- Fraa była dość sceptycznie nastawiona do twórczości braci Coen. Jakkolwiek O Brother, Where Art Thou? kawiarce bardzo się podobało, to jednak traumę po To nie jest kraj dla starych ludzi ma do dziś. Toteż filmu Prawdziwe Męstwo (oryg.: True Grit) nieco się obawiała – to znaczy obawiała dawno temu, kiedy w ogóle dowiedziała się o istnieniu takiej produkcji. Jakoś jednak o tym wszystkim zapomniała, więc kiedy w ostatnią niedzielę dostała w łapki bilet na Prawdziwe męstwo, prawdę mówiąc nawet nie skojarzyła tytułu. Dopiero w kinie przypomniała sobie o czternastolatce, o jednookim szeryfie i o braciach Coen, kiedy zobaczyła tytuł w oryginale. Ale wtedy już było za późno na lęki i niepewność, za późno na szukanie recenzji czy opisów w Internecie. I dobrze.
-
- Na początek fabuła: niejaki Tom Chaney (Josh Brolin) zabija ojca czternastoletniej Mattie Ross (Hailee Steinfeld). Dziewczynka postanawia pomścić rodziciela i doprowadzić mordercę na szafot. Jest jednak realistką – sama niczego nie zwojuje, toteż wynajmuje szeryfa, Roostera Cogburna (Jeff Bridges), żeby złapał przestępcę, który tymczasem ucieka na terytorium Indian. Jednocześnie okazuje się, że za Chaneyem podąża nieco lalusiowaty strażnik z Teksasu, LaBoeuf (Matt Damon).
-
- Tyle fabuły, żeby nie robić strasznych spojlerów.
-
- Pora natomiast wspomnieć o tym, że to wszystko już było. W 1969 roku w rolę Cogburna wcielił się sam John Wayne. I, mimo całej sympatii do tego aktora, Fraa musi powiedzieć, że wersja Prawdziwego męstwa z 2010 roku jest o niebo lepsza.
- Przede wszystkim, kawiarka nie lubi wciskania jej dorosłego babska jako młodziutkiego dziewczęcia, a tak się działo w filmie z Waynem: Mattie Ross zagrała Kim Darby, mająca wówczas dwadzieścia dwa lata. Dwudziestodwulatka, choćby niebywale się starała, wypadnie blado jako czternastolatka. Produkcja braci Coen ma tę przewagę, że Heilee Steinfeld istotnie jest w tym samym wieku, co odgrywana przez nią postać, dzięki czemu całość zyskuje na wiarygodności i nie ogląda się tego z kwaśnym uśmiechem w stylu „jaaaaaasne, i co jeszcze?”.
- Dalej: Joel i Ethan Coen pominęli cały początek, przyczynę, czyli śmierć ojca Mattie, a ich film zaczyna się, kiedy dziewczynka przyjeżdża po zwłoki. To jest całkiem rozsądny zabieg: jakby nie patrzeć, tak naprawdę przecież nie o ojca się rozchodzi. Ojciec został zastrzelony, dobra, bogowie z nim. Widza nie obchodzi ojciec, tylko Mattie, Cogburn i LaBoeuf. Bracia Coen zrezygnowali więc z przynudzania i postawili od razu na główną akcję.
- W ogóle obejrzenie obu filmów daje ciekawe możliwości, jak na przykład porównanie pewnych powtarzających się scen i sposobu ich ujęcia. Przykładem tutaj może być wieszanie trzech przestępców na samym początku. W produkcji z 1969 roku, uwaga widza koncentruje się na zgromadzonych ludziach, na ich reakcjach. Skazańcy to bezbarwne postacie w identycznych strojach, które niemal od razu się zapomina. Tymczasem u braci Coen jest odwrotnie – to tłum jest bezbarwny, natomiast wieszani mężczyźni mają historie. Mają ostatnie słowa, indywidualne charaktery, ba! Przecież jeden z nich jest Indianinem!
- Choć akurat sama scena z przemówieniami skazańców nie jest niczym nowym – sprawdziło się już w kilku westernach, a bracia Coen powtórzyli utarty manewr. Trudno jednak mieć pretensje: skoro manewr ten jest po prostu fajny, to czemu by go nie wykorzystać?
-
- Nie można jednak tak do końca mieszać z błotem pierwszej wersji Prawdziwego męstwa: pomijając zawsze fantastycznego Wayne'a, są i inne zalety. Większość dobrych, charakterystycznych tekstów i humoru to niemal cytaty z filmu z 1969 roku: „Jeśli ma panienka ochotę go pocałować, to proszę” przedsiębiorcy pogrzebowego, wszelkie co bardziej błyskotliwe fragmenty dialogu Cogburna z prawnikiem w sądzie („Zazwyczaj jeśli się cofam, to do tyłu” i tak dalej) i inne kwestie.
-
- Bracia Coen z fantastycznym wyczuciem wyłuskali z filmu z 1969 roku to, co najlepsze, a to, co gorsze, zmienili tak, żeby było lepsze. Pomijając Mattie Ross, która zdecydowanie lepiej wypada w remake'u, historia jest po prostu odświeżona, lepiej dostosowana do współczesnego widza. Choćby chodzi tu o poziom brutalności – nowe Prawdziwe męstwo nie boi się tryskającej krwi, poodcinanych palców i gnijących wisielców. To, w połączeniu z zaczerpniętym z wcześniejszej produkcji humorem, sprawia, że film robi ogromne wrażenie – jest w nim pełen wachlarz emocji: od śmiechu po obrzydzenie.
-
- Raz jeszcze Fraa musi tutaj wyrazić zachwyt nad kreacją bohaterów.
- Świetna Steinfeld staje na wysokości zadania i kawiarka ma szczerą nadzieję, że z dziewczyny „będą ludzie”. Bo jeśli jest tak dobra jako czternastolatka, to pozostaje tylko zaciskać kciuki, by nie popsuła się przy okazji wchodzenia w dorosłość.
- Choć Fraa tak naprawdę nie lubi Jeffa Bridgesa, tym razem musi uchylić przed nim kapelusza – nowy Cogburn co prawda nie przypomina tego Wayne'owskiego, ale jest równie świetny. Nie ma co się oszukiwać: postacie grane przez Johna Wayne'a są dość podobne do siebie. Zawsze twardziel, mniej lub bardziej pozytywnie zakręcony, ale zawsze wzbudzający sympatię. Tymczasem Cogburn Bridgesa budzi mieszane uczucia: kawiarka a to go lubiła, a to stwierdzała, że jednak to tylko mocny w gębie pijak, który – gdy przychodzi co do czego – zabiera grabki i idzie do innej piaskownicy.
- Podobnie miała się sprawa z LaBoeuf'em (pomijając już fakt, że Fraa w ogóle nie poznała, że to Matt Damon – i dobrze, bo nie pała do tego aktora jakąś wielką namiętnością): w trakcie filmu zmienia się stosunek widza do bohatera. Choć tutaj akurat kawiarka musi jeszcze raz zaznaczyć plus filmu z Waynem: otóż nazwisko strażnika Teksasu jest czytane „labif” – Fraa, która (bójcie się bogowie!) trochę miała do czynienia z językiem francuskim, momentalnie zaczęła się zastanawiać, dlaczego właściwie tak się to wymawia. W westernie z 1969 roku ta kwestia jest poruszona: bez wdawania się w szczegóły, ale pojawia się uwaga, że po francusku byłoby inaczej, ale że on to wymawia tak i już. Czegoś w tym stylu kawiarce zabrakło w filmie braci Coen.
-
- Jedno, do czego Fraa faktycznie mogłaby się przyczepić, to zakończenie. Nie chodzi o to, czy jest złe czy niedobre, ale o jego charakter – „xx lat później”. Fraa w ogóle nie lubi wszelkich motywów ileś-lat-później. Trzej Muszkieterowie po dwudziestu latach ją przybijali. Robin Hood kilkadziesiąt lat później był niebywale depresyjny. W True grit również pojawia się ten element i – jak zwykle – jest nieco dołujący. Szczerze mówiąc, kawiarka naprawdę wcale by nie płakała, gdyby całość skończyła się paręnaście minut wcześniej.
-
- Fraa, jak zwykle zresztą, napisała strasznie chaotycznie. Ale próbując to jakoś podsumować: film bardzo się podobał. Jakiś czas temu kawiarka wspominała, że obecnie trudno o dobry western, bo albo durne, albo słaba obsada, która nijak nie może konkurować z niegdysiejszą, albo zbyt rozmemłane, albo jeszcze coś. Jest kilka wyjątków od tej reguły: Propozycja, Deadwood... a teraz również True grit. To naprawdę radosna nowina, bo może oznaczać, iż western w końcu odbił się od dna i jest jeszcze nadzieja. Kawiarce naprawdę bardzo przypadł do gustu ten film – uwzględniając to, że wiele z pozytywów zawdzięcza pierwowzorowi z Waynem, ocena będzie 8/10 (to się robi częsta ocena, prawda...?).
-
-
-
True Grit - plakat |
kadr z filmu True Grit (od lewej: Cogburn, LaBoeuf) |
kadr z filmu True Grit (Mattie Ross) |
– And,
returning to the encounter with Aaron and his two remaining
sons, you sprang from cover with your revolver in hand?
– I
did.
– Loaded
and cocked?
– If
it ain’t loaded and cocked it don’t shoot.
– And
like his son, Aaron Wharton advanced against an armed man?
– He
was armed. He had that axe raised.
– Yes.
I believe you testified that you backed away from Aaron Wharton?
– That
is right.
– Which
direction were you going?
– I
always go backwards when I’m backing up.
No ja! Nie mogłaś tak u mnie napisać? Zaoszczędziłabyś mi 20 minut pisania :D
OdpowiedzUsuń20 minut... Co Ty wiesz - ja pisałam jakieś półtorej godziny. :P
OdpowiedzUsuńI nie mogłam - moje podwórko to moje, ot co. :D Zdołowało mnie tylko, że napisałeś centralnie o tym samym, tego samego dnia. XD
Do tego wszystkiego film był dobry bronioznawczo. Zwłaszcza Dragoon i Sharps zostały obsadzone we właściwych rolach. Czy w wersji z 1969 też tak było?
OdpowiedzUsuńAj, nawet się do kina przeszłam, choć chadzam nieczęsto i watro było - w rzeczy samej. W ogóle ciekawy efekt wyszedł (no, chyba że ja jestem taka nieczuła i wcale tam tego nie było), bo przez cały czas gdzieś z tyłu głowy miałam świadomość, że to się dzieje "na niby", na ekranie, a mimo to przynajmniej w jednej scenie się wzruszyłam.
OdpowiedzUsuńZakończenie - fatalne, niepotrzebne i wydumane. Zgadzam się wszystkimi kopytkami, choć dla mnie sytuację ratował trochę motyw ręki.