poniedziałek, 25 marca 2013

Fraa w czytelni (48) - "Ben Hur"

Ben Hur - okładka
Autor: Lewis Wallace
Tytuł: Ben Hur. Opowieść z czasów Chrystusa
Tytuł oryginału: Ben Hur. A Tale of the Christ
Tłumaczenie: Andrzej Appel
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2010
Wydawca: PROMIC – Wydawnictwo Księży Marianów 

Oficjalnie jest to najdłużej czytana przeze mnie książka ever. Moja przygoda z nią zaczęła się jakieś dwa i pół roku temu, kiedy robiłam sobie listę filmów do obejrzenia i zawisła na niej adaptacja Ben Hura z 1959 roku. Uznałam wtedy, że jeśli zamierzam to obejrzeć, obowiązkowo muszę najpierw przeczytać literacki pierwowzór.
No i robiłam to przez kolejne lata po dziś dzień.

Na okładce tego wydania powieści wita czytelnika tekst: „Największa obok Quo vadis powieść religijna”. I trudno się z tym nie zgodzić: cegłówka jest gruba, ciężka i zupełnie niepraktyczna do czytania w komunikacji miejskiej (to zresztą było jedną z przyczyn mojego powolnego zapoznawania się z tą lekturą), treść zaś jest przesiąknięta… hm. Chciałoby się rzec: słodkopierdzącym, religijnym pitoleniem. Ale jeśli tak powiem, wyjdę na buca. Na razie więc nie będę rozwijać tego tematu i wrócę do niego trochę później, kiedy będę się próbowała ze swojej buceriady wytłumaczyć.

Należałoby zacząć od tego, o czym w ogóle jest Ben Hur. Większość osób być może kojarzy słynną scenę wyścigu zaprzęgów – przypuszczam, że kojarzą ją nawet ci, którzy wspomnianego przeze mnie filmu nigdy nie widzieli (tak przecież było w moim przypadku). Mogłoby się więc wydawać, że ten wyścig to najważniejszy element powieści, punkt centralny, wokół którego kręci się fabuła.
Tyle że wcale nie.
Ben Hur, młody Żyd z zamożnej rodziny, żyje sobie beztrosko w pałacu w Jerozolimie. Ma przyjaciela, Messalę, który co prawda jest Rzymianinem, ale dogadują się mimo pewnych różnic w światopoglądzie. Życie syna Hura zmienia się diametralnie podczas jednego feralnego dnia, kiedy młodzieniec – chcąc lepiej widzieć przejeżdżającego ulicą prokuratora Judei, Waleriusza Gratusa – przypadkiem zrzucił dachówkę, która trafiła rzeczonego Rzymianina w czerep. W jednej chwili Ben Hur stracił dom, rodzinę, pieniądze – i wylądował na galerze. Ponieważ jednak Żyd jest młodzieńcem silnym, zwinnym, mądrym, wytrwałym i dobrym, śmierć przy wiośle nie jest mu pisana. Podczas katastrofy statku Juda ratuje duumwira Kwintusa Ariusza, przez którego ostatecznie zostaje adoptowany. Wbrew pozorom jednak, jest to dopiero początek: dopiero teraz na scenę wkroczy chęć odnalezienia matki i siostry, odzyskania majątku, obietnice przybycia Mesjasza, pojawi się jeden z trzech mędrców, którzy powitali nowonarodzonego Jezusa, wróci Messala, będą też dwie piękne kobiety, obie nadzwyczaj życzliwe Hurowi.
No i będzie wyścig.

Kiedy się nad tym zastanowić, Ben Hur powinien być arcyciekawy. Dzieje się w nim naprawdę wiele, znajdzie tam coś dla siebie zarówno czytelnik szukający powieści historycznej, jak i taki szukający czegoś na kształt przypowieści, ale też miłośnik intryg, przygód i pojedynków. W dziele Wallace’a jest pełno wszystkiego. A jednak nie mogę powiedzieć, żeby czytało się tę książkę szczególnie lekko (wyjątkowo nie mówię tu o gabarytach książki!). Trzeba tu pamiętać, że to powieść z końca XIX wieku, czasowo podobnie jak dokonania Dumasa czy Verne’a. I, podobnie jak w przypadku tych dwóch panów, czytelnik musi być przygotowany na pewne elementy, obecnie znajdujące się w worku „jak NIE należy pisać”: nazbyt szczegółowe i nie zawsze plastyczne opisy (wyobraźnia jest dla słabych – lepiej opisać w centymetrach, każdy kawałek pokoju, do którego wchodzi bohater, potem opis wzorka na ścianie, z jakich materiałów co jest wykonane, ile było kolumn i ile poduszek wokół krzesła) czy wyidealizowani bohaterowie niebezpiecznie zahaczający o marysuizm.
Przy czym te opisy to, szczególnie na początku, prawdziwa zmora Ben Hura. Potem albo trochę to się uspokoiło, albo ja się przyzwyczaiłam. Tyle tylko, że kiedy przełknęłam opisy, wciąż pozostał problem z bohaterami – i mam go, prawdę mówiąc, do tej chwili.
Po pierwsze więc: są tak dramatycznie egzaltowani, że za żadne skarby nie mogę traktować ich poważnie. Oczami wyobraźni widziałam, jak podczas wypowiadania swoich kwestii wznoszą dłoń do czoła, odchylają się do tyłu i strzelają spojrzeniami na wszystkie strony. Kiedy płakali, to łzy wartkimi potokami płynęły im po policzkach, kiedy o coś błagali, całowali sandały rozmówców, padnąwszy wcześniej na kolana. Najmocniej to było widać w rozmowach Ben Hura z kobietami, które go zauroczyły – w sam raz do filmu z początku XX wieku. Już rozumiem, czemu ta powieść miała tyle ekranizacji.
W ogóle tytułowy bohater wypadł w tej stylizacji wyjątkowo głupio: jak wspomniałam, to chłop silny i wytrzymały. Ma się rozumieć, świetnie zbudowany i wysoki. Po galerach – jeszcze lepiej zbudowany. I kiedy próbowałam sobie go wyobrazić, jak wyczynia te wszystkie idiotyczne gesty, jak na przemian wpada w cielęcy zachwyt albo zalewa się łzami, naprawdę nie mogłam go ogarnąć. Dystans między mną a Hurem był i jest przeogromny. Tym bardziej, że – wbrew zapewnieniom narratora, jaki to wspaniały młodzian – dla mnie ten gościu był zwyczajnie antypatyczny. Szczególnie zarysowało się to w wątku romansowym: otóż Hur był dziko zakochany w tej panience, która akurat stała przed nim. Jak któraś się pospieszyła i go zaklepała, to był jej. Jeśli przypadkiem stwierdziłaby, że jej się znudził i że ona idzie do innego – Hur doznaje olśnienia, że wcale jej nigdy nie kochał. I, jak bezwolna chorągiewka, odwraca się bez żadnej refleksji w inną stronę. Narrator próbował, bardzo próbował tę refleksję wcisnąć. Ale to było tak żenująco naciągane, że nie wiem, czy ktokolwiek mógłby to kupić. Ale nie chodzi tu tylko o miłostki młodego Żyda – bo tę samą tendencję widać też w przypadku jego wiary. Co mu powiedzą, w to on będzie wierzył. On po prostu nie ma żadnych własnych przemyśleń w tym temacie, jest zdolny jedynie do powtarzania tego, co mu wyrecytują inni. A jak pojawi się ktoś, kto wyrecytuje inną formułkę – oh, whatevah, będzie wierzył w inną.
Z tego powodu dużo większą sympatią darzyłam Symonidesa, Baltazara, czy nawet Iras, niż Hura. Tamci mieli swoje wierzenia i byli w nich konsekwentni. Byłam w stanie łyknąć, że to faktycznie oni tak czują.

W ogóle skoro jestem przy religii: była jednym z najbardziej wkurzających elementów powieści. Wbrew pozorom, nie mam nic przeciwko religii w książkach. Ba!, byłabym głupia narzekając na jej obecność w dziele, które ma to zapowiedziane tuż pod tytułem na okładce. Ale – co pisałam na samym początku – w tym przypadku czytelnik ma do czynienia ze słodkopierdzącym pitoleniem. Naprawdę. Co i rusz narrator przerywa opowieść i wyrywa czytelnika ze świata Ben Hura, by wspomnieć, że co prawda Juda tego jeszcze nie wiedział, ale my (czytelnik i narrator) to teraz już wiemy, że prawdziwe i najważniejsze królestwo to to duchowe, że tylko miłością, a nie orężem, można zaprowadzić ład i harmonię na świecie, że nie powinno się do Mesjasza przykładać ludzkiej miary, a raczej ludzie powinni do siebie przykładać Jego miarę – i tak dalej. Wstawki te są głównie rzygliwe, podane zdecydowanie nazbyt wprost, nie dają czytelnikowi możliwości samodzielnego dojścia do jakichkolwiek wniosków, no i, jak wspomniałam, wyrywają ze świata powieści. Przypominają nieustannie, że zarówno czytelnik jak i narrator przyglądają się losom Ben Hura z perspektywy XIX (czy dowolnie późniejszego) wieku. To okropnie rozbija czytanie.
Ach, no i kwestia Chrystusa, który przecież też pojawia się w powieści: byłam rozczarowana. Zero pogłębienia postaci, tylko to samo powtarzanie mdłych frazesów i dorzucanie wstawek z Biblii. Chrystus Wallace’a nie jest w żaden sposób interesujący, właściwie zupełnie nie czułam, czemu którzykolwiek bohaterowie mieliby za Nim pójść. I nie mówię tu przecież o tym, że chciałabym Jezusa – historię prawdziwą, bo każdy wie, że nie cierpię „historii prawdziwych”. Ale gdyby chociaż ten Chrystus się uśmiechnął czy zaśmiał raz albo dwa, to już sporo by zmieniło. Jego wizerunek byłby cieplejszy i w jakiś sposób bliższy czytelnikowi. Tymczasem wyszła nieciekawa kukła. W dodatku Jego wątek kończy się w zasadzie na ukrzyżowaniu, co też budzi moje spore wątpliwości. O ile mi wiadomo, w chrześcijaństwie uber najważniejszym epizodem jest Zmartwychwstanie, więc pominięcie go w powieści okropnie rozwala jakiekolwiek religijne przesłanie.
Z drugiej strony, jest w Ben Hurze fajny potencjał: widać różnice w postrzeganiu świata przez ludzi z przełomu epok i tych współczesnych. Dziś można być chrześcijaninem lub nie, ale chrześcijaństwo jako takie wraz ze swoimi dogmatami należy już do rzeczywistości, w Ben Hurze zaś ludzie dopiero dostali pewne zaczątki nowej religii i nie do końca jeszcze wiedzieli, co z nimi zrobić. To nie tak, że nie wierzyli w to, w co dziś ktoś może nie wierzyć – oni po prostu nie za bardzo ogarniali, o czym się do nich rozmawia. Nauki o wybaczaniu, litowaniu się i sławieniu pokoju był im obce. Ten kontrast mi się podobał.

Skoro już przeskoczyłam do rzeczy, które mi się podobały, nie mogę nie wrócić do opisów: to prawda, były fatalne. Ale prawdą jest też, że – choć bardzo męczące – brnięcie przez nie owocowało niezwykle dokładną wizualizacją świata starożytnego Rzymu, Jerozolimy czy Antiochii. Gdyby nie odnarratorskie wstawki o religii adresowane do czytelnika, tenże czytelnik mógłby fantastycznie wejść do rzeczywistości Ben Hura i poczuć klimat poszczególnych miejsc. Z zacieszem witałam dokładną rozpiskę architektury poszczególnych zabudowań, bo od razu przypominały mi się wszystkie zdjęcia i szkice ze studiów – na te zdjęcia i szkice nakładałam teraz wreszcie coś żywego, ruchomego, jakąś akcję. Bardzo przyjemna rzecz. A muszę tu wspomnieć, że kiedy Wallace opisywał akcję, to naprawdę była akcja, którą się czuło – tu wspomnę raz jeszcze o wyścigu zaprzęgów, który jest po prostu fantastyczny i czytałam go z zapartym tchem.

Mój główny problem teraz polega na tym, że naprawdę nie wiem, czy poleciłabym komuś Ben Hura czy też nie. Ze względu na drętwy, egzaltowany styl – nie. Ze względu na historyczność i same przygody (i wyścig) – owszem, jak najbardziej. Chyba każdy powinien sam się zastanowić, ja mogę jedynie uprzedzić, z czym należy się liczyć, łapiąc się za tę lekturę. Z ciekawostek: choć czytałam to ponad dwa lata, pod koniec wciąż bardzo dokładnie pamiętałam wszystko z początku. Może ta książka wymaga większego skupienia, a może to zasługa czegoś innego, ale trudno ją zapomnieć. 5/10.







– Wasz więzień jest młody.
– Tylko wiekiem.
– Czy mogę spytać, jaką popełnił zbrodnię?
– To morderca.
Zebrani z niedowierzaniem powtarzali ostatnie słowo, lecz Józef pytał dalej:
– Czy jest synem Izraela?
– Jest Żydem – stwierdził sucho Rzymianin.
Obecnych znów ogarnęła fala współczucia dla skazańca.
– Nie znam się na waszych rodach – dodał żołnierz – lecz wiem nieco o rodzinie więźnia. Zapewne słyszałeś o księciu jerozolimskim imieniem Hur.
– Spotkałem go kiedyś.
– To jest właśnie jego syn.
W tłumie odezwały się krzyki. Dekurion, chcąc je uciszyć, oświadczył bez zwłoki:
– Przedwczoraj w Jerozolimie próbował zabić szlachetnego Gratusa, zrzucając mu na głowę dachówkę.
Po tych słowach istotnie zapadła cisza. Nazarejczycy spoglądali teraz na Ben Hura jak na dziką bestię.
– I zabił go? – spytał Józef.
– Nie.
– Jaki zapadł wyrok?
– Dożywotnie galery.

2 komentarze:

  1. Mam to do czytania na ten rok. A może nawet w kwietniu się już w takim razie zabiorę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hehehe to tez fakt nie mozna narzekac jak okładka na to wskazuje ;-)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...