. Jeśli przypadkiem stwierdziłaby, że jej się znudził i że
ona idzie do innego – Hur doznaje olśnienia, że wcale jej nigdy nie kochał. I,
jak bezwolna chorągiewka, odwraca się bez żadnej refleksji w inną stronę.
Narrator próbował, bardzo próbował tę refleksję wcisnąć. Ale to było tak
żenująco naciągane, że nie wiem, czy ktokolwiek mógłby to kupić. Ale nie chodzi
tu tylko o miłostki młodego Żyda – bo tę samą tendencję widać też w przypadku
jego wiary. Co mu powiedzą, w to on będzie wierzył. On po prostu nie ma żadnych
własnych przemyśleń w tym temacie, jest zdolny jedynie do powtarzania tego, co
mu wyrecytują inni. A jak pojawi się ktoś, kto wyrecytuje inną formułkę – oh,
whatevah, będzie wierzył w inną.
Z tego
powodu dużo większą sympatią darzyłam Symonidesa, Baltazara, czy nawet Iras,
niż Hura. Tamci mieli swoje wierzenia i byli w nich konsekwentni. Byłam w
stanie łyknąć, że to faktycznie oni
tak czują.
W
ogóle skoro jestem przy religii: była jednym z najbardziej wkurzających
elementów powieści. Wbrew pozorom, nie mam nic przeciwko religii w książkach. Ba!,
byłabym głupia narzekając na jej obecność w dziele, które ma to zapowiedziane
tuż pod tytułem na okładce. Ale – co pisałam na samym początku – w tym
przypadku czytelnik ma do czynienia ze słodkopierdzącym pitoleniem. Naprawdę.
Co i rusz narrator przerywa opowieść i wyrywa czytelnika ze świata Ben Hura, by wspomnieć, że co prawda
Juda tego jeszcze nie wiedział, ale my (czytelnik i narrator) to teraz już
wiemy, że prawdziwe i najważniejsze królestwo to to duchowe, że tylko miłością,
a nie orężem, można zaprowadzić ład i harmonię na świecie, że nie powinno się
do Mesjasza przykładać ludzkiej miary, a raczej ludzie powinni do siebie
przykładać Jego miarę – i tak dalej. Wstawki te są głównie rzygliwe, podane zdecydowanie
nazbyt wprost, nie dają czytelnikowi możliwości samodzielnego dojścia do
jakichkolwiek wniosków, no i, jak wspomniałam, wyrywają ze świata powieści.
Przypominają nieustannie, że zarówno czytelnik jak i narrator przyglądają się
losom Ben Hura z perspektywy XIX (czy dowolnie późniejszego) wieku. To okropnie
rozbija czytanie.
Ach,
no i kwestia Chrystusa, który przecież też pojawia się w powieści: byłam
rozczarowana. Zero pogłębienia postaci, tylko to samo powtarzanie mdłych
frazesów i dorzucanie wstawek z Biblii. Chrystus Wallace’a nie jest w żaden
sposób interesujący, właściwie zupełnie nie czułam, czemu którzykolwiek
bohaterowie mieliby za Nim pójść. I nie mówię tu przecież o tym, że chciałabym Jezusa – historię prawdziwą, bo każdy wie,
że nie cierpię „historii prawdziwych”. Ale gdyby chociaż ten Chrystus się
uśmiechnął czy zaśmiał raz albo dwa, to już sporo by zmieniło. Jego wizerunek
byłby cieplejszy i w jakiś sposób bliższy czytelnikowi. Tymczasem wyszła nieciekawa
kukła. W dodatku Jego wątek kończy się w zasadzie na ukrzyżowaniu, co też budzi
moje spore wątpliwości. O ile mi wiadomo, w chrześcijaństwie uber
najważniejszym epizodem jest Zmartwychwstanie, więc pominięcie go w powieści
okropnie rozwala jakiekolwiek religijne przesłanie.
Z
drugiej strony, jest w Ben Hurze
fajny potencjał: widać różnice w postrzeganiu świata przez ludzi z przełomu
epok i tych współczesnych. Dziś można być chrześcijaninem lub nie, ale
chrześcijaństwo jako takie wraz ze swoimi dogmatami należy już do
rzeczywistości, w Ben Hurze zaś
ludzie dopiero dostali pewne zaczątki nowej religii i nie do końca jeszcze
wiedzieli, co z nimi zrobić. To nie tak, że nie wierzyli w to, w co dziś ktoś
może nie wierzyć – oni po prostu nie za bardzo ogarniali, o czym się do nich
rozmawia. Nauki o wybaczaniu, litowaniu się i sławieniu pokoju był im obce. Ten
kontrast mi się podobał.
Skoro
już przeskoczyłam do rzeczy, które mi się podobały, nie mogę nie wrócić do
opisów: to prawda, były fatalne. Ale prawdą jest też, że – choć bardzo męczące –
brnięcie przez nie owocowało niezwykle dokładną wizualizacją świata
starożytnego Rzymu, Jerozolimy czy Antiochii. Gdyby nie odnarratorskie wstawki
o religii adresowane do czytelnika, tenże czytelnik mógłby fantastycznie wejść
do rzeczywistości Ben Hura i poczuć
klimat poszczególnych miejsc. Z zacieszem witałam dokładną rozpiskę
architektury poszczególnych zabudowań, bo od razu przypominały mi się wszystkie
zdjęcia i szkice ze studiów – na te zdjęcia i szkice nakładałam teraz wreszcie coś
żywego, ruchomego, jakąś akcję. Bardzo przyjemna rzecz. A muszę tu wspomnieć,
że kiedy Wallace opisywał akcję, to naprawdę była akcja, którą się czuło – tu wspomnę
raz jeszcze o wyścigu zaprzęgów, który jest po prostu fantastyczny i czytałam
go z zapartym tchem.
Mój
główny problem teraz polega na tym, że naprawdę nie wiem, czy poleciłabym komuś
Ben Hura czy też nie. Ze względu na
drętwy, egzaltowany styl – nie. Ze względu na historyczność i same przygody (i
wyścig) – owszem, jak najbardziej. Chyba każdy powinien sam się zastanowić, ja mogę
jedynie uprzedzić, z czym należy się liczyć, łapiąc się za tę lekturę. Z
ciekawostek: choć czytałam to ponad dwa lata, pod koniec wciąż bardzo dokładnie
pamiętałam wszystko z początku. Może ta książka wymaga większego skupienia, a
może to zasługa czegoś innego, ale trudno ją zapomnieć. 5/10.
– Wasz więzień jest młody.
– Tylko wiekiem.
– Czy mogę spytać, jaką popełnił
zbrodnię?
– To morderca.
Zebrani z niedowierzaniem powtarzali
ostatnie słowo, lecz Józef pytał dalej:
– Czy jest synem Izraela?
– Jest Żydem – stwierdził sucho
Rzymianin.
Obecnych znów ogarnęła fala współczucia
dla skazańca.
– Nie znam się na waszych rodach – dodał żołnierz
– lecz wiem nieco o rodzinie więźnia. Zapewne słyszałeś o księciu jerozolimskim
imieniem Hur.
– Spotkałem go kiedyś.
– To jest właśnie jego syn.
W tłumie odezwały się krzyki. Dekurion,
chcąc je uciszyć, oświadczył bez zwłoki:
– Przedwczoraj w Jerozolimie próbował
zabić szlachetnego Gratusa, zrzucając mu na głowę dachówkę.
Po tych słowach istotnie zapadła cisza.
Nazarejczycy spoglądali teraz na Ben Hura jak na dziką bestię.
– I zabił go? – spytał Józef.
– Nie.
– Jaki zapadł wyrok?
– Dożywotnie galery.