wtorek, 22 lutego 2011

ZaFraapowana filmami (45) - "Ink"


Ink - plakat

Są tytuły, które intrygują. Jeśli dodatkowo jest fajny plakat i można przeczytać całkiem dużo pozytywnych opinii, to Fraa zaczyna ufać, że film warto obejrzeć. Tak właśnie było w tym przypadku.
Film Ink w reżyserii Jamina Winansa (twórcy skądinąd interesującego obrazu Spin), z 2009 roku, to produkcja niskobudżetowa (250 tysięcy dolarów) i trzeba tu nadmienić, że świat ją dostrzegł tak naprawdę dzięki piractwu – gdyby nie torrenty, mało kto w ogóle słyszałby o tym tytule. Pytanie, czy warto o nim słyszeć.

Pomysł sam w sobie bez wątpienia ma potencjał – a może to po prostu Fraa lubi filmy „po drugiej stronie lustra”, dziejące się gdzieś w krainie snów. W niej przede wszystkim rozgrywa się akcja Inka.
Kiedy ludzie zasypiają, pojawiają się Gawędziarze (Storytellers) i sprowadzają dobre sny, czuwają. Muszą czuwać, gdyż w ciemności czają się również Zmory (Incubi), odpowiedzialne za koszmary. Małą dziewczynkę, Emmę (Quinn Hunchar), porywa stwór o imieniu Ink, w wyniku czego dziecko zapada w śpiączkę. Ink potrzebuje Emmy jako daru dla Księcia (Jeffrey Richardson), przywódcy Zmór, ponieważ chce zostać jednym z nich. Gawędziarze będą próbowali odbić dziecko, w czym pomoże im niewidomy Jacob (Jeremy Make), który jest Tropicielem (Pathfinder) i potrafi wyczuwać rytm świata.
Jest też ojciec Emmy, John Sullivan (Chris Kelly) – odebrano mu prawa rodzicielskie po śmierci żony i cały poświęcił się pracy. Zresztą, prawdę mówiąc, wcześniej też się jej poświęcał, stąd słaby kontakt z córką i napięcia w małżeństwie.

To, co rzuciło się w oczy w pierwszej kolejności, to nietypowe rozwiązania techniczne: widz dostaje obraz w słabej jakości, co jeszcze aż tak nie drażni, ale ponadto zamiast slow motion albo innych efektów, pojawiają się zatrzymania i serie zdjęć. Te serie zdjęć, przynajmniej dla kawiarki, były, niestety, niemożebnie denerwujące. W pierwszej chwili pojawia się obawa: „mam poszatkowaną, wadliwą kopię filmu?”, potem z kolei: „szlag, odtwarzacz mi się popsuł, że obraz tak się tnie i przeskakuje?”, ostatecznie staje na ataku padaczki. Fraa nie ma pojęcia, po co to było. Jeśli nie ma pieniędzy na nic bardziej efektownego, te wstawki „zdjęciowe” można by z powodzeniem wyrzucić – nastroju takim urywanym slide showem i tak się nie zbuduje, więc chyba lepiej po prostu przejść do akcji.
Z kolei kiedy pojawiła się akcja, kawiarka z trudem powstrzymała wybuch śmiechu – oto zapada noc i pojawiają się wspomniani już Gawędziarze. To znaczy rozlega się pyk... pyk. Pyk. Pykpykpyk... pyk. – Fraa miała tu tylko jedno skojarzenie: „Whoa, ludzie-popcorny!”. A przy czymś takim naprawdę trudno zachować powagę.
Choć trzeba przyznać, że bardzo fajnym motywem było „składanie się” sprzętów domowych po tym, jak zostały rozbite przez walczących Gawędziarkę i Inka w domu Emmy. Ładnie sygnalizowało, że wszystko to, co ogląda widz, rozgrywa się gdzie indziej – że nikt inny tego nie zobaczy, bo to nie ten świat. W zwykłej, ludzkiej rzeczywistości stół jest cały i nietknięty, tak samo szuflada i inne przedmioty.

kadr z filmu Ink (od lewej: Emma, Liev, Ink)
Niestety: ludzie-popcorny, postacie pierwszoplanowe, okazali się mocno bezbarwni i nudni. Ci zaś, którzy nie byli nudni, byli z kolei irytujący. Oto jest twarda laska, wojowniczka Allel (Jeniffer Batter), która nie potrafiła upilnować Emmy, a jedyne, do czego jest zdolna, to denerwujące awanturowanie się. A awanturuje się tylko dlatego, że jest za głupia, żeby coś zrozumieć. A jeśli ona nie rozumie, to drze japę, że to nie ma sensu i że to rozmówca jest głupi.
Jest też druga twarda laska, Sarah (Shelby Malone), ale na szczęście niewiele się odzywa. Towarzyszy im, oczywiście, poprawny politycznie Murzyn, Gabe (Eme Ikwuakor). Skoro już zostały ustatysfakcjonowane feministki, faceci chcący pooglądać seksowne laski oraz obrońcy praw mniejszości rasowych, do towarzystwa dołącza Jacob. Ale – jeśli dorzucić do tego działającą oddzielnie Liev (Jessica Duffy) – i tak wyjdzie na to, że siły dobra są mocno zniewieściałe. Wśród Zmór nie ma ani jednej samiczki, zresztą Zmory w ogóle nie są takimi indywidualistami, jak usiłują być Gawędziarze. Zmory mają takie same, czarne oczywiście, ubrania, a ich twarze wyświetlają się na dziwacznych ekranach – dzięki temu są dużo ciekawszymi postaciami, niż ci dobrzy. Dobrzy są banalni, oczywiści, cukierkowi i mdli; dopiero przeciwna strona barykady wzbudza jakiś niepokój i intryguje. Nawet jeśli ostatecznie w charakterze ich Księcia wychodzi jakieś ulizane, emowate nieporozumienie.

Aktorstwo momentami przypomina polską telenowelę, ale czasem wychodzi fajnie, więc tu kawiarka nie ma właściwie większych zastrzeżeń, bo mogło być dużo gorzej. Szczególnie korzystnie wypada Jacob – być może dlatego, że oczy ma zaklejone taśmą. Choć, mimo pewnej sympatii do tego bohatera, Fraa odczuła lekki niesmak w jednej z najważniejszych scen, skądinąd naprawdę ładnej, gdzie widzowi pokazuje się reakcję łańcuchową, a Tropiciel dyryguje rzeczywistością. Nazbyt przypominało to patent wyeksploatowany już w Spin. Oczywiście, reżyserowi mogło się to spodobać, ale jednak powinien pokusić się w końcu o coś innego, bo w końcu ileż filmów zamierza nagrać z wykorzystaniem jednego motywu?
Z innych zastrzeżeń do konkretnych scen, Fraa może wymienić pierwsze spotkanie Johna i jego dziewczyny (kawiarka nie uważa, żeby fakt, iż kobieta je jak świnia, był uroczy) czy ciągłe zdejmowanie kaptura Inkowi – bo Ink chodzi owinięty w jakieś łachmany, z twarzą ukrytą pod kapturem, z którego sterczy tylko nos. Toteż ze zdarcia tego kaptura można było zrobić coś robiącego wrażenie – pierwsze ukazanie szkaradnego oblicza Inka, scena niemal kulminacyjna. Ale kiedy to się powtarza raz po raz, w końcu widz zaczyna myśleć „Chłopie, weź ty już tego nie zakładaj, po co?”.

kadr z filmu Ink (Zmory)
Na duży plus za to można policzyć Tułaczy (Drifters) – są to istoty neutralne, nieco obłąkane i bardzo wyraziste. Fraa aż żałowała, że była ich tylko dwójka, bo chętnie zobaczyłoby się więcej tego typu bohaterów, choć przecież są drugoplanowi. Tym niemniej sceny z ich udziałem można spokojnie zaliczyć do najlepszych momentów filmu. Dużo bardziej czuć wtedy tę atmosferę snu i nierzeczywistości, niż w świetlistym lesie Gawędziarzy. Ba! Chwilami Tułacze przypominali kawiarce różnorakich obłąkanych mieszkańców planet, jakie odwiedzała załoga Lexxa.

Ogólnie Fraa nie może powiedzieć o filmie, żeby był do końca zły. Ma dobre sceny, jest ciekawy pomysł. Muzyka, choć monotonna, jest nastrojowa i całkiem przyjemna. Ciekawe są matactwa z chronologią i związane z tym zakończenie, które naprawdę miło zaskoczyło kawiarkę.
Między te wszystkie pozytywy, niestety, wkradają się gorsze sceny, irytujące slide showy, pozytywni bohaterowie, do których nie sposób się przywiązać, no i najgorsze ze wszystkiego: nachalne moralizatorstwo. A tego Fraa nie trawi. Przekaz „Kochajcie dzieci swoje” jest oczywisty od samego początku, a to sprawia, że w ogóle końcówka robi się przewidywalna (za wyjątkiem wspomnianego zaskakującego elementu). Można też doszukać się oczywiście tego, że nie liczy się piękno zewnętrzne, tylko serce i tej klasy bzdur. Jak to w tego typu moralizatorskich obrazach, fakt, że bohater awansuje w pracy, czerpie z tego radość i utrzymuje rodzinę, świadczy o tym, że bohater postępuje niewłaściwie. Blargh.
No i Zmory okazały się drobnym rozczarowaniem: widząc plakat, Fraa spodziewała się istot w bardziej komiksowej stylistyce, trochę jak z Sin City – tymczasem w takiej postaci pojawiły się one w samej końcówce.

Z całą pewnością jest to obraz nietypowy – ale czy dobry? Zdaniem kawiarki, świetny pomysł został nieco zmarnowany przez niepotrzebne udziwnienia, niewykorzystanie potencjału wielu scen i postaci oraz zupełnie paskudne moralizatorstwo. Nie może być wyżej, niż 4/10.







How are you able to do what you do?
It's all about the beat. God may have taken my sight. But I can hear the beat.
The beat?
Beat of the world. We're all part of a song, I just hear the music.
You can physically change the path of people's lives?
That's what they say.

poniedziałek, 14 lutego 2011

ZaFraapowana filmami (44) - "True Grit"


True Grit - plakat
Fraa była dość sceptycznie nastawiona do twórczości braci Coen. Jakkolwiek O Brother, Where Art Thou? kawiarce bardzo się podobało, to jednak traumę po To nie jest kraj dla starych ludzi ma do dziś. Toteż filmu Prawdziwe Męstwo (oryg.: True Grit) nieco się obawiała – to znaczy obawiała dawno temu, kiedy w ogóle dowiedziała się o istnieniu takiej produkcji. Jakoś jednak o tym wszystkim zapomniała, więc kiedy w ostatnią niedzielę dostała w łapki bilet na Prawdziwe męstwo, prawdę mówiąc nawet nie skojarzyła tytułu. Dopiero w kinie przypomniała sobie o czternastolatce, o jednookim szeryfie i o braciach Coen, kiedy zobaczyła tytuł w oryginale. Ale wtedy już było za późno na lęki i niepewność, za późno na szukanie recenzji czy opisów w Internecie. I dobrze.

Na początek fabuła: niejaki Tom Chaney (Josh Brolin) zabija ojca czternastoletniej Mattie Ross (Hailee Steinfeld). Dziewczynka postanawia pomścić rodziciela i doprowadzić mordercę na szafot. Jest jednak realistką – sama niczego nie zwojuje, toteż wynajmuje szeryfa, Roostera Cogburna (Jeff Bridges), żeby złapał przestępcę, który tymczasem ucieka na terytorium Indian. Jednocześnie okazuje się, że za Chaneyem podąża nieco lalusiowaty strażnik z Teksasu, LaBoeuf (Matt Damon).

Tyle fabuły, żeby nie robić strasznych spojlerów.

Pora natomiast wspomnieć o tym, że to wszystko już było. W 1969 roku w rolę Cogburna wcielił się sam John Wayne. I, mimo całej sympatii do tego aktora, Fraa musi powiedzieć, że wersja Prawdziwego męstwa z 2010 roku jest o niebo lepsza.
Przede wszystkim, kawiarka nie lubi wciskania jej dorosłego babska jako młodziutkiego dziewczęcia, a tak się działo w filmie z Waynem: Mattie Ross zagrała Kim Darby, mająca wówczas dwadzieścia dwa lata. Dwudziestodwulatka, choćby niebywale się starała, wypadnie blado jako czternastolatka. Produkcja braci Coen ma tę przewagę, że Heilee Steinfeld istotnie jest w tym samym wieku, co odgrywana przez nią postać, dzięki czemu całość zyskuje na wiarygodności i nie ogląda się tego z kwaśnym uśmiechem w stylu „jaaaaaasne, i co jeszcze?”.
Dalej: Joel i Ethan Coen pominęli cały początek, przyczynę, czyli śmierć ojca Mattie, a ich film zaczyna się, kiedy dziewczynka przyjeżdża po zwłoki. To jest całkiem rozsądny zabieg: jakby nie patrzeć, tak naprawdę przecież nie o ojca się rozchodzi. Ojciec został zastrzelony, dobra, bogowie z nim. Widza nie obchodzi ojciec, tylko Mattie, Cogburn i LaBoeuf. Bracia Coen zrezygnowali więc z przynudzania i postawili od razu na główną akcję.
W ogóle obejrzenie obu filmów daje ciekawe możliwości, jak na przykład porównanie pewnych powtarzających się scen i sposobu ich ujęcia. Przykładem tutaj może być wieszanie trzech przestępców na samym początku. W produkcji z 1969 roku, uwaga widza koncentruje się na zgromadzonych ludziach, na ich reakcjach. Skazańcy to bezbarwne postacie w identycznych strojach, które niemal od razu się zapomina. Tymczasem u braci Coen jest odwrotnie – to tłum jest bezbarwny, natomiast wieszani mężczyźni mają historie. Mają ostatnie słowa, indywidualne charaktery, ba! Przecież jeden z nich jest Indianinem!
Choć akurat sama scena z przemówieniami skazańców nie jest niczym nowym – sprawdziło się już w kilku westernach, a bracia Coen powtórzyli utarty manewr. Trudno jednak mieć pretensje: skoro manewr ten jest po prostu fajny, to czemu by go nie wykorzystać?

kadr z filmu True Grit (od lewej: Cogburn, LaBoeuf)
Nie można jednak tak do końca mieszać z błotem pierwszej wersji Prawdziwego męstwa: pomijając zawsze fantastycznego Wayne'a, są i inne zalety. Większość dobrych, charakterystycznych tekstów i humoru to niemal cytaty z filmu z 1969 roku: „Jeśli ma panienka ochotę go pocałować, to proszę” przedsiębiorcy pogrzebowego, wszelkie co bardziej błyskotliwe fragmenty dialogu Cogburna z prawnikiem w sądzie („Zazwyczaj jeśli się cofam, to do tyłu” i tak dalej) i inne kwestie.

Bracia Coen z fantastycznym wyczuciem wyłuskali z filmu z 1969 roku to, co najlepsze, a to, co gorsze, zmienili tak, żeby było lepsze. Pomijając Mattie Ross, która zdecydowanie lepiej wypada w remake'u, historia jest po prostu odświeżona, lepiej dostosowana do współczesnego widza. Choćby chodzi tu o poziom brutalności – nowe Prawdziwe męstwo nie boi się tryskającej krwi, poodcinanych palców i gnijących wisielców. To, w połączeniu z zaczerpniętym z wcześniejszej produkcji humorem, sprawia, że film robi ogromne wrażenie – jest w nim pełen wachlarz emocji: od śmiechu po obrzydzenie.

Raz jeszcze Fraa musi tutaj wyrazić zachwyt nad kreacją bohaterów.
Świetna Steinfeld staje na wysokości zadania i kawiarka ma szczerą nadzieję, że z dziewczyny „będą ludzie”. Bo jeśli jest tak dobra jako czternastolatka, to pozostaje tylko zaciskać kciuki, by nie popsuła się przy okazji wchodzenia w dorosłość.
Choć Fraa tak naprawdę nie lubi Jeffa Bridgesa, tym razem musi uchylić przed nim kapelusza – nowy Cogburn co prawda nie przypomina tego Wayne'owskiego, ale jest równie świetny. Nie ma co się oszukiwać: postacie grane przez Johna Wayne'a są dość podobne do siebie. Zawsze twardziel, mniej lub bardziej pozytywnie zakręcony, ale zawsze wzbudzający sympatię. Tymczasem Cogburn Bridgesa budzi mieszane uczucia: kawiarka a to go lubiła, a to stwierdzała, że jednak to tylko mocny w gębie pijak, który – gdy przychodzi co do czego – zabiera grabki i idzie do innej piaskownicy.
Podobnie miała się sprawa z LaBoeuf'em (pomijając już fakt, że Fraa w ogóle nie poznała, że to Matt Damon – i dobrze, bo nie pała do tego aktora jakąś wielką namiętnością): w trakcie filmu zmienia się stosunek widza do bohatera. Choć tutaj akurat kawiarka musi jeszcze raz zaznaczyć plus filmu z Waynem: otóż nazwisko strażnika Teksasu jest czytane „labif” – Fraa, która (bójcie się bogowie!) trochę miała do czynienia z językiem francuskim, momentalnie zaczęła się zastanawiać, dlaczego właściwie tak się to wymawia. W westernie z 1969 roku ta kwestia jest poruszona: bez wdawania się w szczegóły, ale pojawia się uwaga, że po francusku byłoby inaczej, ale że on to wymawia tak i już. Czegoś w tym stylu kawiarce zabrakło w filmie braci Coen.

kadr z filmu True Grit (Mattie Ross)
Jedno, do czego Fraa faktycznie mogłaby się przyczepić, to zakończenie. Nie chodzi o to, czy jest złe czy niedobre, ale o jego charakter – „xx lat później”. Fraa w ogóle nie lubi wszelkich motywów ileś-lat-później. Trzej Muszkieterowie po dwudziestu latach ją przybijali. Robin Hood kilkadziesiąt lat później był niebywale depresyjny. W True grit również pojawia się ten element i – jak zwykle – jest nieco dołujący. Szczerze mówiąc, kawiarka naprawdę wcale by nie płakała, gdyby całość skończyła się paręnaście minut wcześniej.

Fraa, jak zwykle zresztą, napisała strasznie chaotycznie. Ale próbując to jakoś podsumować: film bardzo się podobał. Jakiś czas temu kawiarka wspominała, że obecnie trudno o dobry western, bo albo durne, albo słaba obsada, która nijak nie może konkurować z niegdysiejszą, albo zbyt rozmemłane, albo jeszcze coś. Jest kilka wyjątków od tej reguły: Propozycja, Deadwood... a teraz również True grit. To naprawdę radosna nowina, bo może oznaczać, iż western w końcu odbił się od dna i jest jeszcze nadzieja. Kawiarce naprawdę bardzo przypadł do gustu ten film – uwzględniając to, że wiele z pozytywów zawdzięcza pierwowzorowi z Waynem, ocena będzie 8/10 (to się robi częsta ocena, prawda...?).






And, returning to the encounter with Aaron and his two remaining sons, you sprang from cover with your revolver in hand?
I did.
Loaded and cocked?
If it ain’t loaded and cocked it don’t shoot.
And like his son, Aaron Wharton advanced against an armed man?
He was armed. He had that axe raised.
Yes. I believe you testified that you backed away from Aaron Wharton?
That is right.
Which direction were you going?
I always go backwards when I’m backing up.

piątek, 11 lutego 2011

ZaFraapowana filmami (43) - "Łowca androidów"


Blade Runner - plakat

Tak – Fraa zabrała się za odkurzanie klasyków. Przyczyn jest kilka: po pierwsze, zwyczajna chęć przypomnienia sobie tego, co się oglądało kiedyś. Po drugie, głód ujrzenia lubianych aktorów w ich czasach świetności. No i po trzecie, konfrontacja filmów starych z nowymi, oryginałów z sequelami czy remake'ami. Tak naprawdę, dziś miał być inny tytuł, ale okoliczności wymusiły mały poślizg w czasie i padło na film Ridleya Scotta z 1982 roku, Łowca androidów (oryg.: Blade Runner).

Jeśli się zastanowić, fabuła filmu naprawdę nie jest skomplikowana, a wręcz trąci banałem i aż nadmierną prostotą: oto w niedalekiej przyszłości, w której komputery są niemal jak ludzie, szóstka androidów wymyka się spod kontroli. Zostaje wezwany Rick Deckard (Harrison Ford), bo tylko on, stary wyjadacz, może je zlikwidować. Zaczyna się polowanie.
Tyle fabuła.
Rzecz w tym, że ten film to znacznie więcej, niż główny wątek.

Po pierwsze – jest wątek właściwie poboczny, dotyczący niejakiej Rachael (Sean Young). Fraa musi przyznać, że ta historia jej akurat w ogóle nie zainteresowała, a jedyne, co kawiarka pamięta, a co dotyczy tej pięknej niewiasty, to kuriozalna fryzura i gigantyczne poduchy w ramionach, przez co Rachael wyglądała jak zawodnik futbolu amerykańskiego. No i wkradł się tam mały idiotyzm: szef opowiada Deckardowi, że kobieta zniknęła i nigdzie nie mogą jej znaleźć. Tymczasem widz ogląda poszukiwaną, która w jasnym, ogromnym i mocno kłaczastym futrze z gigantycznym kołnierzem przeciska się przez chińską dzielnicę – trzeba przyznać, że policja niedalekiej przyszłości nie grzeszy spostrzegawczością, bo trudno byłoby bohaterce gorzej się kamuflować.

kadr z filmu Blade Runner (od lewej: Deckard i Gaff)
A właśnie, skoro już Fraa wspomniała o niedalekiej przyszłości, to parę słów należy się samej wizji świata.
Wyraźnie widać, że jest to film z wczesnych lat osiemdziesiątych. Przede wszystkim, akcja dzieje się w drugiej dekadzie XXI wieku, a więc teoretycznie za pięć lat należy się spodziewać włączenia najbardziej wypasionego modelu androidów wszech czasów. Dziś to trochę bawi, ale też jest bardzo ciekawe: porównanie, co gnieździło się w ludzkiej wyobraźni trzydzieści lat temu, a co istotnie osiągnięto.
Widać też różnice w wizjach dawniej i dziś: jeszcze do niedawna przyszłość miała być kanciasta, monumentalna i nachalnie zmechanizowana. Obecnie jawi się raczej opływowa, gładka, miniaturowa. Widać to choćby w przypadku samochodów: pojazdy w filmie to bryły o ostrych krawędziach. Dziś ewidentnie widać dążenie do maksymalnej jajowatości w tej gałęzi przemysłu.
Ponadto w Blade Runnerze widz dostaje świat zaawansowany technicznie, ale też brudny i paskudny, pełen biedy i paskudnej pogody. Rozwinięty w skali makro, z latającymi pojazdami, koloniami pozaziemskimi, androidami i gigantycznymi budowlami, ale stojący w miejscu w skali mikro: wśród tego wszystkiego przecież wciąż używa się staromodnych wentylatorów sufitowych, a w zlewie zalegają brudne naczynia. Nic zresztą dziwnego, jeśli chodzi o te „zacofane” elementy – w końcu to nie jest wcale jakaś odległa przyszłość. Acz jest pewna niekonsekwencja: no bo są androidy niemal bardziej ludzkie niż ludzie, a nie wymyślono innej wentylacji, niż śmigło pod sufitem?

kadr z filmu Blade Runner (od lewej: Roy i Sebastian)
Choć trzeba przyznać, że – być może dzięki temu zostawieniu zupełnie nieprzyszłościowych drobiazgów, a więc wykluczeniu zbędnego efekciarstwa – pod względem technicznym film się nie postarzał. Sporadyczne sceny, w których widać całe miasto, z dymem, buchającymi płomieniami i imponującymi budynkami, wciąż robią wrażenie.
W ogóle zdjęcia są po prostu fajne i budują niezwykły klimat. Czy to te, wspomniane wyżej, panoramy miasta, czy te mokre, brudne uliczki, gdzie zgraja jakichś bezdomnych dzieciaków czy karłów wyrywa sobie jakieś ustrojstwo z rąk, czy wreszcie wnętrze domu, w którym mieszka J. F. Sebastian (William Sanderson, znany jako E. B. Farnum z Deadwood) – z zabytkowym wystrojem i żywymi zabawkami.

Na tym tle są, oczywiście, bohaterowie. Teoretycznie na pierwszym planie jest tytułowy łowca, tym niemniej Fraa uważa, że film został całkowicie skradziony przez Rutgera Hauera, który wcielił się w androida Roya Batty'ego. O ile bohaterowie Harrisona Forda pozostawali centralnymi postaciami na przykład w Gwiezdnych Wojnach czy Indiana Jonesie, o tyle tutaj Deckard jest facetem właściwie dość nudnym. Przede wszystkim, gdyby nie szczęście albo pomoc innych, zginąłby ze trzy razy. Nie chodzi o to, że nie jest przemocarny – chodzi o to, że przedstawia się go jako jednostkę wybitną i jedyną zdolną do złapania androidów, podczas gdy wcale nie jest wybitniejszy od reszty. Słowa Bryanta (Emmet Walsh) nie znajdują potwierdzenia w fabule. Po drugie, Rick jest dość nijaki: ni to zabawny, ni to amant, ni buntownik. Zwykły, nudny gość. Toteż Fraa przez cały film myślami była przy Royu, zupełnie ignorując głównego bohatera.
Zresztą należy postawić sprawę jasno: jeśli gdzieś występuje Rutger Hauer, jest niemal pewne, że film będzie jego. Kawiarka wielbi go na równi z Christopherem Walkenem, a to wiele znaczy. Roy Batty to niezapomniana postać, a jego końcowy monolog (jeśli wierzyć plotkom – improwizowany) to, zdaniem kawiarki, jedna z najbardziej epickich scen w historii kinematografii, zdecydowanie bardziej miażdżąca niż przemowa Gibsona z Walecznego serca (choć Fraa lubi Braveheart).

Swoją drogą, kawiarka jest zdania, że ostatnie minuty filmu, po słowach Gaffa (Edward James Olmos; zresztą, Gaff to kawiarczy drugi ulubiony bohater po Royu) o tym, że każdy kiedyś umrze, są zupełnie niepotrzebne. Przez cały czas napięcie rosło, w końcu widz dostał upragniony, porażający i wgniatający w fotel moment kulminacyjny – i tu można było skończyć. Tymczasem pojawia się jeszcze jakaś doklejona scena, która niczego ciekawego nie wnosi, a psuje to, tak ważne przecież, ostatnie wrażenie.

Fraa ma niebywały kłopot z ocenieniem tego filmu – z jednej strony prosta fabuła czy bezbarwny główny bohater nie działają na korzyść Blade Runnera, z drugiej jednak Rutger Hauer.
Niech będzie, że 9/10. Z dodatkową informacją, że bez Roya byłoby 6/10.







I'm surprised you didn't come here sooner.
It's not an easy thing to meet your maker.
And what can he do for you?
Can the maker repair what he makes.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Granie na Fraakranie (kolejne) - Descent: Journeys in the Dark


Descent: Journeys in the Dark - pudełko
W ramach walki z siedzeniem przy komputerze, ostatni weekend Fraa spędziła siedząc na podłodze. I, musi przyznać, było to siedzenie nader owocne i miłe, jako że odbywało się przy grze Descent: Journeys in the Dark – mającej co prawda zaporową cenę, ale w zamian oferującej wiele godzin świetnej rozrywki.

Pierwsza rzecz, jaka rzuca się w oczy przy nabyciu Descenta, to pudełko, które jest ogromne. Człowiek od razu zaczyna dochodzić do wniosku, że cena w istocie mogła być całkiem uczciwa. Wewnątrz znajdą się elementy podziemi do składania, wielość figurek potworów, figurki bohaterów, sześć rodzajów kart, karty bohaterów, kostki, że już Fraa nie wspomni o kilku torebkach różnego rodzaju żetonów i znaczników, których wymienianie byłoby bez sensu. Grunt, że zawartość pudełka robi imponujące wrażenie. W dodatku niemal wszystkie te elementy są wykonane solidnie, starannie i ładnie. Można znaleźć wyjątki, oczywiście, zwłaszcza wśród figurek: niektóre są mniej lub bardziej krzywe (szczególnie dotknęło to szkielety), niektóre po prostu topornie wykonane (na przykład Red Scorpion wygląda zupełnie nieciekawie w porównaniu do innych bohaterów), potwory mają niekiedy powyginane podstawki, tym niemniej – poza mankamentami wynikającymi z podatności plastiku na zgięcia – w większości naprawdę trudno się przyczepić do wyglądu elementów gry. Grafiki na kartach i żetonach są bardzo ładne, fragmenty podziemi również.
Jest też, naturalnie, instrukcja, a oprócz tego – zeszyt ze scenariuszami.

A skoro Fraa wspomniała o scenariuszach, pora napomknąć o zasadach: jeden spośród graczy (tych może być w sumie od dwóch do pięciu) wciela się w Overlorda, zwanego dalej Mistrzem Podziemi, czyli po prostu w mistrza gry, który będzie rzucał kłody pod nogi bogom ducha winnym bohaterom. Pozostali gracze losują lub wybierają sobie po jednym bohaterze i... no cóż, i schodzą in the Dark, czyli do podziemi.
Nie ma co się oszukiwać: fabuła ma znaczenie mniejsze niż niewielkie. Chodzi głównie o przedarcie się przez hordy potworów i przejście kolejnego lochu, a czy bohaterowie tak naprawdę szukają haremu prawie-dziewic, porzuconego w podziemiach przez szalonego wezyra, czy może zeszli tam myśląc, że utłuką kilka koboldów i wrócą do miasta po nagrodę – to już zależy od graczy.

Elementy planszy.
Ciekawie przedstawia się sama plansza, którą Mistrz Podziemi układa na bieżąco z dostępnych elementów. Bohaterowie co jakiś czas napotykają na swojej drodze drzwi i dopiero po ich otwarciu Overlord dobudowuje kolejny fragment lochów.
Niestety, takie rozwiązanie ma też słabą stronę: poszczególne elementy planszy wpasowują się mocno na wcisk. Fraa już się domyśla, że po kilku lub kilkunastu rozgrywkach te „puzzle” będą miały koszmarnie zmasakrowane brzegi i niewiele zostanie z początkowego ślicznego wyglądu całości.

Jeśli zaś idzie o samą rozgrywkę, to – jak to bywa w tego rodzaju grach – wiele zależy od szczęścia i ten element losowości niektórym może przeszkadzać. Fraa zaczynała jedną przygodę trzy razy i za pierwszym razem rzuty kośćmi wyszły tak wdzięcznie, że Mistrz Podziemi wygrał w dwóch turach. Początek jest o tyle decydujący – zwłaszcza przy grze z minimalną dopuszczalną liczbą graczy – że bardzo szybko schodzą punkty zwycięstwa, a jeśli bohaterowie pozbędą się wszystkich punktów zwycięstwa, gra automatycznie się kończy. Z czasem robi się nieco spokojniej, bo w trakcie zwiedzania podziemi zdobywa się wspomniane punkty za otwieranie skrzyń ze skarbami, uruchamianie portali i inne dokonania.
Z kolei przy grze z maksymalną liczbą graczy znacznie mizernieją szanse Mistrza Podziemi, nawet biorąc pod uwagę fakt, że przecież potwory są odpowiednio silniejsze niż przy rozgrywce dwuosobowej.

Gra niewątpliwie wymaga wiele cierpliwości – jeśli bohaterowie mają szczęście, jeden scenariusz może swobodnie zająć cały dzień. Dla kawiarki to akurat jest dużą zaletą – Fraa nie lubi gier, które ledwo się rozłoży, już trzeba pakować, bo się skończyło. Tym bardziej w przypadku takich gier jak Descent, gdzie samo rozkładanie potrafi zająć pół godziny.
No właśnie – należy pamiętać o dwóch rzeczach: po pierwsze – do rozegrania przygody potrzeba naprawdę dużo miejsca. Po drugie – do rozegrania przygody potrzeba naprawdę dużo czasu.

Fraa musi powiedzieć, że jest bardzo zadowolona z zakupu Descenta. Zawartość pudełka w pełni usprawiedliwia porażającą cenę, a zabawy starczy na wiele długich dni. Później zaś wszystko w rękach gracza, który podejmie się wymyślać własne scenariusze. Nieliczne mankamenty w wykonaniu niektórych elementów bardzo nieznacznie obniżają ocenę i tak naprawdę martwi tylko to potencjalne wyświechtanie krawędzi fragmentów planszy.
No i Fraa ma jeszcze jedno zastrzeżenie: karty bohaterów – byłoby miło, gdyby zawierały, oprócz statystyk, jakąś treść bardziej fabularną, czyli chociaż parę zdań historii postaci; coś, co podkreśliłoby klimat.

Jednak nawet z tymi zastrzeżeniami, Fraa nie może nie przyznać, że jest to produkt z górnej półki, zasługujący co najmniej na solidne 8/10.






Kliknij, coby zobaczyć więcej zdjęć.

wtorek, 1 lutego 2011

Fraa w czytelni (22) - "Torpeda czasu"


od lewej: obwoluta, okładka, strona tytułowa
Autor: Antoni Słonimski
Tytuł: Torpeda czasu
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1967
Wydawca: Czytelnik


Fraa przypuszcza, że jeśli rzuciłoby się w tłum nazwisko „Słonimski”, większości ludzi przed oczami pojawiłoby się „Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy” i tak dalej. Nie, żeby kawiarka miała jakieś zastrzeżenia do poetyckiej działalności tego twórcy, tym niemniej czasem dobrze zupełnym przypadkiem dorwać te mniej rozsławione teksty.
W tym przypadku Fraa dopadła Torpedę czasu i musi powiedzieć, że jest z tego faktu bardzo zadowolona.

W powieści – powiastce właściwie, bo objętościowo to po prostu maleństwo – mowa jest, jak można się domyślać po tytule, o podróży w czasie. Oczywiście, od razu nasuwa się tu skojarzenie z powstałym trzydzieści lat wcześniej Wehikułem czasu Wellsa, inspiracja ta jednak jest, wbrew pozorom, nieznaczna. Anglik opisał podróż w przyszłość, przedstawił swoją wizję tego, w jakim kierunku podąży ludzkość. Trzeba tu dodać, że była to przecież przyszłość bardzo odległa, tak odległa, że owa ludzkość tak naprawdę nie była już ludzkością, a stworzeniami, które w dwojaki sposób wyewoluowały z człowieka. Tymczasem podróżnicy Słonimskiego, którzy sami są z XXII wieku, cofają się do czasów rewolucji francuskiej. Co więcej, nie robią tego – jak u Wellsa – dla zakładu, dla spełnienia naukowych ambicji, a mają cel wyższy i piękniejszy: chcą „naprawić” historię ludzkości. Chcą – przynajmniej profesor Pankton – żeby człowiek w spokoju mógł się rozwijać intelektualnie, bez przeszkód w postaci wojen, bez wzajemnego wyniszczania się.
Ale różnica najbardziej rzucająca się w oczy, to miejsce bohaterów w powieści. Fraa już kiedyś pisała, że u Wellsa podróżnik jest tylko samobieżną kamerą – największe znaczenie ma tam zaś sama wizja przyszłości. U Słonimskiego odwrotnie: czytelnik poznaje przede wszystkim przygody bohaterów: wspomnianego wcześniej profesora Panktona, historyka Tolna, dziennikarza Hersey'a oraz pięknej córki profesora – Haydnèe. Ich losy zresztą są nadzwyczaj burzliwe, dużo bardziej, niż bohatera Wellsowskiego Wehikułu.

Tu trzeba wspomnieć o wstępie do powieści, napisanym przez Stanisława Lema. W przedmowie tej znajdują się zarówno ciekawe uwagi odnośnie samej Torpedy czasu, jak i obszerna wypowiedź na temat kondycji sci-fi w ogóle i kierunku, w jakim zmierza ten gatunek.

Powieść napisana jest ładnym, oczywiście nieco archaicznym językiem i czyta się bardzo przyjemnie. Co prawda zdanie: „Nie zapominajcie, że to Francuzi – najwaleczniejszy naród europejski, że to są ludzie, których brawura i dzielność oślepia.” szczerze rozbawiło kawiarkę, która o żabojadach ma jasno określone zdanie, ale to w żaden sposób nie zmniejszyło przyjemności płynącej z lektury.
Czasem tylko pojawiało się w czytelniczo-kawiarczanym umyśle pytanie, jak to się stało, że tak mądry uczony, jak profesor Pankton, mógł przeoczyć takie oczywistości, jak choćby dostosowanie maszyny przenoszącej w czasie do wagi pasażerów, która uległa zmianie, jako że Hersey pierwotnie nie był przewidziany jako członek ekspedycji. Albo jak Toln, przecież wybitny historyk, mógł przeoczyć fakt, że jeśli mają zostać przeprowadzone radykalne reformy, trzeba dyplomacją, a być może i podstępem, przekonać do siebie przeciwne obozy, na przykład Kościół, bo w przeciwnym razie zaczną się zamieszki – lud nie lubi nowości, Kościół chybajeszcze bardziej.
Powieść skłoniła kawiarkę do zastanowienia się, czy w ogóle profesor Pankton wychodził ze słusznych założeń: czy zaprowadzenie wiecznego pokoju na świecie umożliwiłoby rozwój kultury i nauki? Przecież właśnie walka wielekroć prowokuje powstawanie nowych wynalazków i dzieł sztuki. Ba, jednym z kawiarczych ulubionych cytatów jest: „We Włoszech przez trzydzieści lat rządów Borgiów mieli wojnę, terror, mord i rozlew krwi. Zrodzili Michała Anioła, Leonarda da Vinci i renesans. W Szwajcarii mieli braterską miłość, pięćset lat demokracji i pokoju i co zrodzili? Zegar z kukułką.” Orsona Wellesa.

Fajnym smaczkiem w Torpedzie czasu jest pojawianie się postaci historycznych – czytelnik spotka więc samego Napoleona, któremu jednak brutalnie przeszkodzi się w karierze i zamiast bohaterem, Bonaparte stanie się wyśmianym byłym oficerem, teraz odsuniętym od wszelkich ważnych funkcji. Ba, ukradnie nawet słynną sentencję Churchillowi!
Pojawi się również lord Byron karmiący łabędzie, będzie mowa o filmie Griffitha i o Lilian Gish.
Zaś bohaterowie fikcyjni są tak rzeczywiści, że Fraa praktycznie nie mogła odróżnić, która postać jest autentyczna, a która wymyślona przez autora.
No właśnie – bohaterowie, choć wpisujący się w konwencję i bardzo typowi (szczególnie piękna, wychowana w duchu humanistycznym, wrażliwa Haydnèe), są jednocześnie ludźmi z krwi i kości. Kiedy mowa jest o pijanym Hersey'u, Fraa wszystko to widzi i kupuje bez zająknięcia zdanie w stylu: „Zaczął od mówienia przesadnych komplementów pannie Haydnèe i całowania jej rączek, wreszcie postanowił, że jedzie na pomoc profesorowi.” – takie swobodne przejście od komplementowania towarzyszki do organizowania ekspedycji ratunkowej fantastycznie obrazuje stan bohatera. Z równą nonszalancją jest później mowa o panowaniu nad światem – narrator w takich momentach jawi się jakby z lekka ironiczny, choć wciąż przecież poważny i bezstronny.

Są też pojedyncze sceny, które szczególnie zapadają w pamięć: niektóre ze względu na niesamowity nastrój, inne przez skojarzenie: tak było w przypadku rozważań Hersey'a o telegrafie. Od razu nasuwa się Tajemnicza Wyspa Verne'a. Tam sporządzenie telegrafu w zupełnej głuszy było równie proste i oczywiste, jak podłubanie w uchu. Tutaj zaś bohater ma dostęp do wszelkich materiałów, jakie byłyby mu potrzebne, a i tak nie ma pojęcia, co powinien zrobić.

Słowem, powieść Torpeda czasu jest naprawdę bardzo wciągającą historią, skłaniającą nie raz do zatrzymania się nad jakimś wątkiem i zastanowienia. Przesłanie nie jest optymistyczne, ale Fraa myśli, że jest prawdziwe.
Kawiarka nie widzi w tym utworze tych wszystkich bredni, które można przeczytać na przykład na Wikipedii (że Słonimski tak bardzo cenił Wellsa, że pokazane są groźne skutki totalitaryzmu – zresztą, częściowo tego typu tezy obala w przedmowie Lem), widzi za to fantastyczną i przemyślaną historię, do której na pewno warto sięgnąć.

Mocne 8/10.









Wtedy to spostrzegli uczeni, jak jeden z żołnierzy francuskich biegał przerażony po dziwnym pobojowisku i starał się rozbudzić śpiących rycerzy. Żołnierz ten był ranny w twarz i nos cały miał obandażowany. Widać bandaż osłabił lub powstrzymał zupełnie działanie gazu usypiającego. Obłąkany żołnierz nadawał grozę śpiącej nieruchomo armii. Pankton rzucił mu pod nogi całą dawkę chlorometu i żołnierz runął na ziemię. Cisza zapanowała nad brzegami Addy. Psy tylko z pobliskich wiosek wyły przeciągle.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...