Ink - plakat |
Są
tytuły, które intrygują. Jeśli dodatkowo jest fajny plakat i
można przeczytać całkiem dużo pozytywnych opinii, to Fraa zaczyna
ufać, że film warto obejrzeć. Tak właśnie było w tym przypadku.
Film
Ink w reżyserii Jamina Winansa (twórcy skądinąd
interesującego obrazu Spin), z 2009 roku, to produkcja
niskobudżetowa (250 tysięcy dolarów) i trzeba tu nadmienić, że
świat ją dostrzegł tak naprawdę dzięki piractwu – gdyby nie
torrenty, mało kto w ogóle słyszałby o tym tytule. Pytanie, czy
warto o nim słyszeć.
Pomysł
sam w sobie bez wątpienia ma potencjał – a może to po prostu
Fraa lubi filmy „po drugiej stronie lustra”, dziejące się
gdzieś w krainie snów. W niej przede wszystkim rozgrywa się akcja
Inka.
Kiedy
ludzie zasypiają, pojawiają się Gawędziarze (Storytellers)
i sprowadzają dobre sny, czuwają. Muszą czuwać, gdyż w ciemności czają się również Zmory (Incubi),
odpowiedzialne za koszmary. Małą dziewczynkę, Emmę (Quinn
Hunchar), porywa stwór o imieniu Ink, w wyniku czego dziecko zapada
w śpiączkę. Ink potrzebuje Emmy jako daru dla Księcia
(Jeffrey Richardson), przywódcy Zmór, ponieważ chce zostać jednym
z nich. Gawędziarze będą próbowali odbić dziecko, w czym pomoże
im niewidomy Jacob (Jeremy Make), który jest Tropicielem
(Pathfinder) i potrafi wyczuwać rytm świata.
Jest
też ojciec Emmy, John Sullivan (Chris Kelly) – odebrano mu
prawa rodzicielskie po śmierci żony i cały poświęcił się
pracy. Zresztą, prawdę mówiąc, wcześniej też się jej
poświęcał, stąd słaby kontakt z córką i napięcia w
małżeństwie.
To,
co rzuciło się w oczy w pierwszej kolejności, to nietypowe
rozwiązania techniczne: widz dostaje obraz w słabej jakości, co
jeszcze aż tak nie drażni, ale ponadto zamiast slow motion albo
innych efektów, pojawiają się zatrzymania i serie zdjęć. Te
serie zdjęć, przynajmniej dla kawiarki, były, niestety,
niemożebnie denerwujące. W pierwszej chwili pojawia się obawa:
„mam poszatkowaną, wadliwą kopię filmu?”, potem z kolei:
„szlag, odtwarzacz mi się popsuł, że obraz tak się tnie i przeskakuje?”,
ostatecznie staje na ataku padaczki. Fraa nie ma pojęcia, po co to
było. Jeśli nie ma pieniędzy na nic bardziej efektownego, te
wstawki „zdjęciowe” można by z powodzeniem wyrzucić –
nastroju takim urywanym slide showem i tak się nie zbuduje, więc
chyba lepiej po prostu przejść do akcji.
Z
kolei kiedy pojawiła się akcja, kawiarka z trudem powstrzymała
wybuch śmiechu – oto zapada noc i pojawiają się wspomniani już
Gawędziarze. To znaczy rozlega się pyk... pyk. Pyk. Pykpykpyk...
pyk. – Fraa miała tu tylko jedno skojarzenie: „Whoa,
ludzie-popcorny!”. A przy czymś takim naprawdę trudno zachować
powagę.
Choć
trzeba przyznać, że bardzo fajnym motywem było „składanie się”
sprzętów domowych po tym, jak zostały rozbite przez walczących
Gawędziarkę i Inka w domu Emmy. Ładnie sygnalizowało, że
wszystko to, co ogląda widz, rozgrywa się gdzie indziej – że
nikt inny tego nie zobaczy, bo to nie ten świat. W zwykłej,
ludzkiej rzeczywistości stół jest cały i nietknięty, tak samo
szuflada i inne przedmioty.
kadr z filmu Ink (od lewej: Emma, Liev, Ink) |
Niestety:
ludzie-popcorny, postacie pierwszoplanowe, okazali się mocno
bezbarwni i nudni. Ci zaś, którzy nie byli nudni, byli z kolei
irytujący. Oto jest twarda laska, wojowniczka Allel (Jeniffer
Batter), która nie potrafiła upilnować Emmy, a jedyne, do czego
jest zdolna, to denerwujące awanturowanie się. A awanturuje się
tylko dlatego, że jest za głupia, żeby coś zrozumieć. A jeśli
ona nie rozumie, to drze japę, że to nie ma sensu i że to rozmówca
jest głupi.
Jest
też druga twarda laska, Sarah (Shelby Malone), ale na
szczęście niewiele się odzywa. Towarzyszy im, oczywiście,
poprawny politycznie Murzyn, Gabe (Eme Ikwuakor). Skoro już
zostały ustatysfakcjonowane feministki, faceci chcący pooglądać
seksowne laski oraz obrońcy praw mniejszości rasowych, do towarzystwa dołącza Jacob. Ale – jeśli dorzucić do tego
działającą oddzielnie Liev (Jessica Duffy) – i tak
wyjdzie na to, że siły dobra są mocno zniewieściałe. Wśród
Zmór nie ma ani jednej samiczki, zresztą Zmory w ogóle nie są
takimi indywidualistami, jak usiłują być Gawędziarze. Zmory mają
takie same, czarne oczywiście, ubrania, a ich twarze wyświetlają
się na dziwacznych ekranach – dzięki temu są dużo ciekawszymi
postaciami, niż ci dobrzy. Dobrzy są banalni, oczywiści,
cukierkowi i mdli; dopiero przeciwna strona barykady wzbudza jakiś
niepokój i intryguje. Nawet jeśli ostatecznie w charakterze ich
Księcia wychodzi jakieś ulizane, emowate nieporozumienie.
Aktorstwo
momentami przypomina polską telenowelę, ale czasem wychodzi fajnie,
więc tu kawiarka nie ma właściwie większych zastrzeżeń, bo
mogło być dużo gorzej. Szczególnie korzystnie wypada Jacob –
być może dlatego, że oczy ma zaklejone taśmą. Choć, mimo pewnej
sympatii do tego bohatera, Fraa odczuła lekki niesmak w jednej z
najważniejszych scen, skądinąd naprawdę ładnej, gdzie widzowi
pokazuje się reakcję łańcuchową, a Tropiciel dyryguje
rzeczywistością. Nazbyt przypominało to patent wyeksploatowany już
w Spin. Oczywiście, reżyserowi mogło się to spodobać, ale
jednak powinien pokusić się w końcu o coś innego, bo w końcu
ileż filmów zamierza nagrać z wykorzystaniem jednego motywu?
Z
innych zastrzeżeń do konkretnych scen, Fraa może wymienić
pierwsze spotkanie Johna i jego dziewczyny (kawiarka nie uważa, żeby
fakt, iż kobieta je jak świnia, był uroczy) czy ciągłe
zdejmowanie kaptura Inkowi – bo Ink chodzi owinięty w jakieś
łachmany, z twarzą ukrytą pod kapturem, z którego sterczy tylko
nos. Toteż ze zdarcia tego kaptura można było zrobić coś
robiącego wrażenie – pierwsze ukazanie szkaradnego oblicza Inka,
scena niemal kulminacyjna. Ale kiedy to się powtarza raz po raz, w
końcu widz zaczyna myśleć „Chłopie, weź ty już tego nie
zakładaj, po co?”.
kadr z filmu Ink (Zmory) |
Na
duży plus za to można policzyć Tułaczy (Drifters) – są
to istoty neutralne, nieco obłąkane i bardzo wyraziste. Fraa aż
żałowała, że była ich tylko dwójka, bo chętnie zobaczyłoby
się więcej tego typu bohaterów, choć przecież są drugoplanowi.
Tym niemniej sceny z ich udziałem można spokojnie zaliczyć do
najlepszych momentów filmu. Dużo bardziej czuć wtedy tę atmosferę
snu i nierzeczywistości, niż w świetlistym lesie Gawędziarzy. Ba!
Chwilami Tułacze przypominali kawiarce różnorakich obłąkanych
mieszkańców planet, jakie odwiedzała załoga Lexxa.
Ogólnie
Fraa nie może powiedzieć o filmie, żeby był do końca zły. Ma
dobre sceny, jest ciekawy pomysł. Muzyka, choć monotonna, jest
nastrojowa i całkiem przyjemna. Ciekawe są matactwa z chronologią
i związane z tym zakończenie, które naprawdę miło zaskoczyło
kawiarkę.
Między
te wszystkie pozytywy, niestety, wkradają się gorsze sceny,
irytujące slide showy, pozytywni bohaterowie, do których nie sposób
się przywiązać, no i najgorsze ze wszystkiego: nachalne
moralizatorstwo. A tego Fraa nie trawi. Przekaz „Kochajcie dzieci
swoje” jest oczywisty od samego początku, a to sprawia, że w
ogóle końcówka robi się przewidywalna (za wyjątkiem
wspomnianego zaskakującego elementu). Można też doszukać się
oczywiście tego, że nie liczy się piękno zewnętrzne, tylko serce
i tej klasy bzdur. Jak to w tego typu moralizatorskich obrazach,
fakt, że bohater awansuje w pracy, czerpie z tego radość i
utrzymuje rodzinę, świadczy o tym, że bohater postępuje
niewłaściwie. Blargh.
No
i Zmory okazały się drobnym rozczarowaniem: widząc plakat, Fraa
spodziewała się istot w bardziej komiksowej stylistyce, trochę jak
z Sin City – tymczasem w takiej postaci pojawiły się one w samej
końcówce.
Z
całą pewnością jest to obraz nietypowy – ale czy dobry? Zdaniem
kawiarki, świetny pomysł został nieco zmarnowany przez
niepotrzebne udziwnienia, niewykorzystanie potencjału wielu scen i
postaci oraz zupełnie paskudne moralizatorstwo. Nie może być
wyżej, niż 4/10.
– How
are you able to do what you do?
– It's
all about the beat. God may have taken my sight. But I can hear the
beat.
– The
beat?
– Beat
of the world. We're all part of a song, I just hear the music.
– You
can physically change the path of people's lives?
– That's
what they say.