Kiedy
Epimeteusz dobrał się do posagu Pandory, w pierwszej chwili na
świat wypełznął katar. Potem puszka mogła nawet zostać
zamknięta, wszystko jedno. Katar już tu był. To katar
odpowiedzialny jest za całe zło tego świata, Fraa to wie.
Przyparta
do muru tą przypadłością, kawiarka naprawdę długo kombinowała,
co w takiej sytuacji może robić – czytanie z całą pewnością
odpadało, jako że wymagałoby opuszczenia głowy, a na to katar
tylko czeka. Gapienie się na ścianę po półtorej godziny powiało
z lekka monotonią. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że Fraa w
międzyczasie przerzuciła się na inną ścianę.
Ostatecznie
więc padło na film – Rambo II (oryg.: Rambo:
First Blood Part II) z roku 1985, w reżyserii George'a P.
Cosmatosa.
Tutaj
należy się parę słów wyjaśnienia: oczywiście, zgodnie z
powszechnie przyjętą kolejnością liczenia, Fraa powinna najpierw
popełnić wpis o pierwszej części tego cyklu z Sylvestrem
Stallone w roli głównej. Nie zrobi tego jednak – bo nie.
Widziała tamten film już jakiś czas temu, wspomnienia ma bardzo
dobre, może kiedyś jeszcze obejrzy, ale wątpi, żeby była w
stanie wyłuskać z siebie jakąś sensowną opinię na ten temat.
Tym bardziej, że dzisiaj i tak pojawią się tu pewne porównania,
więc można uznać, że kawiarka załatwi oba filmy z jednym
zamachem.
Cóż
więc otrzymuje widz, kiedy sięga po Rambo II? Otóż John
Rambo, osadzony na osiem lat w kamieniołomach za rozróbę z
oregońską policją, dostaje szansę wyjścia na wolność, jeśli
wróci do Wietnamu i podejmie się pewnej misji. Bohater zgadza się
w zasadzie bez mrugnięcia. Rzeczona misja ma polegać cyknięciu
paru zdjęć obozowi w dżungli, ale Rambo odnajduje tam
amerykańskich jeńców i – wbrew rozkazom – postanawia ich
uwolnić, tym samym wypowiadając wojnę zarówno Wietnamczykom, jak
i radzieckim komunistom, ale też amerykańskim biurokratom i
politykom. Towarzyszy mu dzielna agentka wywiadu, Co Bao (Julia
Nickson-Soul).
Najgorsze
jest to, że tego typu opis właściwie wyczerpuje temat. Film jest
prostą, płytką siekaniną, bez cienia dramatu z części
pierwszej. John Rambo z człowieka o drastycznie okaleczonej
psychice staje się zwykłym twardzielem, który idzie walczyć za
ojczyznę. Jego patriotyzm jest irytująco nachalny, zaś wszelkie
nawiązania do poprzedniego filmu z serii – mocno naciągane. Bo
co prawda w rozmowie z Co Bao Rambo mówi, że wrócił z wojny i
trafił na inną wojnę – tylko kogo obchodzi takie mówienie?
Próba streszczenia pierwszej części w jednym, krótkim zdaniu
jest z góry skazana na niepowodzenie, bo nie da rady w ten sposób
oddać emocji, jakie towarzyszyły bohaterowi – i widzowi zarazem
– od pierwszych sekund filmu. Informacja, że trafił na tę inną,
„cichą” wojnę, jest jedynie zarysem fabularnym, zresztą
znacznie uproszczonym i spłyconym, jak każdy zarys fabularny.
Fakt
faktem, przynajmniej pojawiła się próba nawiązania do Pierwszej
Krwi.
Inaczej
rzecz się miała w początkowej scenie, w której głównego
bohatera odwiedza w kamieniołomie pułkownik Trautman
(Richard Crenna) i proponuje mu powrót do Wietnamu. Jak Fraa
wspomniała, John niemal od razu wyraża zgodę. Po obejrzeniu
pierwszej części, kawiarce naprawdę trudno uwierzyć w tak
tragiczną niekonsekwencję tytułowej postaci. Facet totalnie zniszczony
przez tę wojnę, zjadany od środka przez fobie i prześladujące
go wizje z przeszłości, teraz nagle nie widzi najmniejszego
problemu w powrocie do dżungli, z której z takim trudem się
wyrwał.
 |
kadr z filmu Rambo II |
Osobną
sprawą jest to, że film jest przegadany. W pierwszej części John
Rambo bardzo oszczędza głos. Dzięki temu jeśli już coś powie,
to robi to o wiele większe wrażenie – świadczy o jakimś
przełamaniu się, zwiększa znaczenie wypowiadanych słów.
Tymczasem w dwójce kazano bohaterowi paplać komunały o wojnie,
marzeniach czy patriotyzmie, które, niestety, jedynie nużą.
W
ogóle Fraa ma wrażenie, że sam Sylvester Stallone po prostu w
Rambo II nie popisał się jako aktor. O ile w Pierwszej
Krwi przeżywa się wszystko razem z bohaterem (tak, tak –
obok Króla Lwa i kreskówki o pieskach na śmietniku, której
tytuł zaginął w mrokach niepamięci wiele lat temu, Rambo:
Pierwsza Krew to film, na którym kawiarki płaczą), o tyle w
tym przypadku Fraa mogła najwyżej od czasu do czasu zerkać na
zegarek. Częściowo to wina tego, o czym była mowa powyżej:
przegadania. Mowa ciała, spojrzeń, gestów jest dużo wymowniejsza
od ględzenia. W pierwszej części widz miał do czynienia właśnie
z tym pierwszym.
Ponadto,
skoro już przerzucono zadanie przekazywania emocji na słowa, nie
trzeba było starać się nad pracą fizjonomii, w efekcie czego
widz dostaje człowieka-klocka, z tym samym wyrazem twarzy przez
półtorej godziny. I Fraa pisze to ze smutkiem, bo Stallone'a
bardzo lubi i ceni go jako aktora.
Ewidentnie
też postawiono na tanie efekciarstwo i straszliwą przewidywalność.
Wątek romansowy w stylu „kompletnie się nie znamy, ale
pobiegaliśmy jeden dzień po dżungli, więc na pewno jesteśmy dla
siebie stworzeni” pasuje do bohatera jak pięść do nosa, ale
konwencja zobowiązuje: jest amerykański bohater, musi być i
dziewczyna bohatera. Dorzucenie do puli paskudnych sowietów pokroju
podpułkownika Podovsky'ego (Steven Berkoff, Anglik, swoją
drogą) i sierżanta Yushina (Voyo Goric) tylko dodaje
kiczowatości.
Fraa
wcale się nie dziwi, że Rambo II dostał Złotą Malinę za
scenariusz. Chociaż uważa, że Stallone parę razy został
umaliniony niesłusznie (Oskar, Sędzia Dredd,
Zabójcy), to jednak tym razem filmu nie da się ocenić
inaczej, niż jako zupełny niewypał. Może gdyby nie „Rambo” w
tytule, kawiarka mogłaby potraktować tę produkcję jako
przeciętny film akcji, gdzie mają dużo biegać, strzelać i
ratować świat przed komunistami. Ale tutaj, niestety, Fraa miała
wyższe oczekiwania przez wzgląd na pierwszą część.
Przykro
patrzeć, że w całość zamieszany był James Cameron, który na
koncie ma przecież kilka fenomenalnych filmów. Z kolei napawa
lękiem świadomość, że reżyser Rambo II odpowiedzialny
jest też za Tombstone, na które Fraa od jakiegoś czasu
ostrzy sobie zęby. Zaistniała właśnie obawa, że sobie te zęby
na westernie z 1993 roku połamie.
Wielkie
rozczarowanie i 2/10.
Tratatatatatata!
Srutututututu! Bum! BUM! JEBUT! Tratatatatata!
PS. A jedyny pozytyw, jaki wynikł z produkcji tego filmu, to:
(nawet jeśli musical o Conanie i tak jest lepszy...)
Oglądałam chyba nawet część pierwszą, ale jako dziewczę oglądałam już tyle nawalanek i filmów akcji, że zwyczajnie już nie pamiętam ^^
OdpowiedzUsuńObejrzałabym sobie "Niezniszczalnych" z aktorami kina akcji... To mogłoby być interesujące przeżycie.
A "Carnivale" wraz z Rodzicielem polecamy, przynajmniej pierwszy odcinek, żeby chociaż sprawdzić czy klimaty nam pasują. Ja osobiście nieco mroczniejsze klimaty cyrkowo/wesołomiasteczkowe lubiłam, a fanatyczny ksiądz wymiata :P
Pieski na śmietniku... Zakochany Kundel II albo Oliver i Spółka czyżby? ^^
Nie mam pojęcia, pamiętam tylko jedną scenę, gdzie pieskowa mama przyszła do pieska, o którym przez cały film się myślało, że jest sierotą. xD Znaczy no... przyszła i od razu zdechła, tak czy tak to było smutne, o.
OdpowiedzUsuńA pierwszy "Rambo" to - i to jest najśmieszniejsze - NIE jest wcale żadna nawalanka akcji. Tę opinię chyba cała seria zawdzięcza części drugiej. I może trzeciej, nie wiem, nie widziałam. Powiedziałabym "i nie obejrzę", ale pewnie się skuszę, bo właśnie uświadomiłam sobie, że to jedyna brakująca część i będę miała obejrzaną całość...
Wliczając IV która opowiada o Rambo buddyście ;| i jest przerażająco nudna. Jako miłośnik wesołej nawalanki ziewałem ;| A na jedynkę mi narobiłaś smaka, tfu! żadnego smaka! apetytu mi narobiłaś, bo zawsze patrzyłem na to jednak nieco z innej perspektywy.
OdpowiedzUsuń"The Musical" jest prześwietny! :D
OdpowiedzUsuńJedynka to arcydzieło. Pod każdym względem (również jako ekranizacja marnej książki). Natomiast dwójka... jest lepsza niż trójka :D I to wszystko co można o niej powiedzieć. Największy żal mam do II i III że zniszczyły jedynkę. W powszechnej opinii Rambo=rozpierducha co dla mnie jest absolutnie nie do przyjęcia.
OdpowiedzUsuńZa to "John Rambo" aka "Rambo IV" jest bardzo dobra. Nie umywa się oczywiście do jedynki ale ładnie do niej nawiązuje i pięknie zamyka całość (spoilerowała nie będę). Do tego wspaniała muzyka (nawiązująca do tej z jedynki oczywiście) i ciekawa konwencja (dość minimalistyczna - sic!), którą doceniłam naprawdę dopiero po drugim seansie. "John Rambo" jest głośny, jest brutalny i pozostawiający ten wspaniały niedosyt mimo epilogu. Oczywiście to wszystko w ramach filmu akcji, a nie dramatu psychologicznego jak w jedynce.
No i tam nie ma nic o buddyzmie, tylko o prześladowaniu chrześcijan (ważne! bo przecież teraz w modzie tylko "prześladowanie" pedałów).
"Pierwsza krew" to obok "Rocky" (i paru innych rzecz jasna) jeden z moich najukochańszych filmów :) Na II i III niech spadnie zasłona milczenia.
Trójka jest jeszcze gorsza? o.O No to będzie hardkor.
OdpowiedzUsuńA "John Rambo" mi się kompletnie nie podobał. Zaczynając od tego, że się wynudziłam, a kończąc na tym, że - moim zdaniem - Stalone do tej roli już jest po prostu za stary. Miałam wrażenie, że najpierw film jest koszmarnie przegadany, potem z kolei wciśnięta jatka na zasadzie "no bo to Rambo, ludzie tego oczekują". Wolałabym, żeby się zdecydowali: albo film jest gadany, albo strzelany.
W ogóle nie lubię wszelakich produkcji typu "20 lat później", bo zawsze mam wrażenie, że są po pierwsze: gwałtem pewnej legendy (np. Robin Hood), po drugie: dokręcane na siłę, coby odciąć jeszcze jeden kuponik (i tu np. Rambo), po trzecie: niech se starzejący się aktor jeszcze poużywa (i tu też, niestety, Rambo).
Trójka to ten sam poziom, co dwójka. Z kolei czwarta część jest zaskakująco dobra. Podobnie, jak szósta część Rocky'ego (choć już piąta była ciekawa, bo chyba jako jedyna w serii wychodziła poza jej schemat). Stallone jako reżyser sprawuje się całkiem nieźle, choć "Expendables" nie spodobało mi się tak, jak wielu fanom kina akcji lat 80. Może dlatego, że nie jestem fanem kina akcji lat 80. No, może poza "Commando", które ogląda się z tą samą pasją, zaciekawieniem i niegasnącym uśmiechem na ustach, co takie filmy, jak "Przybysz z kosmosu" czy produkcje Eda Wooda ;)
OdpowiedzUsuń