Autor: Mark Twain
Tytuł: Królewicz i żebrak
Tytuł oryginału: The Prince and the Pauper
Tłumaczenie: Tadeusz
Jan Dehnel
Miejsce i rok wydania:
Warszawa 1993
Wydawca: Iskry
Listę do jednego z
wyzwań czytelniczych ustalaliśmy bodaj w Sylwestra. Między różnymi propozycjami,
co jeszcze moglibyśmy przeczytać, padł Dickens. Do końca nie wiem, jak to się
stało, że jako sztandarowe dzieło Dickensa wybraliśmy Księcia i żebraka, ale rzecz zauważyliśmy dopiero przepisując listę
parę dni później i na trzeźwo.
Niemniej, skoro padło
na tego Księcia…, no to już się z
niego nie wycofywaliśmy. I właściwie bardzo się z tego cieszę, bo nie wierzę,
że w innych okolicznościach kiedykolwiek bym po ten tytuł sięgnęła.
Nie oczekiwałam
fajerwerków. Bo książka przeszło stuletnia, dla dzieci, motyw zamiany ról dość
oklepany – cóż tu może być ciekawego? A jeszcze bohaterowie są małoletni, a ja
przecież nie cierpię tekstów o dzieciach.
A jednak ukłon w stronę
pana Twaina, bo powieść wciągnęła mnie praktycznie od samego początku. Spora tu
zasługa faktu, że na samym starcie dostałam solidną dawkę zdziwienia – mimo że
jeszcze nic się nie działo, narrator opisywał głównych bohaterów. Ale to było
dziwaczne. No bo opis Toma jest utrzymany w tonie „żył sobie chłopiec i
zasadniczo był szczęśliwy”, tylko że kiedy dochodzi do szczegółów, okazuje się,
że był poniżany, żebrał, głodował, a w domu znęcał się nad nim fizycznie i
psychicznie ojciec, a kiedy kończył, przekazywał pałeczkę babce. Tom szedł spać
obity i sponiewierany. Ale tak, w gruncie rzeczy beztroskie i fajne miał życie!
Czytałam to i myślałam „WTF narratorze?! Czy coś cię ciężko pokręciło?!”. I
choć jest to dość kuriozalna forma angażowania czytelnika, na mnie ona
podziałała. Bo dalej już po prostu czytałam i ledwie dawałam radę ogarnąć to
wszystko wyobraźnią.
A potem pojawił się
London Bridge. I było jeszcze lepiej. Nie wiem, na ile to jest zgodne
historycznie, ale urzekła mnie wizja mostu stanowiącego miasto w mieście.
Mostu, na którym można przeżyć życie, ani razu nie stawiając stopy na
którymkolwiek z brzegów. Coś niesamowitego. Od tego momentu Twain mnie miał w
garści.
Prędko okazało się, że
ta naiwna, dobrze znana historyjka jest po prostu szalenie ciekawa. Po
pierwsze, ze względu na same wydarzenia, dynamikę i wielość zwrotów akcji. To
prawda, niektóre są przewidywalne, niektóre wręcz oczywiste, niemniej sprawiają,
że nie można się ani przez chwilę nudzić. Kolejne przygody Toma i Edwarda (choć
głównie Edwarda, którego los – co tu kryć – jest dużo ciekawszy) są coraz
bardziej niesamowite i widać, jak pod ich wpływem chłopcy powoli się zmieniają,
stają się bogatsi o nowe doświadczenia. Trudno mówić jednoznacznie, czy lepsi
czy gorsi, bo tak naprawdę obaj byli dobrymi dziećmi od samego początku i są
nimi na końcu, ale po prostu bogatsi o doświadczenia.
Po drugie, ogromnym
atutem jest realizm, o którym wspomniała u siebie Siemomysła. Bo to jest zupełnie inny
realizm niż ten spotykany współcześnie. Obecnie w odniesieniu do opowieści
epitet „realistyczny” oznacza głównie „brudny, zgnębiony, wytaplany w gnoju,
krwi i spermie” – w różnych stopniach natężenia, ma się rozumieć. Mam absolutną
alergię na współczesny realizm (od razu mówię, że nie – on nawet nie leży obok
turpizmu). Ale realizm u Twaina jest nadal lekki i nieomal przyjemny, a
jednocześnie autor roztacza przed czytelnikiem obrazy okrucieństwa, patologii i
przemocy, jest bieda i przestępcy, są piętna i całe bagno późnośredniowiecznego
Londynu. Są też ludzie uczciwi, kochający, jest lojalność i cała masa
pozytywnych emocji. Co mnie urzekło, to zupełnie naturalne pokazanie w powieści
różnorodności – żadna grupa społeczna nie jest jednoznacznie jakaś. Grupa składa się z jednostek, a
te są różne.
Jednocześnie, przy tej
niejednoznacznej społeczności, dość jednoznaczni są z kolei główni bohaterowie.
Tom, Edward i Miles Hendon są po prostu dobrzy. Nie są wątpliwi moralnie, nie
mają traum, które spaczyły ich osobowość ani nic z tych rzeczy. Szczególnie
pozytywnie odebrałam Milesa: dzielnego żołnierza, który pokochał obcego żebraka
jak syna i zrobiłby dla niego wszystko. To bardzo fajna, sympatyczna postać,
która co prawda ma swoją smutną historię, ale nie ciska nią czytelnikowi prosto
między oczy. A ja tak właściwie mam głód pozytywnych bohaterów. Każdy uwielbia
pisać o bohaterach okaleczonych, niejednoznacznych, z większym lub mniejszym
stopniem sukinsyństwa, w najlepszym razie mocno pierdołowatych – a brakuje
bohaterów zwyczajnie dobrych i dzielnych, którzy jednocześnie nie popadliby w
nieszczęsny marysuizm. Myślę, że w dużej mierze brakuje ich dlatego, że
cholernie trudno kogoś takiego wiarygodnie napisać. Na szczęście sto lat temu
autorzy nie bali się tego rodzaju wyzwań, więc mamy na przykład takiego Milesa,
o.
Tak, to jest książka
dla dzieci. Ale to jest dobra książka dla dzieci. I myślę, że dobra książka
obroni się zawsze, niezależnie od tego, w jakim wieku się ją czyta. Kiedy ma
być strasznie – straszy, kiedy mamy współczuć – współczujemy. Do bohaterów
łatwo się przywiązać, a historię się śledzi niemal bezwiednie, nawet jeśli
znamy pointę, zakończenie i morał. Dla mnie to był bardzo przyjemny oddech.
– Czy słyszałaś, Margery? On mówi, że jest królem. Czy to
może być prawda?
– Naturalnie, Prissy! On przecież nie kłamie. A widzisz,
Prissy, gdyby nie mówił prawdy, toby kłamał. Tak, na pewno. Pomyśl tylko.
Wszystko, co nie jest prawdą, musi być kłamstwem i nic innego nie wymyślisz.
Argument był poważny, ścisły, wyczerpujący. Prissy nie
miała więc oparcia dla swoich wątpliwości. Zamyśliła się na chwilę, potem zaś
przywróciła jego tytuł i honory mówiąc:
– Jeżeli naprawdę jesteś królem, to wierzę ci.
– Naprawdę jestem królem.
Odpowiedź ta przesądziła sprawę.