niedziela, 30 stycznia 2011

ZaFraapowana filmami (42) - "Conan Barbarzyńca"


Conan Barbarzyńca (plakat)


Postawmy sprawę jasno: Fraa nie prowadzi, wbrew pozorom, bloga filmowego. Tam u góry są inne kategorie, w których powinny pojawiać się wpisy. Ale się nie pojawiają. Nie znaczy to, że kawiarka nie ma o czym pisać. Ma, nawet jeśli są to rzeczy, które nikogo nie interesują. Ma masę świetnych pomysłów, tyle tylko, że kiedy dochodzi wreszcie do klepania w klawiaturę, po jednym-dwóch akapitach następuje zwiecha i Fraa zaplątuje się we własnym koncepcie. W ten sposób jeden tekst może powstawać ładnych kilka tygodni.
Z filmami aż takiego kryzysu nie ma, dlatego też głównie lecą  filmy.
Tak jak i dzisiaj.
Natchniona własnym linkiem z poprzedniej notki, Fraa postanowiła wrócić do korzeni – odświeżyła sobie Conana Barbarzyńcę (oryg.: Conan the Barbarian) z 1982 roku, w reżyserii Johna Miliusa (swoją drogą, jednego ze scenarzystów i producentów wielce popularnego serialu Rzym).

Zacząć trzeba od tego, że film jest nieziemsko durny. Durny i kiczowaty, z przesłaniem prostym jak konstrukcja cepa, szczególnie że przecież na samym początku widz dostaje motto z Nietzschego („Co nas nie zabije, to nas wzmocni”), a więc gdyby przypadkiem ktoś nie zrozumiał filmu, to nadal nie musi czuć się zagubiony.

Fabuła zapewne znana: radosne dzieciństwo Conana zostaje brutalnie zakończone przez złego maga, który przychodzi na czele armii do Conanowej wioski i morduje wszystko, co się rusza i na drzewo nie ucieka. Pochwycone dzieci zaś zaprzęga do Koła Bólu. Po latach bohater zostaje sprzedany i rozpoczyna karierę gladiatora, by ostatecznie wyrwać się z niewoli i rozpocząć życie pełne przygód, z pragnieniem zemsty w tle.
W tym miejscu Fraa musi powiedzieć, że Conan wyrządził straszliwą krzywdę późniejszej fantastyce. Wszak model bohatera „kiedy byłem mały, zły mag wyrżnął moją rodzinną wioskę, zgwałcił kota i utopił papużkę, teraz tułam się po świecie, przeżywam przygody i chcę się zemścić” to chyba najbardziej wyeksploatowany topos fantasy. Tym niemniej w 1932 roku, kiedy barbarzyńca Howarda zaistniał w druku, istotnie mogło to wszystko być całkiem ciekawe i oryginalne, nie można więc zarzucać Conanowi wtórności. Cóż, po prostu filmowa fraza „historia Conana zaczęła się w morzu cierpienia” zrobiła się nad wyraz modna i każdy chciałby w ten sposób móc powiedzieć o swoim bohaterze.

Można natomiast mieć liczne zastrzeżenia do drobiazgów w filmie. Fraa nie czytała opowiadań, więc nie wie, czy pojawiające się w produkcji z 1982 roku bzdury mają tam jakieś odzwierciedlenie, ale – przynajmniej częściowo – zapewne tak.

Nawet pomijając komizm sytuacji, kiedy matka Conana chowa się przed najeźdźcami za imponująca sosenką, co przywodzi na myśl jedynie skradanie się Winnetouch, pierwsze wątpliwości pojawiają się już w trakcie ataku Thulsy Dooma (James Earl Jones) na wioskę: no bo do stu demonów, dlaczego on się tyle cackał z zabiciem matki bohatera? Fraa liczyła na jakieś ukryte znaczenie tej sceny, że może coś się później wyjaśni – ale nie, po prostu patrzyli sobie w oczy, patrzyli, potem ciach-ciach i po sprawie. Czemu mag osobiście dokonał tej egzekucji? Cóż, pewnie inaczej Conan mógłby w ogóle go nie zauważyć, a wtedy trochę trudno o mszczenie się.
Dalej: Fraa nie do końca rozumie, dlaczego kiedy Conan już dorósł (i w końcu mógł go zacząć grać Arnold Schwarzenegger), dreptał przy Kole Bólu sam. Był tak pierdołowaty, że musiał powtarzać rok, czy może inni byli tak słabi, że pomarli? A może na tyle silni, że szybciej mogli pójść w świat jako gladiatorzy? Fraa jest zdania, że tego typu dwuznaczności nie powinno być. Zbyt skrajne interpretacje się nasuwają i z superbohatera może w jednej chwili zrobić się superfrajer.

kadr z filmu Conan Barbarzyńca
(od lewej: Conan, Subotai)
Później, jak już Fraa wspomniała, heros zaczyna walczyć. I, co dziwaczne, radzi sobie świetnie. Jak i kiedy się tego nauczył, skoro przez większość dotychczasowego życia chodził w kółko i popychał belkę, kawiarka nie ma bladego pojęcia. Dobrze chociaż, że w końcu wzięto się za trening, choć znów pojawia się pytanie: po co uczyli gladiatora czytać i uskuteczniać miłość cielesną? Czy znajomość starożytnych dzieł filozoficznych miała mu jakkolwiek pomóc w masakrowaniu mózgów przeciwników? To znaczy Fraa rozumie, że jako superbohater, Conan musiał być doskonały w każdej dziedzinie życia, ale wypadałoby chociaż wysilić się na jakiekolwiek uzasadnienie, którego w filmie, niestety, zabrakło.
Co więcej, kiedy w końcu heros odzyskuje wolność, pojawia się zdanie: „Zwrócono mu wolność, o której marzył.” – Fraa pyta: marzył? Doprawdy? Niby kiedy? Bo wcześniej nie pojawia się nawet cień sugestii, jakoby Conanowi było źle w roli maszyny do szatkowania wojowników. Ba! Wręcz jest jasno i wyraźnie powiedziane, że Conan nie odróżniał już zła i dobra, że zabijanie na arenie to całe jego życie. Swoją drogą, tamtą scenę Fraa uważa akurat za całkiem udaną – bardzo fajnie można było poczuć ten klimat: tę dzikość, zaślepienie, egzystencję wyłącznie od walki do walki. Egzystencję dla walki.
No ale później widz się dowiaduje, że bohater pragnął wolności. Dobra. Pozostaje wzruszyć ramionami i przytaknąć.

Potem następowała kolejna przezabawna scena, która skojarzyła się przede wszystkim z instrukcją, co się dzieje z kobietą, kiedy ma marny seks – Fraa nie wie, czy to była wiedźma, wróżka czy kto, ale zamiast się przejąć i przerazić, kawiarka mogła się jedynie śmiać.
Późniejszy moment, kiedy Conan z pięści uśmierca wielbłąda, nie przywrócił pożądanego nastroju, że o zagryzaniu sępa Fraa już litościwie nie będzie opowiadać. A na strzelanie z łuku wężami, to kawiarka już niemal płakała ze śmiechu.

kadr z filmu Conan Barbarzyńca
(od lewej: Subotai, Conan, Valeria)
Oczywiście, konwencja: jeśli jest bohater, musi mieć dziewczynę. I Conan miał dziewczynę – złodziejkę, Valerię (Sandahl Bergman). Po drodze zyskuje też przyjaciela, który (zgodnie z konwencją) prawdopodobnie ma być tym Elementem Komicznym, na którego tle jeszcze wyraźniej będzie widać zajebistość głównego bohatera (Herakles miał Jolaosa, Xena – Gabrielę, Geralt – Jaskra i tak dalej). Przyjacielem tym jest Subotai (Gerry Lopez).
Przy tej „drużynie” Conana też nie raz pojawiły się wątpliwości. Warto zwrócić uwagę na fakt, że wielka miłość Valerii do herosa zaczęła się od chwili, kiedy rzeczony heros podarował złodziejce bardzo cenny klejnot. Trochę prostytucja? Ale tylko troszeczkę...
Albo: skąd właściwie Valeria wzięła białe wdzianko, żeby przebrać się w świątyni? Wydziergała sobie na poczekaniu, czy może zawsze nosi przy sobie, tak na wszelki wypadek?

Nie da się ukryć, że choć sama fabuła może być klasykiem nad klasyki, to jednak film pełen jest niedoróbek i bezsensów, a gra aktorska pozostawia wiele do życzenia (nawet Max von Sydow nie ratuje sytuacji). Schwarzenegger jest tam jednak przede wszystkim kulturystą, klockiem, a nie aktorem, nawet jeśli – jak wynika z wywiadu przeprowadzonego z Miliusem niedługo po nakręceniu Conana Barbarzyńcy – reżyser próbował wpleść w ruchy Conana ducha japońskiej szermierki.
Sytuację ratują rekwizyty (na przykład solidne miecze, a nie błyszczące, rozchybotane niewiadomoco, jakie widuje się do dziś w filmach), momentami naprawdę bardzo ładna muzyka, kilka fajnych dialogów (choćby ten o bogach, toczący się między Conanem a Subotai), parę ładnych scen (ta, o której Fraa już wspomniała, ale też na przykład scena końcowa, na schodach opustoszałej świątyni), no i historia, która – pomijając szczegóły – wciąga i urzeka, między innymi prostotą.
Łącząc to wszystko, Fraa daje dolidne 5/10.






Znowu wygraliśmy!
To dobrze, ale co jest najlepsze w życiu?
Otwarty step, wspaniały koń, sokoły na twoich rękach i wiatr we włosach.
Źle! Conanie, co jest najlepsze w życiu?
Miażdżyć wrogów, widzieć ich prowadzonych przede mną i słyszeć lament ich kobiet.
Dobrze! To jest dobre.



I musical w bonusie:

czwartek, 27 stycznia 2011

ZaFraapowana filmami (41) - "Rambo II"


Rambo II - DVD

Kiedy Epimeteusz dobrał się do posagu Pandory, w pierwszej chwili na świat wypełznął katar. Potem puszka mogła nawet zostać zamknięta, wszystko jedno. Katar już tu był. To katar odpowiedzialny jest za całe zło tego świata, Fraa to wie.
Przyparta do muru tą przypadłością, kawiarka naprawdę długo kombinowała, co w takiej sytuacji może robić – czytanie z całą pewnością odpadało, jako że wymagałoby opuszczenia głowy, a na to katar tylko czeka. Gapienie się na ścianę po półtorej godziny powiało z lekka monotonią. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że Fraa w międzyczasie przerzuciła się na inną ścianę.
Ostatecznie więc padło na film – Rambo II (oryg.: Rambo: First Blood Part II) z roku 1985, w reżyserii George'a P. Cosmatosa.
Tutaj należy się parę słów wyjaśnienia: oczywiście, zgodnie z powszechnie przyjętą kolejnością liczenia, Fraa powinna najpierw popełnić wpis o pierwszej części tego cyklu z Sylvestrem Stallone w roli głównej. Nie zrobi tego jednak – bo nie. Widziała tamten film już jakiś czas temu, wspomnienia ma bardzo dobre, może kiedyś jeszcze obejrzy, ale wątpi, żeby była w stanie wyłuskać z siebie jakąś sensowną opinię na ten temat. Tym bardziej, że dzisiaj i tak pojawią się tu pewne porównania, więc można uznać, że kawiarka załatwi oba filmy z jednym zamachem.

Cóż więc otrzymuje widz, kiedy sięga po Rambo II? Otóż John Rambo, osadzony na osiem lat w kamieniołomach za rozróbę z oregońską policją, dostaje szansę wyjścia na wolność, jeśli wróci do Wietnamu i podejmie się pewnej misji. Bohater zgadza się w zasadzie bez mrugnięcia. Rzeczona misja ma polegać cyknięciu paru zdjęć obozowi w dżungli, ale Rambo odnajduje tam amerykańskich jeńców i – wbrew rozkazom – postanawia ich uwolnić, tym samym wypowiadając wojnę zarówno Wietnamczykom, jak i radzieckim komunistom, ale też amerykańskim biurokratom i politykom. Towarzyszy mu dzielna agentka wywiadu, Co Bao (Julia Nickson-Soul).

Najgorsze jest to, że tego typu opis właściwie wyczerpuje temat. Film jest prostą, płytką siekaniną, bez cienia dramatu z części pierwszej. John Rambo z człowieka o drastycznie okaleczonej psychice staje się zwykłym twardzielem, który idzie walczyć za ojczyznę. Jego patriotyzm jest irytująco nachalny, zaś wszelkie nawiązania do poprzedniego filmu z serii – mocno naciągane. Bo co prawda w rozmowie z Co Bao Rambo mówi, że wrócił z wojny i trafił na inną wojnę – tylko kogo obchodzi takie mówienie? Próba streszczenia pierwszej części w jednym, krótkim zdaniu jest z góry skazana na niepowodzenie, bo nie da rady w ten sposób oddać emocji, jakie towarzyszyły bohaterowi – i widzowi zarazem – od pierwszych sekund filmu. Informacja, że trafił na tę inną, „cichą” wojnę, jest jedynie zarysem fabularnym, zresztą znacznie uproszczonym i spłyconym, jak każdy zarys fabularny.
Fakt faktem, przynajmniej pojawiła się próba nawiązania do Pierwszej Krwi.
Inaczej rzecz się miała w początkowej scenie, w której głównego bohatera odwiedza w kamieniołomie pułkownik Trautman (Richard Crenna) i proponuje mu powrót do Wietnamu. Jak Fraa wspomniała, John niemal od razu wyraża zgodę. Po obejrzeniu pierwszej części, kawiarce naprawdę trudno uwierzyć w tak tragiczną niekonsekwencję tytułowej postaci. Facet totalnie zniszczony przez tę wojnę, zjadany od środka przez fobie i prześladujące go wizje z przeszłości, teraz nagle nie widzi najmniejszego problemu w powrocie do dżungli, z której z takim trudem się wyrwał.

kadr z filmu Rambo II
Osobną sprawą jest to, że film jest przegadany. W pierwszej części John Rambo bardzo oszczędza głos. Dzięki temu jeśli już coś powie, to robi to o wiele większe wrażenie – świadczy o jakimś przełamaniu się, zwiększa znaczenie wypowiadanych słów. Tymczasem w dwójce kazano bohaterowi paplać komunały o wojnie, marzeniach czy patriotyzmie, które, niestety, jedynie nużą.

W ogóle Fraa ma wrażenie, że sam Sylvester Stallone po prostu w Rambo II nie popisał się jako aktor. O ile w Pierwszej Krwi przeżywa się wszystko razem z bohaterem (tak, tak – obok Króla Lwa i kreskówki o pieskach na śmietniku, której tytuł zaginął w mrokach niepamięci wiele lat temu, Rambo: Pierwsza Krew to film, na którym kawiarki płaczą), o tyle w tym przypadku Fraa mogła najwyżej od czasu do czasu zerkać na zegarek. Częściowo to wina tego, o czym była mowa powyżej: przegadania. Mowa ciała, spojrzeń, gestów jest dużo wymowniejsza od ględzenia. W pierwszej części widz miał do czynienia właśnie z tym pierwszym.
Ponadto, skoro już przerzucono zadanie przekazywania emocji na słowa, nie trzeba było starać się nad pracą fizjonomii, w efekcie czego widz dostaje człowieka-klocka, z tym samym wyrazem twarzy przez półtorej godziny. I Fraa pisze to ze smutkiem, bo Stallone'a bardzo lubi i ceni go jako aktora.

Ewidentnie też postawiono na tanie efekciarstwo i straszliwą przewidywalność. Wątek romansowy w stylu „kompletnie się nie znamy, ale pobiegaliśmy jeden dzień po dżungli, więc na pewno jesteśmy dla siebie stworzeni” pasuje do bohatera jak pięść do nosa, ale konwencja zobowiązuje: jest amerykański bohater, musi być i dziewczyna bohatera. Dorzucenie do puli paskudnych sowietów pokroju podpułkownika Podovsky'ego (Steven Berkoff, Anglik, swoją drogą) i sierżanta Yushina (Voyo Goric) tylko dodaje kiczowatości.

Fraa wcale się nie dziwi, że Rambo II dostał Złotą Malinę za scenariusz. Chociaż uważa, że Stallone parę razy został umaliniony niesłusznie (Oskar, Sędzia Dredd, Zabójcy), to jednak tym razem filmu nie da się ocenić inaczej, niż jako zupełny niewypał. Może gdyby nie „Rambo” w tytule, kawiarka mogłaby potraktować tę produkcję jako przeciętny film akcji, gdzie mają dużo biegać, strzelać i ratować świat przed komunistami. Ale tutaj, niestety, Fraa miała wyższe oczekiwania przez wzgląd na pierwszą część.
Przykro patrzeć, że w całość zamieszany był James Cameron, który na koncie ma przecież kilka fenomenalnych filmów. Z kolei napawa lękiem świadomość, że reżyser Rambo II odpowiedzialny jest też za Tombstone, na które Fraa od jakiegoś czasu ostrzy sobie zęby. Zaistniała właśnie obawa, że sobie te zęby na westernie z 1993 roku połamie.
Wielkie rozczarowanie i 2/10.





Tratatatatatata! Srutututututu! Bum! BUM! JEBUT! Tratatatatata!



PS. A jedyny pozytyw, jaki wynikł z produkcji tego filmu, to:


(nawet jeśli musical o Conanie i tak jest lepszy...)

sobota, 22 stycznia 2011

ZaFraapowana filmami (40) - "Deadwood"


Deadwood - plakat
Westerny zazwyczaj sprowadzają się do filmów pełnometrażowych. Czasy Bonanzy czy Cimarron Strip minęły, nawet Doktor Quinn nie jest już pierwszej młodości. Zresztą, co tu wiele mówić – nowsze westerny ogólnie pozostawiają wiele do życzenia. Albo idiotyczna i prosta jak konstrukcja cepa fabuła (Szybcy i martwi), albo nie ma rozmachu, jakiego można by się spodziewać (Jonah Hex), albo jest to remake, z braku dobrych, nieirytujących i charyzmatycznych aktorów bez porównania gorszy od oryginału (Legenda Butcha i Sundance'a, 3:10 do Yumy). Fraa na palcach jednej ręki zliczyłaby fajne westerny z XXI w. A fajne westernowe seriale – na palcach... jednego palca: Deadwood.

Deadwood to serial ze stajni HBO, powstały w latach 2004-2006. Nakręcono trzy sezony – po dwanaście odcinków każdy – a na dalsza produkcję, wedle plotek, jakie Fraa czytała, zabrakło funduszy. Taka powściągliwość względem tego akurat serialu dziwi, bo – jak można przeczytać na oficjalnej stronie – Deadwood było nominowane do 22 nagród Emmy, 7 z nich wygrało, ponadto Ian McShane został nagrodzony Złotym Globem za rolę Ala Swearengena. Choć, jeśli wierzyć z kolei innym plotkom, wyprodukowanie jednego odcinka kosztowało około 6 milionów dolarów, co może skutecznie zniechęcać do kręcenia westernowego tasiemca.

Zacząć należałoby chyba od zarysu fabuły: śmiało można powiedzieć, że głównym bohaterem serialu jest tytułowe Deadwood – jeszcze nie miasteczko, a raczej prężnie rozwijający się obóz poszukiwaczy złota. Widz pozna zarówno jego stałych mieszkańców, jak i postacie będące tam przejazdem. Z tego względu nie da się raczej wyłowić jednego, głównego tematu – losy bohaterów przeplatają się, tworząc wielowątkową opowieść o Deadwood.
Rzecz się dzieje w 1876 roku, widz ma okazję być świadkiem całkiem historycznej epidemii ospy i poznać historyczne postacie, takie jak Al Swearengen, Seth Bullock, Sol Star, Dziki Bill Hickok, Calamity Jane, Colorado Charlie, pastor Smith, E.B. Farnum i inni. Ale o bohaterach później.
Tu pojawia się pewien szkopuł, choć Fraa chce wierzyć, że wynikł on z racji nagłego urwania serialu, który początkowo miał być dalej kręcony, a nie z braku pomysłów czy z niedopatrzenia – co prawda część wątków łączy się z innymi dość luźno, ale są i takie, które nijak się nie łączą. Pojawiają się bohaterowie, tacy jak Wyatt i Morgan Earp, i zupełnie nic z tego nie wynika, widz nawet nie wie, co się z nimi dalej stało. Albo nowa prostytutka w salonie Western Union – Fraa zachodzi w głowę, po co ta kobieta pojawiła się w serialu. Tylko po to, żeby w dramatycznym momencie machnąć cyckiem, czy może jej rola miała być większa w kolejnym sezonie?
Tego typu wstawki trochę kawiarkę drażnią i psują kompozycję całości. Z drugiej strony, trudno byłoby kręcić serial o Deadwood i nie wspomnieć o jednym z najsłynniejszych rewolwerowców Dzikiego Zachodu, skoro istotnie odwiedził to miasto.

Deadwood to przede wszystkim charaktery. Plenerów widz nie uświadczy, akcja rozgrywa się głównie w kilku wnętrzach i na błotnistej, zatłoczonej uliczce. Jedną z największych pokazywanych przestrzeni jest cmentarz Mount Moriah.
Najważniejszym miejsce, do którego chodzą bohaterowie, gdy w Deadwood dzieje się cokolwiek istotnego, jest saloon Swearengena, Gem. Gem to azyl dla rannych i wystraszonych, centrum dowodzenia, sala audiencyjna, wieża obserwacyjna i burdel w jednym. Wszędzie może panować bezhołowie, ale w lokalu Ala to Al ustala zasady. Dzięki temu to właśnie jego saloon daje poczucie bezpieczeństwa, choć przecież właściciel to jeden z najokrutniejszych i najbardziej niebezpiecznych bohaterów serialu.
Konkurencyjny saloon, Western Union, nie robi już takiego wrażenia – to po prostu saloon, większy i bardziej elegancki, niż Gem, ale zdecydowanie mniej ważny. Inne lokacje w miasteczku – burdel, sklep z narzędziami, hotel czy mieszkanko doktora – też nie mają tej mocy, jaką ma lokal Ala Swearengena.

kadr z serialu Deadwood (Al Swearengen)
Magia miejsca wynika oczywiście z charakteru właściciela. I tu należy przejść do bohaterów.
Al Swearengen (Ian McShane) to postać autentyczna. Pierwszy właściciel saloonu w Deadwood, człowiek sprytny, stanowczy nie stroniący od zabijania. Filmowy Al ma wszystkie te cechy. I mimo to, nie da się go nie uwielbiać. Jest to postać niesamowicie charyzmatyczna i, paradoksalnie, dająca poczucie bezpieczeństwa. Trzęsie całym miastem, ale jednocześnie jest jego opiekunem. Relacje między Swearengenem a jego prostytutkami, które wyjaśniała jedna z nich (że Al je bije i krzyczy na nie, jest ich utrapieniem, ale jeśli dzieje się coś złego, to każda pójdzie właśnie do niego), swobodnie można rozciągnąć na relacje Ala z całym Deadwood. Szalenie udany bohater.

Mniejszy zachwyt w kawiarce wzbudził Seth Bullock (Timothy Olyphant, a Fraa nadal uważa za zabawne, że ktoś ma na nazwisko jak słoń z Haradu albo afrykański czołg), również postać autentyczna, szeryf z Montany. Początkowo plusował, otwierająca serial scena pokazuje, że nie jest to mdły pozytywny hero, tylko facet z jajem. Potem jednak okazało się, że Seth to człowiek właściwie dość nieporadny i jeśli gdzieś nie pomaga użycie siły, to Bullock nie ma tam czego szukać. Jedno, do czego się nadawał, to obijanie kolejnych mieszkańców Deadwood i pocieszanie wdów, w czym miał już pewne doświadczenie (choć to akurat jest element fikcyjny, tak samo jak syn Setha, który powinien być córką). W pozostałych momentach Bullock łypie spode łba spojrzeniem mówiącym „trzymajcie mnie, tylko ostatkiem sił powstrzymuję się od wyrywania płuc małym, puchatym króliczkom!”.
W tym miejscu wkracza Sol Star (John Hawkes). To znaczy Sol wkracza już na samym początku (postać autentyczna, przyjaciel Bullocka), ale to jest dobra chwila, żeby o nim wspomnieć. On, Żyd z Austrii, i Seth stanowią parę iście Heglowską. Bullock to bohater, wybitna jednostka, podczas gdy Sol to jego kamerdyner. Jak to Żyd, zajmuje się handlem i finansami. Pilnuje tych przyziemnych spraw, podczas gdy Seth pochłonięty jest masakrowaniem czyjejś twarzy.
kadr z serialu Deadwood (od lewej: Sol, Seth, Dziki Bill)
Podobnie, a właściwie to jeszcze silniej, objawia się to w przypadku kolejnych postaci: Dzikiego Billa Hickoka (Keith Carradine) oraz Charliego Uttera (Dayton Callie), zwanego Colorado Charlie, choć nie w serialu. Z tym że, w przeciwieństwie do Setha, Fraa niesamowicie uwielbia Hickoka. Kiedy tylko pojawił się na scenie, kawiarka zakrzyknęła w myślach: „To Dziki Bill! Hurra!”, choć nie wiedziała nawet, że ma on pojawić się w serialu. Ten amerykański bohater narodowy został przedstawiony jako człowiek przede wszystkim chyba zmęczony. Zmęczony ciągłą potrzebą udawania kogoś, kim nie jest. Zdecydowany pozostać wiernym sobie. Przez to, naturalnie, mocno „nieżyciowy”, w związku z czym kamerdynerska rola Charliego była wyraźniejsza niż Sola. Charlie dbał o relacje Billa z innymi, o finanse, starał się znaleźć sposób zarobku dla przyjaciela, podczas gdy Hickok nie dbał nawet o jedzenie.

Skoro już o Dzikim Billu mowa, to można tutaj wspomnieć o Jane (Robin Weigert) – w serialu pojawia się jedynie jej nazwisko, Cannary, a mowa oczywiście o słynnej Calamity Jane. Weigert genialnie zagrała zapijaczonego babochłopa. Jane jest bardzo przekonująca: z jednej strony, jak sama mówi o sobie w jednej ze scen, tylko ona ma tam jaja, ale z drugiej, jednak bardzo często okazuje słabość – mięknie zarówno na widok Billa (Fraa się nie dziwi, też by robiła do niego maślane oczy), jak i Swearengena (Fraa też się nie dziwi, choć tutaj akurat przyczyny słabości pewnie są inne, bo Jane Ala po prostu się boi, a kawiarka – wielbi). I nie jest to jakaś plastikowa dziunia, o której ktoś powie albo napisze, że jest silna i wrażliwa jednocześnie, a widz ma to kupić. Ona po prostu jest silna i wrażliwa. Zresztą, odpowiednio nakierowana wrażliwość też staje się w jej przypadku siłą, co dostrzega i umiejętnie wykorzystuje doktor, zlecając Jane prace pielęgniarskie.

No właśnie – Doc Cochran (Brad Dourif aka Grima Smoczy Język), kolejna fascynująca postać w serialu. Człowiek honoru, który widzi, co się dzieje dookoła, i wie, jak się musi wobec tego zachować. A metoda jest prosta: nie wychylać się. Nie mówić nikomu o niczym, po prostu robić swoje. Wbrew tym zasadom, są momenty, w których doktor traci cierpliwość i wyraża swoje zdanie i, co więcej – jako że nikt się nie kwapi, żeby go zastąpić, a jest jedynym lekarzem w miasteczku – tak naprawdę chyba tylko on może sobie na to pozwolić. Jedna z bardziej przejmujących scen serialu to ta, w której doktor modli się w swoim domu. Na kawiarce zrobiło to ogromne wrażenie.

Wyliczanie bohaterów można by ciągnąć jeszcze długo, ale nie o to chodzi. Rzecz w tym, że postacie są niesamowicie wyraziste, charyzmatyczne, niepowtarzalne. Przy kilku pierwszych odcinków Fraa nieco zbaraniała, bo okazało się, że nie potrafi wskazać bohatera, o którym mogłaby powiedzieć, że go nie lubi. Zazwyczaj sympatią darzy się główną postać, ewentualnie kilka głównych, a resztę traktuje drugoplanowo, tymczasem kawiarka uwielbiała wszystkich jednakowo. Z czasem nieco to się zmieniło, ale nadal grupa lubianych bohaterów przedstawia się nadzwyczaj bogato. Będzie tam wielebny Smith (Ray McKinno), z początku nieco denerwujący, ale ostatecznie Fraa ocenia go bardzo pozytywnie; będzie Czarny Generał, Dan Dority (W. Earl Brown), człowiek Swearengena od brudnej roboty – choć w jego przypadku akurat pojawia się pewna niekonsekwencja w ciągu kolejnych sezonów. W drugiej serii Dan staje się nagle bardziej wygadany, ale w trzeciej znów upodabnia się do siebie z pierwszego sezonu. Będzie też Johny Burns (Sean Bridges), nierozgarnięty, acz przesympatyczny człowiek Swearengena, pan Wu (Keone Young) – niesamowity Chińczyk, szef Deadwoodskiego Chinatown, a także wiele innych, zapadających w pamięć postaci.

Trzeba przy tym wszystkim pamiętać, że to nie jest serial historyczny. W wielu szczegółach historia i to, co pokazano w Deadwood, rozbiega się. Tym niemniej najważniejsze zdarzenia, jak wspomniana już epidemia ospy czy przyjazd generała Crooka, zgadzają się z rzeczywistością.

Następna sprawa, to dialogi. Cóż – Fraa musi przyznać, że tłumacz miał nie lada wyzwanie przed sobą. Jeśli ktoś pamięta skecz Macieja Stuhra o tłumaczach, to mniej-więcej wie, czego się spodziewać. Rzecz w tym, że język bohaterów jest dopasowany do ogólnie brutalnej wizji Dzikiego Zachodu. A więc bardzo gęsto lecą różnego rodzaju „fuck” i „cocksucker”, do tego stopnia, że kiedy Fraa oglądała trzy odcinki bez tłumaczenia, miała kłopot z wydłubaniem spomiędzy tego treści. Tym niemniej po polsku można ten serial puszczać do posłuchania trzylatkom, bo „cocksucker” zamieniono na „ludzie”, „fuck” wycięto bez zamienników, a najgorsze, co się pojawia, to „cholera”. No dobrze, Fraa troszeczkę przesadza, gdzieś jeszcze był „fiut”, a raz nawet „lachociągi”, ale to najwyraźniej tłumaczowi coś się pomyliło, bo więcej tego błędu nie popełnił. To stosunkowo zabawne, kiedy słychać zdanie w oryginale i w wykonaniu lektora – i te zdania tak fantastycznie nie mają ze sobą nic wspólnego.
„– Are these rumors true, that you're descended from the British nobility?
– I'm descended from all them cocksuckers.”
czyli:
„– Nadają, że wywodzisz się z angielskiej szlachty. Czy to prawda?
– Prawda.”
Albo nieco dalej:
„– I may fucked my life up flatter that hammered shit, but I stand here before you today beholden to no human cocksucker.”
czyli:
„– Może i zszedłem na psy, ale przynajmniej przed nikim nie zginam karku.”
Już Fraa nie wspomni o tym, że na przykład „motherfucker” raz jest przetłumaczone jako „dusigroszu”.
Ale idiotyczność tekstu to domena nie tylko polskiego przekładu. Bohaterom też zdarzało się palnąć coś, nad czym Fraa musiała się dłużej zastanowić. Na przykład: „Potraktowałeś mnie jak dobry Samarytanin wędrowca z Jeruzalem” – niby wszystko w porządku, ale mówi to kobieta do mężczyzny po tym, jak mężczyzna się z nią przespał. A więc znów Biblia: wydanie dla nauczycieli, czy jak? Albo coś innego: „Maddie nie bała się żadnego mężczyzny. Moja mama bała się ojca, ja bałam się siostry, ale Maddie nie bała się żadnego mężczyzny.” – Fraa wnioskuje z tego, że siostra osoby wypowiadającej te słowa była mężczyzną.

kadr z serialu Deadwood (od lewej: Al, Seth, Dan, Johny)
Serial ma ponadto naprawdę niesamowity klimat. Jak już kawiarka wspominała, to dość brutalna wizja Dzikiego Zachodu. Ponieważ Deadwood nie jest miastem o uregulowanej administracji, podległym przepisom któregoś ze stanów, panuje bezprawie i przemoc. Śmierć może nadejść zewsząd. Muzyka jest tu świetnie dopasowana i, choć Fraa nie może wskazać żadnego konkretnego utworu, to musi stwierdzić, że od tej strony serial również prezentuje się doskonale. Obok tej brutalności, są momenty mniej lub bardziej wzruszające, wrzynające się w pamięć – między innymi wspomniana już modlitwa doktora, ale też relacje tegoż doktora z kaleką Jewel, nocne rozmowy Jane i Billa na cmentarzu czy pastor Smith słuchający pianina.
Klimat zresztą zmienia się w trakcie kolejnych sezonów. To, co początkowo jest osadą pełną rewolwerowców i poszukiwaczy złota, z czasem staje się miastem. Zamiast ludzi pokroju Dzikiego Billa, pojawiają się bogaci przedsiębiorcy i ubodzy aktorzy, ewidentnym znakiem czasów jest telegraf. W kawiarce wywołało to nawet pewien żal, bo – zwłaszcza w ostatnim sezonie – rozchodzi się już raczej o politykę i biznes, brakuje dzikości z pierwszej serii.
Dlatego też Fraa ostatecznie stwierdziła, że może to i lepiej, że nie pojawiły się kolejne sezony. Deadwood coraz bardziej by się cywilizowało, na Calamity Jane coraz bardziej brakowałoby miejsca (już pod koniec pierwszego sezonu zaczęła nie pasować do reszty, była tylko łącznikiem między starymi a nowymi czasami), coraz więcej przestępstw byłoby popełnianych w białych rękawiczkach – a Fraa nie po to ogląda western, żeby oglądać grubych przedsiębiorców zawierających kolejne transakcje i z nostalgią wspominać pierwsze odcinki.
Choć przyznać trzeba, że trzeci sezon nieładnie się urywa, ewidentnie coś jeszcze powinno być, choćby jeden kończący całość odcinek.

Fraa długo wahała się nad oceną. Ostatecznie jednak stwierdziła, że nie może dać niższej niż 10/10, biorąc pod uwagę Ala Swearengena, Dzikiego Billa Hickoka i wiele innych elementów. Drobiazgi wybacza, a o przekład nie może przecież obwiniać serialu.







Zatem może jest pan jak Sokrates, a ja niczym Alcybiades?
– … Chce mnie pan przelecieć?


PS. I jak, do stu demonów Chaosu, odmienia się w miejscowniku imię „Wyatt”?

środa, 12 stycznia 2011

Odcinek 25


No dobrze – Fraa widzi w tym odcinku co najmniej trzy błędy w rysunkach. Cóż – kawiarka na nowo wdraża się po długiej przerwie, więc i tak dobrze, że póki co dostrzega tylko trzy.
Żadnych rewolucji nie było tym razem – no, pojawiła się próba zwiększenia chmurek z tekstami, bo ponoć były za małe. Ale prawdę mówiąc, Fraa nawet nie wie, czy ostatecznie cokolwiek się zmieniło.

A z innych przemyśleń:
Fraa uważa skrót „KKK” za niezwykle zabawny w swojej dwuznaczności. A właśnie, skoro już o KKK mowa, to znacie Państwo tę zagadkę?

Co to jest:

Właściwie Fraa miała coś jeszcze napisać, ale zapomniała. Trudno – może następnym razem. No i tytułem zapowiedzi: przypuszczalnie odcinki trzeciej serii (tak, tak - okazało się, że kawiarka robi przerwy bardzo regularnie, co dwanaście odcinków) Jedną Nogą w Grobie będą nieco bardziej powiązane ze sobą, niż miało to miejsce do tej pory.



Odcinek 25. Przytaczając (choć niedokładnie, bo Fraa nie pamięta dosłownego cytatu) słowa bodajże Szkota z Mechaników Shanty: może kiedyś zrobimy z tego coś fajnego.



wtorek, 11 stycznia 2011

Wielka Kolekcja Westernów (I.7) - "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie"



Wielka Kolekcja Westernów - tom 7.
Ciekawa rzecz, Fraa już od paru osób dostawała sugestie (niekoniecznie zawoalowane), żeby opisywać więcej szmiry. Żeby opisywać filmy i książki, którym można by wlepić jedną szklaneczkę, albo może i zero. Że zdecydowanie za dużo na tym blogu dziesiątek i dziewiątek.
Zapewne jest w tym nieco racji. Zresztą, tak między prawdą a bogami, dużo zabawniej pisze się o czymś do cna zrytym i beznadziejnym, można się wyżyć i poczuć wyższość intelektualną.
A jednak Fraa dziś po raz kolejny zajmie się filmem bardzo zacnym. Kawiarka może tu oficjalnie powtórzyć tylko to, co mówiła w rozmowach prywatnych: to zbieg okoliczności. Ot, po prostu w tej chwili padło na produkcje wysoko punktowane. Jakby nie patrzeć, ten blog jest dość młody. Z całą pewnością przyjdzie i czas na szmirę. Bah! Co najmniej dwa, a może i trzy tytuły czekają już w kolejce. Tym niemniej, skoro kawiarka zaczęła ten wpis, to go dokończy (a i tak jest to chyba najdłużej pisana notka w blogowej karierze kawiarki).
Na razie – Fraa z góry przeprasza.

Żeby tradycji stało się zadość, należy zacząć od krótkiego omówienia książeczki w kolekcjonerskim wydaniu Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (oryg.: C'era una volta il West), produkcji Sergia Leone z 1968 roku.
W pierwszym rozdziale, dotyczącym filmu, mowa jest głównie o specyfice włoskiego westernu – czyli właściwie nic nowego, bo bardzo podobne notki można było znaleźć przy okazji filmów chociażby z „trylogii dolara”. Tym niemniej są perełki w postaci ciekawostek, ot chociażby o tym, jak nakręcono jedną z pierwszej scen, w której człowiek Franka (Jack Elam) usiłuje odgonić muchę.
Drugi rozdział, „Kolej na zmiany”, dotyczy kolei, oczywiście. Trudno oczekiwać, żeby przy okazji tego filmu znalazło się tam cokolwiek innego. Można poczytać nieco o początkach kolei w Stanach Zjednoczonych, o podejściu ludzi do tego nowatorskiego wynalazku oraz o konsekwencjach pojawienia się ciuchci.
Rozdział poświęcony ekipie zawiera wiadomości o Henrym Fondzie, Charlesie Bronsonie, Sergiu Leone, Claudii Cardinale oraz Ennio Morricone, czyli właściwie dokładnie o tych, o których można się było spodziewać, choć trzeba przyznać, że tu jest pewien ból posiadania wszystkich części kolekcji – tym sposobem Fraa ma notkę biograficzną na przykład Sergia Leone czy Ennia Morricone w kilku kopiach, właściwie zupełnie niepotrzebnie.

kadr z filmu Pewnego razu...: Jill i Sam
Co do samego filmu zaś – historia dość typowa dla westernów Leone: tajemniczny, bezimienny bohater, tutaj nazwany Harmonijką (Charles Bronson), pojawia się w miasteczku i, z bliżej nieokreślonych przyczyn, chce komuś wklepać. Jego pobudki są najzupełniej osobiste, a że przy okazji unieszkodliwi się groźnego bandziora – cóż, szczęśliwy zbieg okoliczności.
Co jest nietypowe, to powierzenie jednej z głównych ról kobiecie. Jill McBain (Claudia Cardinale) to prostytutka z Nowego Orleanu, która postanawia rzucić dotychczasowe życie, wyjść za uczciwego, irlandzkiego farmera, Bretta McBaina (Frank Wolff, być może znany komuś z roli Grr w filmie Kiedy kobiety miały ogony i jego kontynuacji) i zamieszkać na jego ziemi, w Sweetwater.
Jest też Morton (Gabriele Ferzetti) – właściciel linii kolejowej (tak się kawiarce zdaje, choć chyba nigdzie nie jest to bezpośrednio powiedziane), biznesmen w zaawansowanym stadium gruźlicy kości. Otóż kolej ma przebiegać tam, gdzie Brett ma swoją farmę, toteż Morton wynajmuje Franka (Henry Fonda), by ten rozwiązał problem Sweetwater.
W to wszystko, zupełnym przypadkiem, zostaje wplątany przestępca Cheyenne (Jason Robards), który do końca nie wie, o co chodzi, ale zamierza to rozgryźć, bo ktoś usiłował go wrobić.
Wszystkie te wątki splatają się zgrabnie w jedną historię, skoncentrowaną wokół farmy wdowy McBain. Kobiecie, niejako mimochodem, pomoże zarówno Harmonijka, jak i Cheyenne.
Tyle samej fabuły.

Jak już Fraa wspomniała, kobieta w roli głównej to zjawisko dość nietypowe jak na western Leone. Claudia Cardinale jednakże stworzyła fantastyczną postać: Jill jest silna, ale nie w idiotyczny, sztuczny sposób. Wcale nie zamierza walczyć do ostatniej kropli krwi o farmę – chce po prostu przeżyć. Wewnętrzna przemiana bohaterki odbywa się naturalnie, właściwie sama z siebie i widz nawet do końca nie może powiedzieć, w którym momencie.
Z innych postaci, które wzbudziły ogromną sympatię kawiarki, wspomnieć należy Mortona, biznesmena i marzyciela, który ma coraz mniej czasu i wyraźny cel do zrealizowania. Fraa twierdzi, że jest to fantastyczny bohater – symbol nowych czasów, człowiek ulepiony z innej gliny, niż Frank czy Harmonijka, facet, który myśli, że za pieniądze może mieć wszystko. Facet, którego ostatecznie przeraża sytuacja, którą sam sprowokował. I facet, który wzbudził ogromne współczucie kawiarki. Zwłaszcza pod koniec filmu – scenę z kałużą Fraa uważa za jedną z najbardziej wzruszających scen, jakie widziała.
Tak jak w Dobrym, Złym i Brzydkim, tak i tutaj pojawia się postać wprowadzająca element humoru – jest to, wspomniany wcześniej, Cheyenne, lokalny bandzior, którego nie sposób nie lubić. Jest po prostu bardzo sympatycznym gościem, no i towarzyszy mu rewelacyjny motyw muzyczny.


kadr z filmu Pewnego razu...: Cheyenne
Poza tym, kawiarce bardzo się podobało, jak Cheyenne powstrzymał gościa w zajeździe od wyciągnięcia broni (zdjęcie po lewej). Tak – wymierzył do niego palcami. Piękne.

Wracając do muzyki: każdy z głównych bohaterów ma swój motyw muzyczny. W przypadku Jill są to całkiem ładne, acz nieco rzewne zaśpiewy, Harmonijce zaś towarzyszy kawałek z – a jakże! – harmonijką, zresztą najbardziej znany utwór z tego filmu.


Jeśliby ktoś z Państwa pytał, dlaczego o najważniejszej postaci z Pewnego razu... kawiarka wspomina dopiero przy okazji muzyki, to Fraa już pędzi z wyjaśnieniem: po prostu nie przepada za Harmonijką. Na tle innych bohaterów, postać grana przez Bronsona wypada jakoś blado, a to przygrywanie sobie kawiarce wydaje się nie tyle fajne i nonszalanckie, co pretensjonalne i nieco sztuczne, choć przyznać trzeba, że gra bardzo ładnie. No cóż poradzić...
A może to po prostu sąsiedztwo tylu świetnych postaci sprawiło, że ktoś w tym rankingu musiał znaleźć się na ostatnim miejscu? Tu trzeba wspomnieć, że nawet bohaterowie zupełnie epizodyczni mocno zapadają w pamięć – gadatliwy barman, który ma kuzynkę w Nowym Orleanie (Lionel Stander) czy woźnica Sam (Paolo Stoppa), w kilku gniewnych zdaniach wyrażający opinię na temat kolei i – idącego za nią – postępu. Zresztą, z udziałem Sama jest jedna z ładniejszych scen w filmie, kiedy bohaterowie w drodze do Sweetwater mijają budowę torów. Dość nostalgiczny moment.
Harmonijce naprawdę trudno byłoby wybić się ponad wszystkie te postacie.

Wracając jeszcze do Cheyenne'a, jeśli wierzyć książeczce, pierwotnie miał go grać Eli Wallach, ale nie wyszło. Fraa może powiedzieć jedno: i bardzo dobrze! Nie żeby kawiarka miała do Tuco jakieś zastrzeżenia, brońcie bogowie, ale Robards sprawdził się świetnie, a jednocześnie nie zrobiła się dzięki temu czwarta część „trylogii dolara”.

Słowem jakiegoś kaprawego podsumowania: Pewnego razu na Dzikim Zachodzie to wciągający film z dopracowaną intrygą i – przede wszystkim – genialnymi postaciami. Fantastyczna muzyka Ennia Morricone dopełnia obrazka.
Nieco punktów Fraa obetnie ze względu na Harmonijkę i własne widzimisię.
8/10







Chciałabym się napić wody, jeśli można.
Wody? To słowo oznacza truciznę w tych stronach od czasu wielkiej powodzi!
Nigdy się nie myjecie?
Jasne, że się myjemy.
Chciałabym użyć tych samych udogodnień, co wy.
Mamy na zapleczu wannę z wodą. Ma pani szczęście. Tylko troje ludzi z niej dzisiaj korzystało.
Po kolei czy wszyscy naraz?
Widzę, że jest pani przyzwyczajona do luksusu...




PS. A w ramach bonusu, jeśli komuś szczerze i serdecznie latają westerny: zdjęcie, jakie Fraa machnęła przed ostatnią odwilżą. Jako dowód na istnienie jazdy bezwzrokowej. Sądząc po kartce, która przebija przez śnieg na szybie - człowiek sprzedaje samochód. To chyba dobrze...
(źródło: zasoby własne)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...