Autor: Paweł Majka
Tytuł: Pokój światów
Miejsce i rok wydania: Bydgoszcz 2014
Wydawca: Genius Creations
O Pokoju światów przeczytałam parę naprawdę entuzjastycznych opinii. W dodatku opis był faktycznie intrygujący, a już jak zobaczyłam, że zaczyna się od zdania „Ziemia po Kresie”, no to poczułam, że to znak. Bo, widzicie, ja przez ostatnie miesiące w pocie czoła przedzieram się przez Króla Bezmiarów. Niby nie jest to szczególnie wymagająca lektura, ale mam jej tak wiele do zarzucenia i z wielu powodów nudzi mnie tak kosmicznie, że brnę i przebrnąć nie mogę. Hasło „Ziemia po Kresie” zinterpretowałam więc jako „rzuć Króla…, czytaj coś innego!” – i do tej interpretacji się zastosowałam.
I nagle na nowo odkryłam, że można czerpać przyjemność z czytania i że książka może wciągnąć. Wow. Zaskoczenie tak wielkie.
Okazało się, że Pokój światów wciąga od pierwszego kopa.
Raz – świetny pomysł na świat. Dopiero po przeczytaniu całości dotarło do mnie, jak łatwo było to schrzanić: zapędzić się we wrzucanie zbyt wielu grzybków w barszcz, w obnoszenie się z riserczem albo wręcz przeciwnie – kaszanienie wątków i postaci przez niedostateczne obadanie tematu. Tutaj wszystko gra. Świat jest ciekawy, mitbomby uważam za rewelacyjny pomysł, cała ta nadprzyrodzona hałastra fascynuje, no i magia. Szalenie podoba mi się to, że choć ludzie dostali magię, to ona ani trochę nie jest takim spełnieniem snów każdego fantasty, jak mogłoby się zdawać. Jest niebezpieczna i jeśli już ktoś chce z niej korzystać, to musi być bardzo, bardzo ostrożny.
Skoro już o świecie i magii mowa, to nie mogę nie wspomnieć o nawiedzonych miejscach (choć może powinnam o nich pisać przy okazji bohaterów?) – całkowicie mnie urzekła zwłaszcza Wiekuista Puszcza, ale i Rewolucja czy Matka Tajga. Lubię takie motywy, a do lasów z własną świadomością to już w ogóle mam słabość, toteż tutaj miałam wiele zacieszu.
Dwa – postacie. Widać wyraźnie, że autor umie w bohaterów. Są różnorodni i wyraziści, a każdy z osobna zapada w pamięć. Podobają mi się też relacje między nimi, niełatwe przyjaźnie i fajnie poprowadzone wątki romantyczne (wiecie, mój ulubiony sposób pisania o miłości: nie pisać o niej). Tradycyjnie, najsłabiej w całym zestawieniu wypada główny bohater, Kutrzeba. Najlepsze, co ma, to zmora. Poza nią jest typkiem dość nijakim, choć tu i ówdzie strzela fajnymi tekstami, no i wydał mi się interesujący na samym początku – chyba przez tę kwestię picia w żałobie. Czytelnik miał wtedy chwilę, żeby poznać Mirka i ta znajomość dobrze się zapowiadała. Po prostu później jakoś zbladł – nie wykluczam, że to tak naprawdę wina pozostałych bohaterów, którzy mogli nieco go przyćmić: Szuler Losu, Jasiek, a choćby i Czus. No i ten, któremu zawdzięczam tytuł dzisiejszej notki: Grabiński. Inspektor kolejowy. Niby mała rzecz, ale cieszyła mnie przez całą lekturę.
I skoro już przy tym jestem, w ogóle takich radosnych detali było w powieści sporo. Dla mnie osobiście chyba najważniejszym, bo wyczekiwanym, odkąd tylko zobaczyłam tytuł, było pojawienie się trójnogów z promieniem śmierci. Oczywiście, o wpleceniu legendarnych czy literackich postaci w tło w ogóle nie ma co wspominać, bo one się pojawiają z samego założenia (choć nie każdy jest wymieniony z imienia i nazwiska).
Aha - bohaterowie używają wołacza. Jestem tym absolutnie zachwycona.
A skoro mamy ciekawy świat i fajnych bohaterów, to każdy, kto trochę podczytuje tego bloga, pewnie już wie, że Fraa jest ukontentowana.
Ale teraz jeszcze trochę o opisanych wydarzeniach: zemsta stanowi motyw zawsze smakowity, a akcja jest wartka. Choć nie przeczę, że dla mnie chyba trochę zbyt wartka i zbyt poplątana, szczególnie pod koniec, kiedy już się nieco zgubiłam, kto z kim i po co. Zresztą miałam dziwny dysonans między częściami Czwarty a Piąty - ponieważ o ile Czwarty to całkiem rozbudowana historia, o tyle Piąty sprawia wrażenie doczepionego w ostatniej chwili, króciutkiego epizodziku.
Poprzetykanie głównej fabuły retrospekcjami było fajne na początku, bo każdy z tych powrotów do przeszłości stanowił komentarz do bieżących wydarzeń, ale z czasem zaczęłam mieć z tym pewien problem, ten sam zresztą, który pojawił się, kiedy czytałam Wilkozaków Dębskiego: poszatkowanie tekstu. Jak tylko wkręciłam się w daną akcję, następowało cięcie i narrator przenosił mnie do innych wydarzeń. No więc na nowo się wciągałam, po czym ani się obejrzałam i procedura się powtarzała. W końcu zaczęło mnie to męczyć. Może gdyby poszczególne fragmenty były zwyczajnie trochę dłuższe, nie czułabym się jak piłeczka w pinballu. A może po prostu preferuję bardziej statyczne teksty – nie wątpię, że to może być zwyczajnie kwestia gustu.
Za to nie jest już tylko kwestią gustu fakt, że tekstowi przydałaby się jeszcze jedna korekta. I do tego namawiałabym wydawcę. Rozumiem, że trudno nanosić poprawki w puszczonych w Polskę wydrukowanych egzemplarzach, ale chociaż ebooka można by ogarnąć. Tu i ówdzie są literówki, parę zbędnych powtórzeń, łyknięta sylaba czy przyimek. Właściwie nie przeszkadza przy lekturze, ale po co ma zostawiać niesmak. Choć nie przeczę, „Marka Boska” miała swój urok. Ale już np. trochę zabolało, kiedy zamiast Grabińskiego objawił się niejaki Grabowski (chyba że to w istocie chodziło o jakiegoś Grabowskiego, tylko ja nie pokumałam. W żadnym razie tego nie wykluczam, bo postaci epizodycznych przewija się na kartach powieści całe mnóstwo).
Pokój światów jest książką ze wszech miar wartą przeczytania. Świetni bohaterowie i relacje między nimi, ciekawa koncepcja magii, rewelacyjny pomysł na świat (w tym – czego nie można pomijać – na inwazję obcych). Dużo i szybko się dzieje. Właściwie czuję się zachęcona do sięgnięcia w końcu po Dzielnicę obiecaną, czego, niestety, nie uczynię, bo wciąż nie przebrnęłam przez oryginalne Metro 2033 (mimo trzech podejść). Ale ponieważ jestem upartą Frąą, to na pewno jeszcze wszystko przede mną.
– W każdym razie przekroczyli Rubikon. Wiesz, co to Rubikon, Mirku?
– Taka Wisła, tylko bardziej starożytna.